piątek, 16 grudnia 2016

X-Men: Bitwa Atomu

Na święta dostaliśmy trzeciego grubaska z Marvel Now od Egmontu. Łączy on trzy polskie serie mutanckie - All New X-Men, Uncanny X-Men i Wolverine & the X-Men, oraz jedną której u nas nie wydano - X-Men (od 5 zeszytu). Przeczytałem poprzednie cztery i zachwycony nie byłem. Są w niej same babeczki i to występujące w sąsiednich seriach - Storm, Shadowcat, Rachel Grey, Rogue i Jubilee (która tutaj adoptuje dziecko i to jest jej główny wątek - jeee). Nowością jest tylko Psylocke, na zasadzie że każdy zespół mutantów musi mieć swojego telepatę. Przed crossoverem mają nudne i mało wciągające przygody, bo walczą z dawno zapominanym wrogiem i jego szaloną siostrą, którą pokonują bardzo głupio. A potem ratują samolot pasażerski i kupują dom dla mamy i jej nowego chłopczyka. Tak że jeśli ktoś tego nie czytał, to nie niewiele stracił.


Teraz akcja znowu skupia się na piątce oryginalnych X-Men. Z przyszłości przybywa inny zespół X-Men, który stanowczo domaga się by młode wersje wróciły do przeszłości, bo inaczej zdarzy się katastrofa. Oczywiście Jean Grey stawia opór i zaczyna się pościg. A sprawa się komplikuje, gdy nieufna Magic sama podróżuje w przyszłość i sprowadza jeszcze jedną grupę mutantów. Tworzy się prawdziwy temporalny galimatias i totalna rozpierducha, gdy wszyscy zaczynają walczyć między sobą. Coś jak w Tajnych Wojnach z 1984 roku, tylko z udziałem samych mutantów i kompletnie bez sensu.


Teraz rozumiem, czemu ludzie kręcą nosem na ten event. Dla mnie jest to komiksowy odpowiednik rzucenia granatu w szambo w celu odwrócenia uwagi od własnych błędów. Może kiedyś Bendis był dobry. Nie wiem - nie czytałem jeszcze jego chwalonego Daredevila. Ale potem mnie tylko wkurzał na każdym kroku. Dobrze zaczyna swoje scenariusze (New Avengers 1, All New X-Men 1), ale szybko jakość tekstów spada, gubi się sens i logika zdarzeń. A potem to leci kilkadziesiąt zeszytów bez ładu i składu, bo Bendisowi nikt w redakcji nie podskoczy. I tak właśnie jest w przypadku wczorajszych X-Men. Zgrabnie napisany wątek w 1 tomie, powinien się skończyć w drugim. Cyclops powinien uświadomić sobie swoje błędy, nastąpiłby flashback i Charles Xavier by nie zginął.

Jednak tak się nie dzieje - Bitwa Atomu wyszła pod koniec 2013 roku, Bendis wymyślił jakiś bzdurny pomysł, żeby nie odsyłać piątki do przeszłości. Minęła potem Axis, potem Secret Wars, potem X-Men vs Inhumanns, mamy koniec 2016 roku, A ONI CIĄGLE SĄ W TERAŹNIEJSZOŚCI. Do tego czasu continuum czasoprzestrzenne powinno się rozpaść ze sto razy. Ponieważ scenariusz tego nie przewiduje, więc ta absurdalna sytuacja ciągle trwa. Człowiek ma ochotę rzucić to w diabły i niech se Marvel sam kupuje te mutanckie bzdury. Po lekturze tego komiksu, nie wiem czemu sam jeszcze tego nie zrobiłem. Zwłaszcza, że kolejny raz podkreślona jest idiotyczność Schizmy z 76 numeru WKKM. Podkreślę to jeszcze raz - w ogóle nie kupuję szaleństwa Cyclopsa. Nie podoba mi się to, że zachowuje się jak młody Magneto, podczas gdy stary Magneto stoi za jego plecami. To nie ma sensu.


Szybko się czyta tą fabułę, bo dużo się dzieje. Mutanci rzucają żarciki, ale każdą scenę kradnie Maria Hill, mnie doprowadzając do łez. Także kłótnie miedzy sobą różnych wersji tej samej postaci czy dowcipkującego Deadpoola dobrze się czyta. Takie onelinery jeszcze Bendisowi wychodzą. Także rysunki są bardzo ładne i przyjemne dla oka. Cho, Immonen, Bachalo, Ribick umilają te głupoty. Sentinele są piękne, kostiumy szczegółowe, mimika twarzy wiarygodna. Niestety - mimo przebicia się przez 200 stron i tak się nie dowiedziałem co takiego złego się stało, że przybyły do teraźniejszości aż dwie grupy bohaterów. A jak wyłuszczył mi to na fanpage'u WKKM Anoniorodnik - nigdy nie wrócono ponownie do tego wątko. To jakaś paranoja. Poza tym egmontowa drukarnia znowu szwankuje i przednia okładka znowu wychodzi na grzbiet. Na szczęście tym razem paseczek jest żółty a nie czerwony, więc aż tak się nie rzuca w oczy na półce.


Jeśli ktoś wsiąkł jak ja w całe polskie Marvel Now, albo chociaż w przygody X-Men, to nie ma bata - ten album kupić musi. Ale gołym okiem widać nadchodzące już niedługo jeszcze większe idiotyzmy. Strach czekać na ciąg dalszy.

czwartek, 15 grudnia 2016

Deadpool kontra S.H.I.E.L.D.

Przygody Deadpoola z Marvel Now PL mi osobiście bardzo przypadły do gustu. Bo mają podstawową cechę, którą cenię w komiksach - bawią mnie. Nie wiem skąd pretensje o niski poziom humoru w tych historyjkach. A jak wysoki on ma być? To przecież jest Deadpool i głupie żarty to jego znak rozpoznawczy. Już w lutym będzie się o tym można przekonać, gdy wyjdzie 1 tom Deadpool Classic. Posehn i Duggan moim zdaniem nie wychodzą z charakteru postaci ani jej nie spłycają. Bo Wade, jak cebula, ma swoje warstwy. To którą pokazuje aktualnie światu, zależ głównie od jego nastroju. Może być śmieszkiem, może być szaleńcem, może być we wściekłym szale zabijania, lub kierować się zemstą - to wszystko pasuje do jego złożonej osobowości.


I widać to dobrze w najnowszym tomie. Po dramatycznych przygodach w Korei Północnej nasz bohater wcale nie otrząsa się błyskawicznie i nie wraca do swojej beztroski. Uświadomienie sobie faktu posiadania rodziny i niemal natychmiastowej jej straty wstrząsają nim do głębi. Wewnętrzne dialogi z agentką Preston ukazują obraz (dosłownie) jego cierpienia, żalu, poczucia winy. Ponieważ nic nie może załagodzić tej straty, Wade postanawia zająć się czymś innym, czyli wydostać osobowość agentki Preston ze swojej głowy, by chociaż ona mogła wrócić do swoich bliskich. Razem z agentem Adsitem postanawiają, że najlepszym, najszybszym rozwiązaniem będzie przeniesienie jej świadomości do mechanicznego ciała sobowtóra, przy nadzorze Dr Strange'a. Tutaj byłem mile zaskoczony, bo scenarzyści przypomnieli podobny przypadek agenta Garreta, którego los niedawno poznałem w "Elektrze Assassin". Duży plus za osadzenie wszystkiego w marvelowskim continuum.


