wtorek, 29 września 2020

Jacek Piekara - Trylogia Ruska i Świat Inkwizytorów

 Dawno dawno temu, kiedy jeszcze Wydawnictwo Bauer udawało dobrego Niemca, istniało ich pismo komputerowe "Click!". Na początku miało fajną formułę, która przyciągnęła mnie do siebie, mimo iż byłem zagorzałym czytelnikiem CD Action. Z czasem jak pismo się rozwinęło, to w 2002 r wyszedł do niego numer specjalny zatytułowany "Click! Fantasy". Był to magazyn poświęcony fantastyce, sci-fi i szeroko pojętej popkulturze. W sumie chyba próbowano zrobić odświeżoną i lżejszą  wersję magazynu "Nowa Fantastyka". Ta pozycja zdobyła pewną popularność, dzięki czemu ukazywała się przez kilka lat. Jej redaktorem naczelnym uczyniono Jacka Piekarę. A on dzięki tej pozycji, mógł bezczelnie promować swoją twórczość, jako że "Fantasy" zamieszczało również opowiadania. I to właśnie tutaj, w tym pierwszym numerze przeczytałem świetnego "Sługę Bożego", czyli pierwszy tekst ze świata Inkwizytorów. Mi się bardzo spodobała przedstawiona postać Mordimera Madderdina i świat który go otaczał. Dlatego ucieszyłem się, gdy autor pociągnął temat dalej i w kolejnych numerach wychodziły kolejne części przygód, które z czasem przybrały formę książkowych zbiorów. Zabawnie też było czytać ich recenzje w tym samym magazynie, gdzie redaktorzy starali się zabawnie oceniać pracę ich szefa.

I tak wszystko ładnie się rozwinęło, powstały 4 tomy, akcja się skomplikowała, wszystko zmierzało do implozji i zakończenia losów postaci w ostatnim tomie "Czarna Śmierć". On miał się ukazać gdzieś w 2007 roku. Jakieś 13 lat temu. Tylko w międzyczasie wyszło, że Morddimer stał się dość popularny w naszym kraju. Zaczął przynosić spory zysk autorowi i wydawnictwu. Przez to, mimo iż Piekara sam z siebie stworzył fatalistyczną kulminację, która mogła się potoczyć, tylko w jednym kierunku, postanowił się wstrzymać z rozwiązaniem i zacząć pisać prequele. Bo przecież nie zarzyna się kury znoszącej złote jajka. Oglądał ktoś serial "Castle" z Nathanem Fillonem? Tam głównym bohaterem też jest pisarz. On często grywał w pokera ze swoimi kolegami po fachu. I w jednym odcinku padały zabawne kwestie, że oni nigdy by się nie zdecydowali na zabicie swoich sztandarowych postaci, bo one będą ich utrzymywać do śmierci. Najwyżej można by ich wysłać na emeryturę, albo ewentualnie uczynić kaleką. Ale nigdy zabić. I taką filozofię chyba przyjął właśnie Jacek Piekara.

Byłem sceptycznie nastawiony, bo nie lubię originów i prequeli. Przecież te wszystkie wydarzenia można by wpiąć do aktualnych losów postaci, jak choćby było to w "Ogrodach pamięci". Na marginesie - jak sobie przypomnę tamto opowiadanie, w związku z tym co się teraz odwaliło w Trylogii Ruskiej, to mnie teraz pusty śmiech ogarnia. Tyle że wobec samozapędzenia się w scenariuszową ulicę jednokierunkową to było jedyne wyjście, by jeszcze dobudować świat przedstawiony, przed jego ostatecznym, całkowitym przemodelowaniem. Tak czytaliśmy wcześniejsze przygody naszego Inkwizytora, tyle że nie miał on ani Anioła Stróża, ani Kostucha, ani bliźniaków. Sprawy były jeszcze bardziej przyziemne, mniej było magii stosowanej przez Mordimera (bo przecież nie mógł nią szafować, bo niby był mniej doświadczony). Najbardziej mnie chyba wkurzały coraz to nowe uzasadnienia wnikania do Nie-świata bez bólu. A przecież wcześniej było mówione, że jego odwiedziny zawsze wiązały się z bólem. Co gorsza, nawet teraz było tak to opisane, choć przecież przeczy to treści "Bicza Bożego" i sytuacji z Boginią.

