piątek, 16 marca 2018

Machine Man MMH #27

Po pierwszej pięciolatce WKKM i powiększeniu kolekcyjnej oferty Hachette o MMH i Conana, w 2017 roku beton zaczął się rzucać i odpowiadać. Ale oczywiście, jak zwykle, inni polscy uczestnicy rynku komiksowego nie potrafią rywalizować uczciwie i cenowo, tylko stosują brudne sztuczki. Zamiast wydać coś ciekawego, w atrakcyjnej cenie, konkurencja poleciała do Panini, by ten zablokował Hachette Polska. I przez to w polskiej edycji MMH przesunięto na koniec listy tom i o Czarnej Wdowie i o Iron Fiście, żeby Egmont i Mucha mogli swoje gorsze wydania wciskać ludziom. I w związku z tym trafiła do nas mniej znana postać, jaką jest Machine Man.


Ja osobiście poznałem trochę tego herosa, gdy czytałem kontynuację Marvel Zombies, gdzie on i Jocasta zostali wysłani ze świata Ultimate na Ziemię opanowaną przez nieumarłych, by sprawdzić jak wygląda sytuacja. Co miało sens, bo jako maszyny na pewno nie zostali by zainfekowani, ani nie przynieśli by zarazy do swojego świata. Tutaj cofamy się do początków tej postaci z lat 70-tych i dostajemy 3 historie. Na początek jego samodzielny pierwszy występ w komiksach Marvela, ze zmienionym originem, już bez nawiązań do "Odyseji Kosmicznej 2001". Machine Man'a ściga wojsko i podczas tej ucieczki poznaje Petera Spauldinga - człowieka, który w przyszłości został jego przyjacielem.


Druga część opowiada o tym jak Jocasta ucieka od prześladującego ją Ultrona. Czuje się zdradzona przez Avengers i szuka pomocy u Fantastycznej Czwórki. Dzięki temu do konfrontacji dołącza się Thing i Machine Man. Z udziałem tego drugiego to w sumie wyszła zabawna sytuacja, bo usłyszał rozmowę, w której Ben Grimm wspomina o kobiecie-robocie. I wtedy od razu mu się lampki zaświeciły i ruszył na ratunek, bo czuł się taki samotny. Znaczy tak to w sumie wyglądało. Z czasem wyszło, że wtedy narodziło się jego uczucie do dawnej narzeczonej Ultrona. W kolejnej historii są zresztą nawiązania do tego wydarzenia.


Ostatnia część to czterozeszytowa miniseria dziejąca się w alternatywnej, dystopijnej przyszłości. I tutaj pojawia się perspektywa historyczna, którą zawsze trzeba uwzględniać przy czytaniu kolekcyjnych archiwaliów. Tzn powinno się uwzględniać, jeśli chce się dobrze bawić przy lekturze. Inaczej człowiek całkowicie się odbije od tych komiksów sprzed 30-40-50 lat. Bo wiadomo, że na dzisiaj są one strasznie archaiczne i o zupełnie odmiennej konstrukcji, która nie każdemu może przypaść do gustu. Spotkałem się z taką opinią choćby przy WKKM #65 Zmierzch Mutantów, która nie każdemu z komentujących na fanpage'u Kolekcji się podobała. Zresztą wspominam ten tytuł nie przez przypadek, bo tutaj też są obecne rysunki Barrego Windsora-Smitha. Ten artysta miał dokładnie taka samą sytuację, jak Micke Zeck przy powstających w tym samym czasie "Tajnych Wojnach". Tam Zeck był zmuszany do realizacji koncepcji Jima Shootera, tutaj Brytyjczyk miał dokańczać pomysły Herba Timple'a. Obaj szybko mieli tego serdecznie dosyć i starali się jak mogli przelewać na papier własne pomysły. Od "Weapon X" dzieli te komiksy 7 lat różnicy, ale styl jest bardzo podobny.  Mamy dobrze pokazane twarze, z detalami i grą światłocieni. Wspaniale odwzorowują ich emocje. W tłach widać artyzm i kunsztowność detali. Zły doktorek jest tu bardzo podobny do profesora, który potem znęcał się nad Loganem. Tylko teraz Barry odpuścił sobie jeszcze podkręcanie gradientów i nie jesteśmy atakowani jaskrawymi barwami, których oczywiście pewnie też nikt by nie stonował z papieru gazetowego do kredowego.