Oczywiście nic nie jest tak proste, bo wychodzi na jaw, że ciało mechanicznej Preston już istnieje. Agent Gorman zaczął je nielegalnie wykorzystywać do sprzedaży terrorystom nowoczesnej, nielegalnej broni z magazynów SHIELD. I teraz w obawie, że wszystko się wyda, aby nie przywracać agentki do świata żywych, wyznacza nagrodę za życie Deadpoola, . To sprowadza na głowę Wade'a jego kolegów po fachu m.in. Paladina, Batroqua, Sabretootha czy Crossebone'a (tego co "zabił" Kapitana Amerykę), którzy próbują zapobiec celowi jaki bohater sobie postawił. Dobrze, że ma po swojej stronie Agenta Coulsona do pomocy, który chce złapać zdrajcę.


Starcia z innymi znanymi najemnikami świata Marvela, jest chyba najbardziej zabawnym fragmentem komiksu. Zaczyna się od powtórzenia numeru z Thunderboltsów, gdy Deadpool chce trochę pospać, a potem jest komiczna walka z Crossbone'm i resztą łowców. Komentarze sypią się jak z rękawa, łącznie z klasycznym "Za taką sumę, to sam bym się złapał". Poza tym śmiechu jest wyraźnie mniej niż poprzednio z powodu wspomnianej żałoby. Na początku albumu wraca schemat wspominek z przeszłości, na ucharakteryzowanych na stare komiksy stronach. Teraz to tylko jeden zeszyt a nie dwa, jak przygody z Heroes for Hire, ale znowu jest mniej śmiechu, bo to już trzeci raz rzędu ten sam dowcip - ileż można? Męczy mnie już ten schemat i nie chciałbym by tak było do końca tego runu.


Rysunki też są moim zdaniem słabsze niż wcześniej. Mike Hawthorne tym razem jest mniej szczegółowy, bardziej sterylny, bardziej szkicowy i prosty niż jego rysunki w 2 tomie i o wiele słabszy od Moore'a z pierwszego tomu. Paleta barw jest jakby zgaszona, mniej jaskrawa. Ale nie wiem czy tak było w oryginale, czy znowu wpadka drukarni Egmontu.
 Podsumowując - po początkowych szaleństwach a potem traumie, Deadpool w 4 tomie jest odrobinę bardziej wyciszony. Chce jedynie odzyskać swoją forsę, zakończyć rozpoczęte sprawy i mieć chwilkę spokoju. Tylko reszta świata niekoniecznie mu to ułatwia. Mimo wszystko dobrze mi się to czytało i zachęcam innych do zapoznania się z tym komiksem.


sobota, 3 grudnia 2016

Długie Halloween. Całość od Eaglemoss

Wreszcie przeczytałem ten komiks i jestem mile zaskoczony. Dzięki Eaglemoss mogłem się z nim zapoznać. Bo tak jak w przypadku WKKM - co z tego, że Mucha to wydała w 2013, skoro było drogo i tylko w internecie? Trzy lata temu ledwo dowiedziałem się o istnieniu tego wydawnictwa, ale ich polityka cenowa była dla mnie nie do zaakceptowania. Dlatego dopiero teraz rozumiem ważność i doniosłość Długiego Halloween. Do tej pory byłem do niego negatywnie nastawiony przez duet twórców - J.Loeba i T.Sale'a. Kolorowa seria w ich wykonaniu była naprawdę słaba, bo miała brzydkie rysunki a scenariusz to głównie originy i flashbacki, których nie lubię. Podobnie było w Hushu - bezsensowne i niepotrzebne wracanie do przeszłości i dzieciństwa Bruce'a strasznie mnie denerwowało.


Już na wstępie spodobał mi się tekst "Ech z przeszłości", gdyż brzmiał jakby to był skrót trzech sezonów serialu Gotham. Dopiero teraz widzę jak całkiem nieźle serial nawiązuje do starszych numerów "Batmana", włącznie z zawartymi w tym albumie. Początek komiksu był nieco gorszy. Wyglądało to tak jakby Loeb właśnie oglądał Ojca Chrzestnego i tak mu się bardzo ten film spodobał, że splagiatował jego początek. Ślub, ciemne biuro z żaluzjami, don na skórzanym fotelu pali cygaro - wypisz wymaluj film Copolli. A Sale za to zachwycił się stylem Mazzucchelliego z Roku Pierwszego i postanowił rysować w podobnym, brudnym stylu, co on. No to nieźle się zaczyna, myślę sobie, gdyż wcale się nie zgadzam, że naśladownictwo jest najwyższą formą uznania.  Ta dwójka już mi pokazała, że brakuje jej własnych dobrych pomysłów i idą na łatwiznę korzystając z cudzej inwencji.


Zaczynam czytać i co chwila rzucam "k..., k..., jakie te rysunki są do niczego". Aż tu nagle, po 20 latach od amerykańskiej premiery i 8 lat po obejrzeniu filmu, dociera do mnie że Christopher Nolan wziął dużo fragmentów z tego komiksu do "Mrocznego Rycerza". A jest to dla mnie perełka i prawdziwe arcydzieło spośród filmów o Batmanie. Uważam, że udało mu się przegonić kultowego "The Batman" od Tima Bartona. Po paru stronach pojawia się Sam Maroni - od razu zmieniam nastawienie, przestaję zwracać uwagi na rysunki i pojawia mi się banan na twarzy. Dalej jest hasełko - "Wierzę w Harveya Denta"! Potem rozmowa Gordona z prokuratorem, który mówił, że myślał że to Dent jest Batmanem!! Palenie forsy mafii!!! Nawet scena na sali sądowej była dość podobna do tej historii. To wszystko przeniesiono do filmu. Scenarzysta w sumie zmienił tylko wątek Holidaya i wprowadził zamiast niego Jokera. I to tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że jak się dobrze przenosi materiał źródłowy na ekran i nie kombinuje, to wychodzą świetne dzieła. Pojawia się zjawisko synergii - komiks mi się podoba, bo zrobiono świetny film na jego podstawie, a film jest wspaniały bo czerpie garściami z komiksu. Szkoda, że Batman Begins i Rises nie były zrobione aż tak zgrabnie, miały większe błędy i mniej mi podobały.


Opowieść przedstawia sprawę seryjnego mordercy, który zabija tylko w różne święta i dlatego gazety ochrzciły go jako Holiday. Na cel obiera sobie głównie członków mafii, więc rodzi to napięcie pomiędzy Rodzinami. Ponieważ sprawcą nie jest Calender Man, gdyż siedzi w Arkham, Batman ma duże trudności ze schwytaniem sprawcy. Rozczarowało mnie jednak rozwiązanie głównego wątku. Moim zdaniem motyw był strasznie nielogiczny. Cele mordercy można by spełnić na wiele innych i prostszych sposobów. Ale wtedy nie byłoby historii i koło się zamyka. Przykre jest to, że parę lat potem w "Kryzysie Tożsamości" popełniono bardzo podobny błąd. Gościnne występy bardziej znanych przeciwników Nietoperza nawet mi się podobały, choć w sumie do głównego wątku niewiele wnosiły. Joker, Strach na Wróble czy Szalony Kapelusznik głównie wypełniały miejsce. Tylko Poison Ivy miała uzasadnienie fabularne. No i nie dowiedziałem się dlaczego Falcone miał przydomek "Rzymianin". Czy tylko dlatego, że pochodził z Włoch?