Dobra, myślałem sobie. Piekara napisze szybko trzy prequelki i wróci do głównej osi fabularnej. Gdzie tam! Napisał 3 części i potem napisał czwartą, czyli "Głód i Pragnienie". I już, już myślałem, że dopnie. Uzyskanie licencji było coraz bliżej. Tyle, że piąty prequel "Kościany Galeon" wywiózł nas daleko na północ, znowu oddalając od tego co czytelnika interesuje najbardziej. A i tak to nic nie dało, bo znowu autor stanął przed ścianą. I już całkiem zaczął mieszać w chronologii, bo sąsiedni cykl "Płomień i krzyż" przeniósł w jakiś sposób spotkanie Mordimera z wampirem. Przecież to było już po uzyskaniu licencji, więc jak może być to zgodne z tym co się dzieje w "Kościanym Galeonie" gdzie tej licencji dalej nie ma? Logika i spójność w ogóle poszły już w odstawkę, bo teraz została nam przedstawiona Trylogia Ruska. Teraz będę spoilerował treścią najnowszych części, więc kto nie czytał, niech czuje się ostrzeżony. 

Piekara postanowił wyjąć z życia Madderdina cały rok i przenieść go z Cesarstwa na Ruś, żeby jeszcze bardziej dokleić mu przeszłość, z której będzie korzystał gdy powróci do "Czarnej Śmierci". Taki jest w ogóle zamysł tych wszystkich powieści - po wojnie z Palatynatem inkwizytor nie miał gdzie uciekać i nie miał kto mu pomóc. Po kolejnych 10 latach pisaniny teraz ma. "Przeklęte Krainy" były zwyczajnie nudne. Tony ekspozycji przedstawiającej nam dziki wschód, zdobywanie miłości, malowanie obrazu itp. W "Przeklętych kobietach" wreszcie coś się ruszyło, bo i walka z demonem była (choć dla mnie to wyglądało na kolejnego potwora tygodnia) i wyprawa wojenna. W ogóle cała akcja była zaburzona, bo najpierw tylko siedział w twierdzy (raz bagna odwiedził), a potem już głównie bywał poza nią. Ale dobra, niech już autorowi będzie. Zrobił jak zrobił, niech mu będzie. Tyle że w trzecim tomie "Przeklęte Przeznaczenie" to wszystko się całkiem posypało. Zbudowane postacie zaczęły się zachowywać jak wariaci, całkowicie niezgodnie z ich charakterem, który był budowany wcześniej. Autor pisze w Posłowiu, że takie były od początku. To moim zdaniem kurde słabo to pokazał. A jego pomysłem na zakończenie stało się zabicie wszystkich. Natasza wpada  w jakiś szał i ich po prostu zabija. Ludmiła nagle rzuca debilne "żarciki". Mateczka Olga staje się krwiożercza. Ruda czarownica oczywiście zdradza i zabija, ale zupełnie z tyłka. Akcja staje się cięta jak tasakiem. W jednej chwili Mordimer i Natasza się sekszą, w drugiej już wołoch stoi z nożem przy jej gardle. Jak? Gdzie? Kiedy? Dlaczego? Ostatnie 1/3 "powieści" to ostry zjazd w dół bez trzymanki, po kamienistym zboczu, na golasa. A na koniec, na koniec nagle wpada oddział Inkwizytorów paląc i zabijając wszystkich. Kompletnie znikąd. Potem cyk  - dajemy amnezję głównemu bohaterowi, ściemnienie i czekamy na kolejny tom. Komedia

Co najśmieszniejsze autor w jednym akapicie pisze, że to wcale nie było Deus Ex Machina, bo były starania i jakieś listy pisane. Bzdura. Dokładnie to było to. Gdyby były jakieś listy, to by pisma dochodziły do Peczory. A guzik przyszło. Po prostu bohater był kompletnie sam, bez wyjścia i możliwości ucieczki, póki skrypt scenariusza nie zaskoczył i na środku bagna cudem teleportuje się oddział zbrojnych, który czyści wszystko i wszystkich. Największa beka jest właśnie w Posłowiu, gdzie autor jedzie po konkurencji, która mu kasę odbiera, pisząc, że to nie jest takie hop siup napisać powieść. Przytoczę ten fragment w całości.

Dzisiaj pisanie opowiadań nie jest tak popularne jak w czasach mojego literackiego debiutu. Niektórzy młodzi autorzy chętnie od razu zabierają się do powieści (a najlepiej od razu do trylogii) i niestety, ich brak technicznego przygotowania wyraźnie widać. Po prostu nie powinno się biegać maratonu bez wcześniejszego treningu, a powieść jest właśnie takim maratonem. Oczywiście zdarzają się talenty, którym niestraszny bez treningu nie tylko maraton, ale wręcz zawody Ironman, lecz nie każdy dysponuje takimi wyjątkowymi zdolnościami. 