Nie znam się na tematyce amerykańskich powieści sci-fi lat 80-tych. Dziś dla nas rządy złych korporacji i samotny bohater znikąd, który organizuje ruch oporu i obala system, to już zużyty motyw. Ale może 34 lata temu takie historie dopiero się rodziły i były nowością? Mimo znanych elementów czyta się to dobrze. Tom Defalco umiejętnie stworzył ten świat w którym trudno o nadzieję, a heroizm rodzi się z desperacji i poczucia bezsilności wobec niesprawiedliwości. Potrafi nam pokazać jakie motywy kierują i bohaterami i ich antagonistami i je odpowiednio uzasadnia. Mamy tu trochę więcej odcieni szarości niż w poprzedniej dekadzie. Nieźle obrazują to wszystko 4 minimalistyczne okładki serii, oddające przemianę postaci w nowym, wspaniałym świecie.


Dobrze się czytało ten tom. Nawet mimo braku humoru, który tak lubię w komiksach. Ale to jest zrozumiałe, bo autor położył nacisk na zupełnie inne tony: kim jesteśmy, dokąd zmierzamy, co robimy ze sobą i ze światem. Znowu - dziś już są to kwestie mocno wyeksploatowane w kulturze, 34 lata temu może były w mniejszym stopniu. Choć chyba nagonka na uzależnienie od gier istnieje od pojawienia się pierwszych automatów z pongiem, a pewnie i od mechanicznych flipperów. Myślę też że taki marvelowski cyber-punk zaczęty w latach 80-tych, pozwolił zaistnieć uniwersum 2099 10 lat później.


Dalej żal mi opóźnienia hachettowego Iron Fista, ale nie jestem zły, że dostaliśmy Machine Mana, który mnie pozytywnie zaskoczył podczas lektury. No i nie jest śmierdzącym mutantem, a to najważniejsze. :)

Ocena 7/10

poniedziałek, 12 marca 2018

Wieczór Gier

WOW! Po seansie mogłem powiedzieć tylko to jedno słowo. Poszedłem na ten film z nastawieniem, że już gorzej niż na "Kobiecie Sukcesu" być nie może. No i lubiłem Jasona Batemana za poprzednie komedie, choć ostatnio "Firmowa Gwiazdka" niezbyt mu wyszła. Rachel McAdams nie budziła we mnie większych emocji. Ot zagrała w słabszym sezonie "True Detective" czy przewinęła się przez Sherlocki Guya Richiego i tyle.


Film ma prostą fabułę, jak zresztą większość amerykańskich komedii. Opowiada o parze kochającej granie w gry towarzyskie (nie komputerowe, nie Tomb Raider) i wygrywanie w nich. Jednocześnie nakłada się na to rywalizacja z bratem Maxa (głównego bohatera) - Brooksem. Obaj chcą pokazać swoim znajomym, że każdy z nich jest lepszy od drugiego. W wynajętej willi zaczyna się gra kryminalna w której trzeba rozwiązać zagadkę porwania. Oczywiście szybko okazuje się, że nic nie jest takie proste, a sytuacja staje się poważna i niebezpieczna. 


Pierwsza rzecz jaka się rzuca w oczy, to znani aktorzy. Sam wcześniej nie wnikałem w obsadę, więc byłem zaskoczony bogactwem jakie nam zaprezentowano. Jest Winston z "New Girl". Mamy Kyle'a Chandlera, czyli dla mnie niezapomnianego Garego Hobsona z serialu "Zdarzyło się jutro".  Jest Bernard z "Westworlda". Sekretarkę gra Gina z "Brooklyn Nine-Nine". Muszę powiedzieć że się w ciąży roztyła na twarzy i na razie wygląda tak sobie. Nic dziwnego, że jej nie pokazują teraz w najnowszym sezonie. Mamy też Dextera Morgana, który swoją grą oczywiście nawiązuje do serialu. I te wszystkie znane twarze naprawdę dają radę i podnoszą jakość produkcji. Moja przyjemność z widoku starych znajomych była jeszcze większa.


Ale najlepiej, najlepiej wyszedł Todd z "Breaking Bad". Co prawda ostatnio miał niezłą rolę w 4 sezonie "Black Mirror" ale tutaj stworzył fenomenalną postać creepy sąsiada, który został odsunięty od życia towarzyskiego na wieczorach gier. I widać, że to mu się mocno nie podoba. To martwe spojrzenie, te kwestie wypowiadane grobowym głosem, obsesja na punkcie byłej żony, z trudem hamowany gniew, plus jeszcze słodki biały piesek na rękach. Wyszło to genialnie. Facet kradł każdą scenę i doprowadził mnie i resztę widzów do łez. Może przesadzono z tym ciągłym jego chodzeniem w mundurze policjanta, przez co od pierwszego spotkania wiemy, że bohaterowie i tak będą musieli wrócić do osoby której unikają. Gdyby nosił zaś na początku tylko flanelową koszulę, to powrót do niego w środku filmu byłby bardziej zaskakujący. Szkoda też, że aktor troszkę utył, przez to na przyszłość traci możliwości wyboru wszystkich ról w przyszłości i rozwoju artystycznego. Ważne natomiast że nie zapomniano o jego korzeniach i dano mu kwestię nawiązującą do "Breaking Bad", która też mnie rozwaliła.