Rysunki są koszmarne. Straszne po prostu. Brzydkie postacie, puste tła, paskudne kobiety. Jako dusza wrażliwa na piękno tego świata, bolało mnie patrzenie na szatę graficzną. Tylko Batman Sale'owi wychodzi. Nawet długie uszy mi się podobają. Ale ten brak szczegółów w reszcie postaci, te jednokolorowe tła - maskara jakaś. Dochodziłem do wniosku, że lepiej jakby Sale tworzył tylko Batmana Black and White. Bo kolory podkreślają jego braki. Z seksownej Poison Ivy zrobił jakąś upiorzycę z białą skórą. Selina jeszcze jakoś się prezentowała, na zasadzie ujścia w tłoku. I jej atak w kostiumie na Gacka. Jednak Pamela wyglądała okropnie. Tak jak i pozostałe postaci kobiece - choćby córka Falcone czy żona Harveya.


Wydanie Eaglemoss nie jest takie złe - cienki papier nie przeszkadza, kolory są nasycone, twarda okładka wygląda porządnie. Nie mamy powiększonego formatu, ale w zamian dostajemy archiwalne originy Poison Ivy i Dwóch Twarzy. Straszny paździerz, ale fajnie się dowiedzieć jak to było za pierwszym razem. Mi się niestety trafił błąd drukarski w postaci długiej smugi pojawiającej się na kilkunastu stronach. Ale to tylko mi się trafił felerny egzemplarz.

Szczerze mogę polecić te dwa tomy WKKDC każdemu fanowi Batmana. Wystarczy zacisnąć zęby, zmęczyć te rysunki i cieszyć się dobrą historią.

wtorek, 29 listopada 2016

Dostałem moderację postów na Forum Gildii

Niestety tak to jest jak człowiek jest w błędzie uważając, że może sobie na luzie pogadać w prywatnej korespondencji na forum. Z niektórymi po prostu się nie da.

Chciałbym zauważyć, że wg mnie użytkownik mkolek81 jest osobą obrażalską jak stara baba i małostkową, która nie potrafi normalnie dyskutować i przyznać racji komukolwiek innemu poza sobą. Oraz że nie warto z nią rozmawiać bo donosi.

mkolek81 odpowiada
troszeczkę kultury proszę, tamto wydarzenie miało nauczyć cię tylko jednego, nie kradnie się czyjeś własności intelektualnej, po prostu przegiąłeś prosząc mnie o te skany tych komiksów, chciałem ci tylko dobrze teraz doradzić teraz (bo chciałeś pogadać o komiksach a wymieniona przez mnie grupa jest od tego w sam raz) a ty mnie wyzywasz, dziecko ogarnij się trochę i masz racje nie będziemy już więcej ze sobą dyskutować 

Z człowiekiem bez honoru ja rozmawiać nie chcę. Jeśli cię uraziły moje słowa, to MI trzeba było o tym napisać, a ja bym więcej tego nie robił. Ale tobie nie o to chodziło - znalazłeś tylko pretekst by administracja forum mnie ukarała. Bo nie mogłeś się doprosić za publiczne posty, które były w porządku. Ja myślałem, że w PW mogę sobie pozwolić z Tobą na odrobinę poufałości.Uważałem, cię za normalną osobę i nie myślałem, że też jesteś w gronie tych co zgłaszają do moderacji bzdurne skargi, z tego powodu, że masz inne poglądy. Teraz wyszedł z ciebie konfindent i dziękuję ci za wyprowadzenie mnie z błędu, że porządny z ciebie człowiek.

niedziela, 27 listopada 2016

Elektra Assassin

Napaliłem się na ten komiks. Bo wreszcie Egmont zaczął wydawać grubsze, stare, dobre Marvele i chciałem położyć szpony na którymś z tych klasyków jak najszybciej. A ponieważ w tym roku wyszedł jeszcze tylko gupi elseworld - origin i dubel sprzed 2 lat który już mam, pozostawała mi "Elektra Assassin".


Niektórzy odradzali mi jej zakup, przekonując, że mi się nie spodoba. Ale się zawziąłem i nabyłem, nie oglądając się na nikogo. Bo to Frank Miller, bo ukochana Daredevila, bo czytałem WKKM "Naznaczony śmiercią" oraz zeszytową pierwszą część Elektry Sagi wydaną w 1989 r. po polsku... Myślałem, że to będzie taka podobna do nich opowieść tylko rysowana przez Billa Sienkiewicza a nie Klausa Jansona. Dopiero po przeczytaniu całego komiksu i posłowia wiem, że tak nie jest i teraz niby orientuję się dlaczego.


To nie jest normalny komiks z universum, do jakich przywykliśmy przez ostatnie 4 lata. To nawet nie jest głupie "Marvels" czy psychologiczne "Blue". Stworzone zostało dzieło sztuki. I to dosłownie. Zarówno warstwa artystyczna jak i tekstowa odbiegają od czegokolwiek czego zwykły człowiek mógłby się spodziewać. Przede wszystkim rzuca się w oczy obraz. A ściślej to obrazy i to czasem dosłowne malunki wypełniające całą stronę. Sienkiewicz stworzył kolaż mieszający różne style artystyczne. Czego tu nie ma - różne farby, szkice, wycinanki, dziecięce rysunki kredką, steampunk, cyberpunk itd. itp. Jedna postać jest przedstawiana prawie wyłącznie w jednym ujęciu, które jest wycinkiem z plakatu doklejanym do rysowanego/malowanego ciała. Mix wszystkiego. Nie wiem czy np. sceny z dzieciństwa Elektry bardziej mi przypominały niektóre postimpresjonistyczne prace Van Gogha, Marc Chagalla okres niebieski Picasso, czy też jeszcze inne obrazy które gdzieś, kiedyś widziałem. W każdym razie miłośnik takiej sztuki będzie zadowolony.


Komiks zaczyna się flashbackami. Elektra wspomina jakie miała trudne dzieciństwo. I to nie w stylu "Mama zabroniła mi iść na dyskotekę", czy "Tata nie podwyższy mi kieszonkowego", a bardziej "Moi rodzice nie żyją, ojczym mnie wykorzystuje seksualnie, a moimi współlokatorami są zabójcy z Dłoni". Ze względu na pokręcony styl "rysowania" trochę ciężko się w tym wszystkim zorientować. Cała akcja dzieje się oczywiście przed spotkaniem z Daredevilem w #168 jego serii. W sumie powtarza ścinki z jej przeszłości (trening z mistrzem, szkolenie w Dłoni), które Klaus Janson rysował w "Elektrze Sadze". Chaotycznie to wygląda. Potem bohaterka przyjmuje zlecenie zabójstwa pewnego południowoamerykańskiego prezydenta. To z kolei prowadzi ją do ambasadora USA a potem do kandydata na prezydenta USA. Do tego dochodzą jakieś mistyczne i parapsychiczne moce ale ciężko mi było się zorientować czy była to rzeczywistość, czy tylko halucynacje Elektry i w sumie niczym nieuzasadniony szał zabijania kompletnej wariatki. Mogła to też nie być jej wina, gdyż została odurzona i kontrolowana. Mogła mieć uszkodzony umysł ze względu na poddanie jej eksperymentom. Tutaj czytelnik ma naprawdę możliwości otwartej interpretacji zdarzeń.

Jednym jasnym i pewnym punktem scenariusza jest SHIELD, które oczywiście interesuje się tym, że ktoś zaczął zabijać ważnych oficjeli. Mamy nawet pułkownika Fury'ego, który niby jest taki sprytny ale daje się oszukać jednemu z podwykonawców jego organizacji. Sprawę prowadzi agent Garret najpierw tropiący zabójczynię i nie mogący uwierzyć w super ninja. Stopniowo jednak popada w obsesję na jej punkcie.
   Widać osadzenie świata przedstawionego w popkulturze lat 80-tych. Są nawiązania do Terminatora, do Blade Runnera, do Commando czy też Miami Vice albo mody tamtych czasów. Z posłowia autorstwa Jerzego Szylaka dowiaduję się, że tak miało być. "Elektra Assassin" była tworzona nie jak typowy komiks superhero, a jako powieść graficzna, która miała się różnić od masówek zarówno stylem jak i wysoką jakością narracji.

Moim zdaniem przesadzono z tą odmiennością. W sumie fabuła idzie swoją drogą, a grafika swoją, spotykając się w niewielu miejscach. Teoretycznie w komiksie całkiem sporo się dzieje a trup pada gęsto w orgii przemocy, ale niezbyt to widać? Większość takich scen to slide show - są wyraźne przerwy w ciągu zdarzeń. Nie pomaga też ich umowność. Co z tego, że niby nieźle wyglądają, skoro traci na tym warstwa informacyjna? Z pierwszego zeszytu niewiele zrozumiałem a potem było tylko trochę lepiej. Co się właściwe stało, to powiedzą nam jasno dopiero raporty SHIELD prezentowane po fakcie. A chyba nie o to chodzi w cieszeniu się komiksami, by wszystko wyjaśniały nam dopiero ściany tekstu obok nieruchomych małych obrazków-kwadracików. I tak - ja domyślam się zamysłu autora - tak z grubsza chociaż, bo w sumie odnosiłem wrażenie, że pił on to samo mleko co Elektra. Ale nie lubię sytuacji gdy abstrakcyjny artyzm przesłania funkcjonalność formy jaką jest komiks. Jeśli specjalnie stworzono go tak, żeby czytelnik co chwila miał się zastanawiać "Ale o so chozzi?" to nie jest pozycja dla kogoś takiego jak ja. 

A szkoda, bo wystarczyłoby nie przeginać aż tak bardzo i dałoby się cieszyć z lektury. Sienkiewicz przecież umie rysować/malować. Są sceny bardzo urokliwe gdzie człowiek zachwyca się postaciami czy krajobrazami. Spodobał mi się model postaci agentki Chastity. Albo wielkie spluwy, bo kocham oglądać wielkie spluwy. Jakby M60 nie było wielkie i potężne, to taki Punisher przecież nie miałby czym wymiatać. Ale potem przychodzą np. helikoptery które wyglądają jak gigantyczne młynki do kawy, scena akcji staje się karykaturalna i nie mogę kupić dramatyzmu wydarzeń.
Egmont wydał album porządnie. Bez powiększonego formatu, ale też bez głupiej obwoluty. Papier w dotyku jest bardzo przyjemny - gładki bez chropowatości. Dzięki temu malunki Sienkiewicza wyglądają odpowiednio. Wkurzył mnie tylko jeden detal - tłumacz Jacek Drewnowski przetłumaczył nazwę własną, ksywkę bohatera Stick na swojskiego Kija. I gdy mamy dymek, że "Kij to szlachetny wojownik" ogarnia mnie śmiech a nie podniosłość. Zabrakło też sklejki z kadrami z komiksu, jak to jest w tomach WKKM czy WKKDC. Ten czarny karton jest dość brzydki.

Z szacunku i ulubienia dla Daredevila chciałem nacieszyć się i Elektrą. Ale chyba to trzeba będzie poczekać aż po polsku wyjdzie o niej Saga (niestety nie czytałem też jeszcze o niej "E. Żyje"). Bo jak ma mnie ten komiks zachwycać skoro nie zachwyca? Nie jest on dla każdego i ja się do puli jego miłośników niestety nie załapałem.

sobota, 26 listopada 2016

Thunderbolts tom 3 Nieskończoność

Seria Thunderbolts Marvel Now jest i u nas i za granicą mocno krytykowana. Że prostacka, że brzydko rysowana, że szkoda na nią czasu. Do tej pory niezbyt się przejmowałem takimi opiniami. Jasne - wybitnym dziełem ten komiks nie jest. To zwykły akcyjniak z dużą liczbą onomatopei i oczywiście nie umywa się do starej drużyny Osborna. Ale czego w sumie chcieć więcej od nowych Thunderboltsów? Są źli goście na świecie którymi trzeba się nimi zająć. I dlatego zebrano tych zawodowców. Niestety w trzeciej części pewne widoczne już gołym okiem wady, zaczęły doskwierać nawet komuś tak gruboskórnemu jak ja.


Najważniejsze jest to, że członkowie drużyny nie wychodzą ze swojego charakteru i zachowują się tak jak powinni. Zwłaszcza Deadpool i Punisher. To widać dalej w tym tomie - Frank jest zimny i metodyczny, skupiony ciągle na swojej wojnie ze zbrodnią. Byle Inwazja z kosmosu nie powstrzyma go przed dokopaniem mafii. Soul może tylko przesadził z nieinteresowaniem się losem cywilów. Akurat Punisher zawsze dba by chronić niewinnych, bo w podobnej sytuacji zginęła jego rodzina. Deadpool wiecznie ma dystans do wszystkiego, nie przeszkadza mu nawet mylenie go ze Spider-Manem i z optymizmem podchodzi do świata oraz obrony wartości. Na pewno nie dopuści, by kosmici ukradli ludzkie życzenia. Elektra uwodzi i zabija, Red Hulk najpierw planuje a później miażdży. Flash mimo żarłocznego Venoma jest się harcerzykiem zespołu. A Czerwony Lider oczywiście knuje, jak to superłotrzy.


I to jest w porządku. Jeśli moi ulubieni bohaterowie zachowują się jak moi ulubieni bohaterowie, to nawet gdy tylko idą po pizzę, fajnie się ich ogląda. Przygody podczas Infinity ja kupuję bo do nich pasują. Nawet jeśli moich ulubionych humorystycznych sytuacji jest nieco mniej niż wcześniej. Słabszy był tylko pierwszy i ostatni zeszyt, gdzie było więcej gadania. A ponieważ scenariusz jest słaby, to ja się w te opowieści nie wciągnąłem.


Zasadniczym problemem tego albumu są rysunki. A dosadniej - koszmarne bohomazy które tu niby mają być rysunkami. Przy nich wcześniejsze dwie części to arcydzieła sztuki plastycznej. Klimatyczne i śliczne okładki Juliana Tedesco, to tylko honey trap na naiwnych. W środku jest estetyczne piekło. Jak J.Palo mógł odwalić takie coś? Pijany był jak to rysował? Może na haju? Nie wiem, naprawdę nie wiem jak on to tworzył i co zażywał, ale te kadry poraziły mnie swoją brzydotą. Postacie są pokraczne, mocno szkicowe i kanciaste. Gdy zobaczyłem scenę "uwodzenia" ulicznych zbirów przez Elektrę, to aż się złapałem za głowę. Ja prędzej bym pawia puścił niż poleciał na taką pokrakę z prawdopodobnym wodogłowiem. Bojowy wóz Punishera jest za krótki, przez co wygląda jak furgonetka klaunów. Paoliemu wyszedł mu chyba tylko stary Nobili, ale dopiero po przemianie. Wtedy dało się na niego patrzeć.