Po tym jak widziałem "Dom Gry" czy "Bękartów" nie myślałem że kolejna amerykańska komedia i to z premierą w marcu, może mnie aż tak bardzo rozbawić. Żarty sypią się jak z rękawa i są autentycznie powalające. Od samego momentu spotkania głównych bohaterów, przez wizytę u lekarza, po dalsze przygody mamy ogrom zabawnych tekstów i onelinerów. Jest to mieszane z klasycznymi gagami i żartami sytuacyjnymi. Kuliłem się wręcz ze śmiechu podczas sceny wyjmowania kuli i jej nieoczekiwanego finału. Albo gdy para próbowała się wydostać z zamkniętego gabinetu. Potwierdziło się znowu, że w takich filmach scena ze zwierzątkiem też wychodzi najlepiej, choć tu poziom pozostałych był wyrównany. Scena ze skrzynią, scena z silnikiem samolotu. Pląsy Rachel McAdams z rewolwerem. Mamy kolejny przykład, że dobry film zaczyna się od solidnego, przemyślanego scenariusza. Akcja toczy się wartko, widz się nie nudzi i nie jest męczony dłużyznami. No może pod koniec natkniemy się na dialogi "problemowe", gdzie główni bohaterowie uzewnętrzniają nagle swoje żale i trwa to trochę za długo, lub zbyt poważnie. Bo np pomniejsze problemy par ich przyjaciół, cały czas rozgrywane są na luzie. Obsesyjne wracanie Winstona do jednej sprawy z przeszłości rozegrano przekomicznie, łącznie z jej rozwiązaniem. Nawet napisy końcowe były kolejną dawką humoru


Wobec zalewu słabych, nieśmiesznych komedii, albo filmów bawiących tylko swoją nieporadnością i żenującym aktorstwem, "Wieczór Gier" lśni dla mnie jak gwiazdka na choince. Szczerze polecam, zwłaszcza jeśli ktoś chce znaleźć odtrutkę na długi, męczący dzień.

Ocena 8/10  + Znak Jakości 8azyliszka

czwartek, 1 marca 2018

Superman: Dziedzictwo WKKDC #39-40

Jeśli dobrze liczę, to już trzeci origin Supermana w Kolekcji. Tyle że drugi pod względem pierwotnej publikacji, bo z 2003. "Tajna Geneza" była zaś z 2009. Pytanie - jeśli już Egmont ingerował w kolejność tomów dla swojej korzyści, to czemu nie mógł przy okazji poprawić błędu niemieckiego i ustawić te orginy chronologicznie? Odpowiedź - bo Egmont to zło i guzik go ta Kolekcja obchodzi, mimo ze dostaje hajs za jej opracowywanie - QED. :))))


Tym razem początki Człowieka ze Stali na warsztat dostał Mark Waid. Lubię tego autora, bo on czuje to czego oczekuje od niego czytelnik. Myślę, że to dlatego w tym komiksie widzimy masę odwołań do dzieł audiowizualnych o tym bohaterze, które też mówiły o jego przeszłości przed przybraniem kostiumu. Tak jak w filmie z 1978 roku oraz serialu "Lois and Clark: Nowe Przygody Supermana", Kent przychodzi do redakcji Daily Planet po tym jak wcześniej podróżował po świecie i w tajemnicy pomagał innym ludziom. Mamy również wspomniany ratunek promu kosmicznego, którego dokonał w pilocie serialu. W kreskówce Superman TAS  Kal-El rozwalał maszyny wojskowe, które się popsuły a z którymi był powiązany Lex Corp. Tutaj mamy podobny motyw. Nie mogło też zabraknąć odwołań do serialu Smallville, który wtedy w USA zakończył 3 sezon a potem rozwijał się świetnie w czwartym. Dorzucono więc też wspomnienie o Lanie Lang (choć się nie pojawia) i znajomość z Lexem Luthorem, gdy Clark chodził do liceum. Obsesja łysego na punkcie życia pozaziemskiego również się pojawiła. Czyli ogólnie odwołań i smaczków dla wiedzących jest tutaj bardzo dużo. Może odrobinę Waid z tym przesadził, ale i tak czytało się to dobrze.