Jego towarzysze którzy narysowali pierwszy i ostatni zeszyt wcale nie są lepsi. P.Noto chyba popsuł się program graficzny bo wyszło mu znacznie gorzej niż poprzednio. Scenografia straszy pustką. Twarze postaci są gładkie, prawie bez rysów. Mercy wyglądała jakby łysy 40-latek nałożył fioletową perukę i damskie łaszki. Gabrielowi Walcie poszło chyba najlepiej, ale na zasadzie, że wśród ślepych, jednooki jest królem. Niby wszystko wreszcie prezentowało się po ludzku, dobrze wyważono komiksową kreskę i realizm postaci, Elektra zaczęła wyglądać jak kobieta... A tu nagle jest najazd na Punishera, który wygląda jak neandertalczyk. A Ross i reszta w retrospekcji, jak podobni mu jaskiniowcy. To duża sztuka, żeby w jednym tomiku zebrały się aż trzy takie beztalencia. Redaktor wydania chyba był ślepy, że coś takiego zaakceptował i puścił dalej. Taką fuszerkę moje wrażliwe na piękno oczy zniosły z trudem.


Z trzech dotychczas wydanych, najnowszy tom jest jest najgorszy i tekstowo i graficznie. Polecić go można tylko najzagorzalszym fanom, lub osobom które gotowe są przecierpieć, byle nie mieć dziur w tej opowieści (jak ja). Na szczęście zapowiedź następnego tomu rokuje pewne nadzieje na poprawę jakości chociaż w warstwie rysunkowej.

piątek, 25 listopada 2016

Moje WKKM #71-105

71. Kapitan Ameryka: Tajne Imperium - Jak na lata 70-te całkiem ciekawa historia będąca przeróbką Afery Watergate. Nie czułem żadnego znużenia. Wreszcie można było zrozumieć co tak wstrząsnęło Kapitanem gdy brał udział w Avengers Forever

72. Dr Strange - Bezimienna Kraina Poza Czasem - Ramotka o dość klasycznej wtedy konstrukcji. Wróg Doktora znajduje nowy sposób, żeby mu nakopać, a Strange musi uciekać. Potem się wzmacnia, wraca i nakopuje Mordo. Dobre rysunki Ditko pozwalają się wczuć w tamte klimaty. Nie ma rewelacji ale nieźle się to czytało.

73. Fantastic Four: Nadejście Galactusa - Przełomowe wydarzenie w świecie Marvela, potem wielokrotnie wspominane. Pożeracz Światów przybywa by zjeść naszą planetę. Ale Reed Richards jednak go przed tym powstrzymuje. Epickie to było. A potem się reszta galaktyki Marvela zastanawiała dlaczego tylko nam udało odeprzeć tego Potwora i to nie raz. Jakby na innych planetach  były komiksy, to im też może by się to udało. :)


74. Piersi Avengers - Krótki epilog do Siege. Thor, Kapitan i Iron Man muszą na nowo nawiązać bromance, bo inaczej trzeba będzie przestać pisać o nich komiksy. :) Krótki, pomijalny epizodzik. Rysunki średnie.

75. Iron Man - Tragedia i Triumf - Ramotka z czasów kiedy Iron Man nie miał jeszcze nawet własnego tytułu. Ciąg różnych przeciwników, którym trzeba pokazać kto tu rządzi. Proste historyjki ale zabawne, z dobrymi rysunkami.

76. X-Men Schism - Musiszmieć. Bardzo ważne wydarzenie z życia mutantów. Przedostatni etap psucia Cyclopsa a Wolverine staje się niby tym rozsądnym. :) Dobre rysunki, dużo akcji, niezły humor, początek dwóch obozów X-Men.

77. Życie i Śmierć Kapitana Marvela cz.1 - Kolejna wielka historia. Kosmos Marvela, początki Thanosa i zamieszanie związane z kosmiczną kostką. Duża skala zdarzeń, występy Ricka Jonesa, niebanalny scenariusz Starlina z dobrymi rysunkami.


78. Hulk: Potwór na wolności - Staroć o Hulku, który jest miotany od kłopotu do kłopotu wbrew sobie i nie ma ani chwili spokoju. Nic specjalnego, ale są fajne występy gościnne Lokiego, Fury'ego i innych.

79. Secret Avengers - Misja na Marsa - Coś o tajnej drużynie Steve'a Rogersa, która leci na Marsa bo ktoś ukradł Wężową Koronę czy coś. Mimo tylu fajnych postaci, komiks jest tak cienki i bezbarwny, że już go prawie zapomniałem.

80. Nick Fury - Agent SHIELD cz.1 - Początki wielkiego Steranko w Marvelu. Nick walczy z Hydrą i innymi zagrożeniami dla wolnego świata, w szalonym stylu lat 60-tych.

81. Życie i Śmierć Kapitana Marvela cz.2 - Dokończenie epickich zmagań z Thanosem a potem wzruszający koniec jednego z najszlachetniejszych bohaterów jakich miał Marvel. Choć potem i tak znaleźli się jego następcy, aby utrzymać prawa do nazwy i nie oddać ich DCkowemu Shazamowi. Komiks wyprzedzał swoje czasy, jest klasą samą w sobie.

82. Ultimate Death of Spider-Man - Świat Ultimate - blech. Zabito jednego Pająka, by wstawić na jego miejsce drugiego, poprawnego politycznie. Gupia śmierć, gupi świat Bendisa stworzony tylko dla kasy.

83. Thor: Opowieści z Asgardu - Duża kobyła o tym co tam Thor robi u siebie w domu jak nie buja się z Avengers. Przeczytałem raz i nie chce mi się wracać. Odświeżone kolory są takie sobie.

84. Avengers: Krucjata Dziecięca - Bardzo ciekawa historia o Młodych Avengers i ich poszukiwaniach Scarlet Witch. Fantastyczne rysunki, dużo się dzieje, ponad 200 stron. Zacny tom.


85. Daredevil: Naznaczony Śmiercią - Frank Miller wchodzi w świat Murdocka. Jeszcze nie pisze i nie bazgrze, ale komiks jest świadkiem jak zaczyna tworzyć się historia. Jest Bulseye, jest zabawa. Ważna pozycja.

86. Deadpool: Wojna Wade'a Wilsona - Jedyny na razie Deadpool w Kolekcji ale świetny jest. Humor, humor, humor - kładzie czytelnika na łopatki i ściska za przeponę. Kolejny musiszmieć.

87. Amazing Spider - Man: Spider-Man No More - Bezpośrednia kontynuacja Essential Spider-Man 2 od Mandragory. Fenomenalne rysunki Romity Seniora i wspaniałe historie. Sęp, Shocker, Kingpin - coś pięknego. Szkoda, ze trochę się jakby urywa.

88. Fear Itself cz.1 - Kolejna kontynuacja wydarzeń po Siege, napisana tylko pod premiery nadchodzących w tamtym czasie filmów. Takie łubu du ładnie wyglądające, ale bez większego sensu. I to na dodatek bez sensu podzielone na 2 tomy (w Niemczech był tylko jeden) i wypełnione prezentacjami "Godnych", które niczego nie wnoszą.

89. The Mighty Thor: Ragnarok - Pierwsze podejście do tematu końca świata w nordyckiej mitologii Thora. Moim zdaniem nieudane. W ogóle nie było czuć skali zagrożenia ani wielkości tego wydarzenia. Taki kapiszon pozostał. Podobno potem Ragnaroki były bardziej spektakularne i któryś z nich powinien się znaleźć w WKKM.

90. Avengers: The Korvac Saga - Ważne i duże zagrożenie w życiu Avengers z którego ledwo udało im się wyjść cało. Fajnie przechodzi od Tajnego Imperium i jest to kolejny kamień milowy wspominany np. w Upadku Avengers. Dobre rysunki i scenariusz Jima Shootera.

91. Imperatyw Thanosa - To jest dopiero bardzo fajna historia dziejąca się w kosmosie Marvela. Niestety - jest to tylko epilog domykający wątki wcześniejszych epopei. One się do Kolekcji nie zmieściły, dano nam więc chociaż to. Oczywiście dość szybko wszystko odwrócono, ale nie zmienia to faktu, że dobrze się to czytało.


92. Marvel Team-Up - Wreszcie pierwszy komiks z udziałem Kapitana Brytani po polsku. :) Poza tym Spider-Man łączy się z Wasp czy też Iron Fistem. Przyjemna, rozrywkowa lektura, bez bagażu emocjonalnego.

93. Hulk: W sercu Atomu - Wzruszająca i pogłębiająca charakter Hulka historia o zdobytej i utraconej miłości, przyjaźni, szacunku. Dobre rysunki młodego Sala Buscemy.

94. Hulk: Spalona Ziemia - To jest komiks dziejący się już po całym bałaganie jaki wywołał Czerwony Hulk. Generał Ross wreszcie się opamiętał i postanowił posprzątać swoje brudy. Ja czekam na premierę polskiej MMH, żeby poznać jak jednak wszystko wcześniej niszczył.

95. Nick Fury: Agent SHIELD cz.2 - Steranko w pełnej krasie. Rysuje swoje psychodeliczne plansze a Fury rwie panienki i walczy z wrogami Ameryki. Coś pięknego.

96. Fear Itself cz. 2 - Dokończenie najgłupszego eventu z WKKM. Dobre były tylko żarciki Odyna i zakończenie Brubakera.


97. Fantastic Four: Doomsday - Kontynuacja przygód Srebrnego Surfera, po tym jak Galactus uwięził go na Ziemi. Naiwny ulega Dr Doomowi, który przejmuje jego moc. Mi się to czytało gorzej niż poprzedni tom.

98. Amazing Spider-Man: Śmierć Staycych - Najważniejsze wydarzenie w życiu Spider-Mana. Śmierć jego pierwszej miłości, które odbiło się na reszcie jego przygód. Brakuje słów by oddać wagę tego wydarzenia. Musiszmieć.

99. Daredevil: Sound and Fury - Murdock wraca do NY i wszyscy zapominają o Shadowlandzie - żadne siły porządkowe go nie ścigają. Komiksowy bohater to ma klawe życie - jak w GTA. Jeden Pay n'spry i gwiazdki znikają. Dobrze się to czyta, choć przeszkadzała mi przygaszona paleta kolorów.


100. Iron Fist: W poszukiwaniu Coleen Wing - Lekkie rozczarowanie. Przygody i cała historia jest dla mnie za bardzo rozwleczona i jednak nieco zbyt archaiczna w konstrukcji. No i to mówienie Dany'ego o sobie w 2 osobie. Bardziej zmęczyłem ten komiks niż przeczytałem.

101. X-Men: W cieniu Saurona - Dokończenie przygód mutantów przed 5 letnią przerwą. Trochę śmichów hihów jest, ale jakby mniej niż w Zmierzchu Mutantów. Komiczne było friendzonowanie Icemana. Neal Adams pokazuje swoją genialną kreskę.

102. Battle Scars - Leczenie blizn po Samym Strachu i wprowadzenie czarnego Nicka Fury'ego do Ziemi 616. Bardzo humorystyczna lektura. Najlepszy był gościnny występ Deadpoola.

103. Silver Surfer: Origins - Staroświeckie podejście do tej postaci Stana Lee i Buscemy. Ściany tekstu i długie monologi.

104. Dzień Defenders - Zebranie innych fajnych bohaterów, którzy nie załapali się do Avengers i pokazanie jak potrafią wymiatać w drużynie. Przyjemna lektura.

105. Avengers vs X-Men cz.1 - Cztałem to w oryginale 3 lata temu. Kolejna bezsensowna łupanina między bohaterami, napisana tylko z przyczyn ekonomicznych. A potem wydawnictwo się dziwi, że ludzie mają dość superbohaterów. W 1 tomie jest bardzo inteligentne podejście do negocjacji pokojowych z uzbrojonym helicarierem tuż za plecami i przy użyciu promieni optycznych. :)

Thorgal: Szkarłatny Ogień

Co ja mogę jeszcze więcej napisać o Thorgalu... Że jest dziełem jednego z najlepszych i najsłynniejszych polskich rysowników - Grzegorza Rosińskiego. On zaczął go rysować jeszcze przed wyjazdem do Belgi (nie wiem czemu nazywanej przez niektórych "komiksowym eldoradem" :) ) w drugiej połowie lat 70-tych. Że ten komiks stał się niezwykle znany i popularny w Europie i u nas, ojczyźnie rysownika. Że przez większą część III RP polscy miłośnicy komiksów mogą bez problemu zapoznawać się z kolejnymi tomami jego przygód, po tym jak po 1999 r. Egmont zaczą na poważnie eksploatować markę.


Nie byłem dotknięty tym fenomenem. Nie czytam komiksu europejskiego a Thorgala ruszyłem, gdy najlepsze wydawnictwo Hachette wystartowało z Kolekcją komiksową poświęconą tej postaci. Pomysł był na pierwszy rzut oka absurdalny, skoro Egmont zarzucił księgarnie i Empiki swoimi edycjami. Ale o dziwo Hachette udało się dociągnąć cykl do 55 tomu i skończyć innymi pracami Rosińskiego. Niestety zabrakło w niej kilku części pobocznych i najnowszych przygód serii głównej, które konkurencja wydała po polsku w przeciągu ostatniego półrocza. I właśnie z ich wydaniem można się teraz zapoznać.


Mimo sukcesów i rozgłosu mi Thorgal nie wydał się sprawą wyjątkową. Już samo jego imię przecież brzmi jak naśladownictwo po marvelowskim Thorze i Galu Asterixie. Oczywiście nie wiem, czy tak to wymyślił scenarzysta Van Hamme w 1975-77 roku, ale dla mnie takie skojarzenia same się nasuwają. A potem śledzimy dość znane w popkulturze motywy. Nasz bohater jest świetnym wojownikiem, doskonale włada łukiem. Niby wychowuje się wśród wikingów, ale jest wyrzutkiem - przygarniętą znajdą,  zawsze na uboczu. Potem mamy zakazaną miłość, odkrywanie prawdy o swoim tajemniczym pochodzeniu, wygnanie, podróż, walka z przeciwnościami, walka o swoją ukochaną, ciągle spadające nieszczęścia, nieuchronność zbliżającej się klęski itd. Czyli nic niezwykłego w komiksie, nawet tym sprzed 30-lat.