Specjalnie natomiast scenarzysta pominą wywiad jakiego Kal-El udzielił Lois Lane (w innej wersji Clarkowi Kentowi) zaraz po swoim pierwszym pojawieniu się. To w nim wyjaśniał kim jest i że chce tylko pomagać ludziom. Tutaj sam jeszcze nie zna swojego pochodzenia, nie ma kryształu ani Fortecy z dziedzictwem Kryptona. Brak informacji o nowej, tak potężnej postaci, z miejsca rodzi wrogość czynników rządowych i armii. A Lex Luthor oczywiście podsyca tą nieufność i zamierza zohydzić nowego herosa również społeczeństwu. Rozpętuje więc medialną kampanię negatywną na wielką skalę, która ma się zakończyć wielkim pokazem, o tym, że to on jest największym zbawcą ludzkości. Mamy tu zabieg powtórzony potem w historii "Lex Luthor: Człowiek ze Stali", która w WKKDC ukazała się wcześniej, choć w USA wyszła później. Tylko zakończenie i sposób osiągnięcia tego uwielbienia jest u Waida o wiele bardziej spektakularny. Przyznam, że podobnego motywu w historiach o Supermanie jeszcze nie czytałem, ani nie widziałem. Choć pewnie spowodowane jest to szczupłością polskich źródeł. Może w amerykańskich komiksach coś takiego pojawiało się częściej.


Jeszcze przed finałem następuje sporo spowolnienie bieżących wydarzeń. Dopiero w drugim tomie Clark na dłużej wraca na farmę, wyjaśnia swoje nieporozumienia z przybranym ojcem Johnatanem i opowiada mu i czytelnikowi historie swojej znajomości z młodym Lexem w Smallville. Zawsze byłem sceptyczny co do tego fragmentu losów Supermana, gdyż wychowany na serialu "Lois and Clark", oraz "Superman TAS" uważałem, że powinno zostać to, że Lex i Kal-El pierwszy raz spotykają się jako dorośli w Metropolis. A całe "Smallville" wprowadziło Lexa na farmę, żeby było fajnie, choć nie ma to nic wspólnego z komiksową rzeczywistością. Ale ponieważ archiwalne zeszyty w tych numerach uświadomiły mi, że coś takiego pojawiało się już w 1960 roku, muszę chyba wreszcie zaakceptować ten fakt ich wcześniejszej znajomości.


Całość zilustrował Lenil Francis Yu, którego my znamy choćby ze starszej o 5 lat, marvelovskiej "Secret Invasion". Rysunki są dość poprawne i znośne ale mniej wygładzone niż w Inwazji Skrulli. Tuszujący tutaj Gerry Alangulian ma dość ciężki styl. Mi on trochę przypominał pracę Billa Sienkiewicza czy Franka Millera w Elektrze Assasin/Daredevil: MwaF lub Czarnej Wdowie. Ten artysta chyba wzorował się na swoich poprzednikach. Humor jak to u Waida pojawia się, choć nie jest wszechobecny. Głównie zabawnych scen dostarczają wydarzenia w Daily Planet i sposób bycia Lois. Ciepłe, miłe żarciki i śmieszne nieporozumienia. Nie ma tu jednak rzucania złośliwostkami i onlinerami na taką skalę, jaką widzieliśmy u Geoffa Johnsa w "Brainiac'u" czy "Tajnej Genezie".


Eaglemoss strasznie wymęczył mnie tymi originami Supermana. Wystarczyłby najlepszy z Byrne'm a pozostałe sloty powinni wykorzystać na inne polskie premiery. Po przeczytaniu obu wstępów przed archiwalnymi zeszytami, nabrałem ochoty i na New Krypton i na Lex 2000, w którym pokazano jak Luthor wygrał kampanię i został prezydentem USA. To mnie bardziej ciekawi. A nie mielenie w kółko prawie że tego samego, mimo iż i "Tajną Genezę" i "Dziedzictwo" dało się przeczytać. Wobec biedy i szczupłości przygód Supermana na polskim rynku, była to jednak strata miejsca. Mam nadzieję, że ostatni Człowiek ze Stali z pierwszej 60-tki Kolekcji - "Dla Jutra", wreszcie mnie w pełni zadowoli, rozbawi i ucieszy.


Na razie kolejny origin Supka da się czytać, ale można tez go spokojnie pominąć. Dla jednego nowego elementu na samym końcu opowieści, niekoniecznie musi go każdy znać. Ale ci którym początki bohaterów się podobają, będą zadowoleni.

Ocena: 7/10