Podobnie jest w najnowszej części. Ojciec szuka swego syna w odległym Bag Dahu i w sumie wszystko przebiega, tak jak należało by się tego spodziewać, łącznie z oczekiwanym zwrotem akcji. Xavier Dorison ucina zbędne wątki Sentego i skupia się na głównej linii fabularnej. Historia staje się bardziej klarowna i rzeczywiście wreszcie może doprowadzi do finału wszystkich serii ze świata Thorgala. Mamy też c.d.n. na końcu ale na niego pewnie jeszcze sobie długo poczekamy. Bo ciężko jest napisać i malować 50-stronnicowy komiks np. w rok. Wielki plus za Krzyżowców szturmujących miasto. Na słabnącej już fali memów o Deus Vult miło popatrzeć jak zwycięża jedynie słuszna wiara. :) Bo w naszej historii Krucjaty nigdy nie dotarły tak daleko jak Egipt czy Babilonia i ostatecznie chrześcijanie zostali wyparci z Ziemi Świętej. A tu wszyscy wiedzą że lepiej umrzeć dla Imperatora Magnusa i za Świętą Wiarę, niż żyć dla samego siebie.


A Rosiński to oblężenie pięknie maluje, używając akwareli, czy tam plakatówek. Może nawet trochę za bardzo poszedł w te farby, bo wizerunki postaci stają się za bardzo rozmazane. W "Statku Mieczu" wizerunek Thorgala był ostrzejszy. Aniel wygląda jak Jolan z czarnymi włosami, czyli nic się nie zmieniło w rysowaniu dzieci, od czasów Ziemowita. Końcówka komiksu tonie w czerwieni i mi to w sumie dzieła impresjonistów przypomina. Nie wiem też, czy to sugestia bardziej scenarzysty czy rysownika i czy to w ogóle było źródłem inspiracji, ale wiele elementów kojarzy się z dwiema pierwszymi częściami gry "Diablo". Bag Dah to takie Lut Golein (wojownicy też noszą czerwień). Pojawiają się kule ogniste i wybuchający przeciwnicy. Krzyżowcy mają oczywiście zbroję ala Palladyn. A żółty staw ofiarny jest jakby żywcem wyjęty z jaskiń czy samego piekła. Tak mi się to skojarzyło.





Komiks tłumaczył oczywiście Wojciech Birek (widziałem go na lubelskim Leszku), bo tylko on umie język francuski z polskich tłumaczy. :) Egmont znowu niezbyt popisał się z realizacją albumu - na pierwszej stronie na tym białym tle wyraźnie widać rozmazany czarny tusz - odpryski po drukowaniu liter na tych jasnych planszach. Strony oczywiście falują, gdyż użyto za cienkiego typu papieru w stosunku do nakładanych grubych warstw farby drukarskiej. A musiało jej tyle być, bo tak ten komiks jest namalowany. Ktoś nie przemyślał tego projektu a teraz już nic z tym nie można zrobić.


Ja mam nieco mieszane uczucia, ale ważne, że za wersję w miękkiej okładce nie trzeba wydać majątku. Dla fanów Thorgala oczywiście pozycja obowiązkowa.

niedziela, 20 listopada 2016

Sweet Vicious 1x1-2

Byłem fanem serialu MTV pt. "Faking It", jako świetnej komedii o dwóch licealistkach. Wiem, że to brzmi odpychająco, ale to była niegłupia, oryginalna i zabawna komedyjka. W innych stacjach tylko sitcomy o rodzinach albo parach, a tu było coś innego z niezłą ścieżką dźwiękową. Niestety oglądalność im spadła a sezon 3 został urwany po 10 odcinku.


Ale stacja się nie poddaje i teraz prezentuje nam kolejny serial. Producenci chyba doszli do wniosku, że gdy poprawią i wzbogacą poprzedni szkielet, to dzięki temu odniesie on sukces. Środowisko liceum zostało zastąpione miasteczkiem uniwersyteckim. Dwie dziewczyny jako główne bohaterki zostały, ale nie są już lesbijkami. Za to MTV chyba postanowiło podczepić się pod tematykę komiksową i uczynić z nich mścicielki. Dodatkowo każda z nich ma czarnoskórego przyjaciela - tak żeby nie wypaść z konwencji. Do tego jedna z nich handluje marihuaną, przez co mi nasuwają się skojarzenia z tym nowym serialikiem "Mary/Jane", ale go nie oglądam, to nic więcej o nim nie powiem. A całe otoczenie z kampusem i bractwami przypomina mi też świetny "Greek" od ABC.


Ofelia jest inteligentną ale znudzoną hakerką, która handluje ziołem. Ma też pięknego, srebrnego GTO. Ma często w kłopoty przez swoje zajęcie. Podczas jednej z ucieczek przed pracownikiem campus police wpada na scenę, gdy zamaskowana Jules bije kolejnego członka bractwa, który zgwałcił bezbronną dziewczynę. Po tym typowym dla komiksów spotkaniu los łączy te dwie tak różne (choć oczywiście stereotypowe dla fana) charaktery. Dziewczyny od razu wpadają w kłopoty i pierwsze dwa odcinki pokazują jak sobie z nimi radzą. Może zaczęto trochę zbyt ostro ale dzięki temu ten origin story nie jest nudny i kompletnie przewidywalny.


Mimo dużej ilości zapożyczeń i schematów, dwa pierwsze odcinki oglądało się naprawdę przyjemnie. Zasługa w tym sympatycznych aktorek grających główne role. Dobrze napisano dialogi. No i mi się podoba tak zrobiony misz-masz z rzeczy które lubię - zwłaszcza za powrót do klimatów Greek..
Poza tym poruszany problem to naprawdę poważna sprawa. Przemoc seksualna wobec kobiet ciągle się dzieje pod naszymi nosami. Nawet w cywilizowanych krajach obojętność władz, rasizm, uprzywilejowanie bogatych i sławnych jest bardzo częste. Nie można o tym zapominać i fajnie, że jest coś, co nam o tym przypomina w normalny, niefeministyczny sposób. He - w sumie to samo pokazano w najnowszym odcinku Rancza. Kobiety wzięły sprawy w swoje ręce i dają nauczkę złym mężczyznom.

wtorek, 15 listopada 2016

Timeless 1x6

Szkoda, że Timeless nie wyszedł już w zeszłym roku, żeby uczcić datę w której dzieje się spora część akcji "Powrotu do przyszłości 2". Uwielbiam filmy i seriale o tematyce podróży w czasie. I po początkowych obawach, nowy serial w tych klimatach bardzo mi się spodobał. Jasne - jak większość współczesnych produkcji ma niestety swoje wady i głupotki. Ale zalety IMHO zdecydowanie przeważają nad wadami.



Wielką dziurą logiczną każdego odcinka jest jedna kwestia - jeśli główni źli skaczą w czasie pierwsi, to czemu nasi bohaterowie nie mogą skoczyć dzień albo choć kilka godzin wcześniej? Telewizyjny pismak odpowie - bo scenariusz mówi, że skaczą po nich bo inaczej akcja nie mogłaby się toczyć, tak jak to zaplanowaliśmy. A widzowie nie powinni dyskutować ze scenariuszem. Przez tą głupotkę atmosfera jest rozrzedzona, bo przeciwnicy naszych bohaterów zawsze są o krok do przodu. W tym odcinku widać to najlepiej, gdyż ledwo grupa ratunkowa przybywa do 1972 roku, już zostaje schwytana a ich wrogowie dawno wykonali podstawowe zadanie. Na szczęście znowu ratuje ich scenariusz, bo "muszą" dla złych wykonać zadanie wynikające z uzyskania brakujących taśm afery Watergate.



Brakuje mi też filtrów na kamerę, ponieważ kolejne epoki niestety wcale nie wyglądają na swoje czasy, właśnie przez niezastosowanie "postarzania taśmy". Ale poza tym odcinek jest bardzo dobry. Skupia się na wątku głównym i wreszcie powoli dowiadujemy się czym jest złowroga organizacja Ritterhouse. Jest to wspaniale pokazane, gdyż pojawia się koncepcja myślenia czterowymiarowego, którego oczywiście Lucy, Wyatt czy Rufus początkowo nie pojmują. :) Rozmowa pilota z poznanym odcinek wcześniej Benjaminem Cahillem, wysoko postawionym członkiem organizacji, ma wspaniały klimat dla fanów poruszanego tematu. A potęguje go jeszcze piosenka Sound of Silence puszczona w końcówce. Choć wolałbym oryginalne wykonanie Simona i Garfunkela a nie jakiś cover. Niby twarz człowieka, który ukazuje się Lucy o otwarciu drzwi była spodziewana, ale miło jest potwierdzić swoje podejrzenia.


Kolejnymi smaczkami jest powrót do hotelu w którym nasi bohaterowie przebywali 107 lat wcześniej podczas zamachu na Lincolna. Co prawda niekoniecznie dobrowolnie, ale liczy się pamięć. W tym samym pokoju rozwijany jest wątek Garci Flynna, który zwierza się Wyattowi z powodów dla których podróżuje w czasie. Okazuje się, że wcale nie są tak od siebie różni, a granica między dobrem a złem powoli się zaciera. Pojawia się sfera szarości i grupka podróżników wkracza na bardziej niebezpieczne tereny. Powoli odkrywając prawdę wiedzą, że muszą jeszcze bardziej trzymać się na baczności. Niestety po wszystkim wychodzi jeszcze jedna nielogiczność scenariusza. Choć Wyatt jest jeszcze bliżej współczesności, nie podejmuje kolejnej próby wysłania wiadomości, która uratowałaby jego żonę. Albo jest mniej zdeterminowany niż Flynn, albo to kolejny błąd fabularny twórców.


To wszystko sprawiło, że oglądałem ten epizod w emocjonalnym napięciu. A w zalewie ciągle takich samych produkcji, wytwarzanych od sztancy, jest to wielka zaleta Timeless. Może ich wehikuł czasu jest nadmiernie podobny do tego z Seven Days, ale nic to - czekam na kolejną podróż i jestem ciekaw do jakich czasów zamierzają skoczyć następnym razem.

Supergirl 2x6

Życie bez Supermana jest trudne, ale nie niemożliwe. "Supergirl" stara się wypełnić po nim lukę sięgając do źródeł i prezentując nam kolejne motywy i wrogów z komiksów DC. Niestety nie podoba mi się sposób w jaki scenarzyści CW to robią. Wybrano sposób aby ikoniczni wrogowie Supermana mieli swój origin dopiero teraz. W poprzednim sezonie była to np. Livewire czy Bizarro a w tym dopiero co pojawili się aż dwaj Metallo i teraz Parasite. To nie trzyma się kupy z resztą universum DC. Bo skoro do tej pory nie było tych przeciwników, to z czym ten Kal-El walczył przez te 10 lat? Był tylko Luthor i Gravitron? Znowu idzie się na łatwiznę i tworzy historię, bez dbania o szczegóły, licząc że bijatyki przesłonią wszelkie niedoskonałości, zdezorientują i zamkną usta fanom.

Poza tym zmieniono komiksową wersje powstania Parasite'a. Zamiast zyskać zdolności w wypadku z toksycznymi odpadami Rudy Jones został zrobiony naukowcem walczącym z ocieplaniem klimatu na Ziemi. Do placówki w Arktyce, w której pracował, trafiło zamarznięte ciało wilka sprzed 5000 lat. Tylko nie było to zwykłe truchło, a legowisko kosmicznego stwora, który opanowuje Rudy'ego a potem zmienia go wsysającego ludzi pasożyta z kosmosu. Trochę tu motywów z "The Thing" Carpentera, trochę z komiksu o Venomie, który kiedyś był wydany w Polsce i też dział się w Arktyce. I trochę z horrorów klasy B  o innych podobnych złych potworach z kosmosu. Taki banał fabularny.



Poza tym potem motywacja Parasite'a jest dość prostacka - łazi po National City i wysysa. Prościzną byłoby gdyby Supergirl podleciała w jego pobliże i albo przylała mu z laserów, albo zamroziła swoim oddechem. Tylko wtedy nie byłoby w ogóle "akcji" a scenarzyści przecież nie wymyślą nic rozsądnego i nie obrażającego inteligencji widzów. Nie - lepiej im wciskać kit, że na 3 spotkania Kara 2 razy podleci bliziutko i da się wyssać, a za trzecim wymyśli coś bardzo skomplikowanego zamiast brać go na dystans. Zresztą te jej porażki, są pretekstem do uruchomienia wątku Mon-Ela i Jimmego.


Nie wiem, jak można było wciskać takie sceny, że Supergirl powie "Mike'owi" w jakich szlachetnych ideałach była wychowywana przez 20 lat, że należy być altruistycznym i pomagać ludziom. A on miałby to łyknąć w 5 minut i razem z nią walczyć o prawdę, sprawiedliwość i amerykański styl życia. No głupota kompletna. A jeszcze większą było klasyczne dla seriali, to że Mon-El zmienia swoje racjonalne podejście na bardziej szlachetne pod wpływem wydarzeń z odcinka. I na jego zgubę dość szybko się to na nim mści w satysfakcjonującej końcówce.



Pod wpływem lania jakie dostaje tytułowa bohaterka, także w Olsenie rośnie "słuszny gniew". :) Naciska Winna by szybciej kończył dla niego odpowiedni kostium. Ten się trochę stawia, ale tak samo, widząc co się dzieje, przyspiesza pracę i dzięki temu do finałowej bitwy staje już Guardian w pełnej zbroi. Musze powiedzieć że całkiem zgrabnie ona wyszła, razem ze składaną tarczą. Było to przyjemne dla oka. W międzyczasie J'onn J'onzz zostaje ciężko ranny i potrzebuje transfuzji. Nie wiem jakim cudem, bo na ekranie nie pokazali żadnych poważnych ran, ale to znowu tylko skrypt scenariuszowy, by uruchomić dalszą sekwencję zdarzeń. Alex od razu prosi Miss Martian o pomoc. Ta nie widząc innego wyjścia godzi się na bycie dawcą. Ale pewnie z czasem J'onn domyśli się co mu przetoczono i tajemnica jego "rodaczki" wyjdzie na wierzch.


Wielowątkowość to na pewno zaleta nowego sezonu. Człowiek nie jest już katowany długimi wypowiedziami Cat Grant mówiącej Karze "jak żyć", albo moralizatorskimi frazesami Alex i Hanka mówiącymi jej co ma robić. Tylko nie wiem po co tutaj aż tak rozbudowano wątek gejowski. Chyba twórcy chcą uzyskać nagrodę od środowisk LGBT próbując przekonać widza, że bycie homoseksualistką jest trudniejsze niż bycie kosmitką z potężnymi mocami. No bzdura kompletna. A w wyrażeniu współczucia nie pomaga fakt rozpłakania się i obrażania po tym jak obiekt jej uczuć spławia Alex wyświechtanymi  słowami "zostańmy przyjaciółmi". :) To mnie tylko rozbawiło i trochę zdumiało, bo rzadko się widzi takie rzeczy zrobione naprawdę ładnej kobiecie.

Ogólnie mimo oczywistych słabości scenariusza serial dalej się dobrze ogląda. Sięganie do komiksów i dynamiczny ciąg zdarzeń pozwalają cieszyć się seansem.