Pisanie powieści wymaga dyscypliny fabularnej, konsekwencji w prowadzeniu akcji oraz bohaterów, odpowiedniego rozłożenia akcentów oraz, oczywiście, stosowania się do zasad logiki. Mówię tu o powieści klasycznej, nie eksperymentalnej, w której można wszystko (chociaż zauważcie, że zanim Picasso zaczął tworzyć swoje koślawe potworki ;) umiał malować perfekcyjne, nienaganne technicznie „zwyczajne” obrazy). Kiedy czasami czytam opinie na temat książek (nie tylko moich), zdarzają się tam zdania takie jak: „Widać, że autor się spieszył”. Otóż warto wyjaśnić, że sprawy w ten sposób nie wyglądają. Przynajmniej w moim wypadku. Dlaczego? Ano dlatego, że nie piszę powieści w takiej kolejności, w jakiej ją czytacie. Rzecz bowiem wygląda raczej jak przy powstawaniu filmu. Na przykład jednego i tego samego dnia kręci się scenę z pierwszej minuty, z siedemnastej i ze sto czwartej. 

Autor nie zachował żadnej z przedstawionych zasad w "Przeklętym Przeznaczeniu". Co śmieszniejsze fragmentaryczność i wyraźne brakoróbstwo uzasadnił swoim "procesem twórczym". A koronnym argumentem stało się "Jak ci się książka nie podoba, to jej nie czytaj". BEKA.

Ja doskonale sobie zdaję sprawę z fragmentaryczności procesu twórczego. Tylko na sam koniec trzeba to wszystko jeszcze umiejętnie połączyć. Żeby fabuła miała tą dyscyplinę i logikę. Tutaj tego nie było. Zostały okropnie pochlastane fragmenty, nie uzasadnione konsekwencją zdarzeń. Skończyło się tak jak się miało skończyć od początku, bo wiadomo, że trzeba przeskoczyć nad 5 książkami, które niby dzieją się później. Strasznie to wyszło. Chyba gorszego zakończenia tej całej eskapady na Wschód nie mogłem sobie wyobrazić. I pisze to jako fan universum. Przecież właśnie to powinno się skończyć spotkaniem z Czarnym Bogiem i jego powrotem w "Czarnej Śmierci". Tutaj natomiast ja mam wrażenie, jakby Piekara zmienił całą koncepcję na 5 minut przed dedlaine'm oddania książki do wydawnictwa. Rozpisał więc na kolanie to pokraczne, fragmentaryczne zakończenie (np. w jednej chwili rozmowa z Tamarą, dwie sekundy później ona już nie żyje bo ktoś inny ją zabił teleportując się za jej plecy) i jeszcze walnął piękne posłowie, że może se robić co chce i nikomu nic do tego. Jest to idealny przykład splunięcia czytelnikom w twarz i wmawiania im, że to deszcz pada.

O ile jeszcze "Przeklęte Kobiety" rokowały jakieś nadzieje na uratowanie tego wątku Cyklu Inkwizytorskiego, bo była to lepsza część, niż choćby 3 tom "Płomienia i Krzyża", tak "Przeklęte Krainy i "Przeklęte Przeznaczenie" grzebią to wszystko w nomen omen bagnie. I choć zapewne te wspomnienia odegrają rolę w dalszych tomach, to szczerze nie polecam i odradzam czytanie tego komukolwiek. Trylogia to kompletne dno i 10 metrów mułu. Jest to typowy przykład grafomaństwa czasów pandemii. Autorzy siedzieli zamknięci w domach i na siłę pisali co im ślina na język przyniosła.  I teraz wydawnictwa wypuszczają te wypociny, których nie da się normalnie czytać. Sam czekam na ciąg dalszy, ale łudzę się, że autor widzi jaką fuszerkę odwalił i może się trochę poprawi. Czego sobie i państwu życzę. 


Ocena: 2/10

czwartek, 10 września 2020

Wolverine WKKM#4

 Wstępując do mojego nowego ulubionego sklepiku z tanią prasą, odkryłem że mają tam jeszcze sporo wczesnych numerów Kolekcji Komiksowych. WKKDC, SBM, Transformers, Star Wars. Jeśli ktoś by jakimś cudem tego nie miał, to może się zaopatrzyć. Tylko cena mogłaby być troszkę niższa. 29 zł za tomy których nie kupiłem wcześniej, bo mnie nie interesowały, to trochę dużo. Tym bardziej, że widziałem w innym antykwariacie Conany po 20 zł. Ale skoro tyle kolekcji się już pokończyło, albo skończy, a Egmontów z półki nie wezmę, to skusiłem się na 4 tom WKKM. Tym bardziej, że niedawno minęła ósma, okrągła rocznica od premiery testu, kiedy Spider-Man: Powrót do domu zawędrował do moich łapek. Czyli okazja była jak najbardziej.

Ja do wielkiej miłości do Hachette dochodziłem stopniowo. Na samym początku, jak uważałem, że 40 zł to za dużo za komiks, to postanowiłem sobie kupować tylko tomy z grupami superbohaterskimi, eventy, oraz Pająka i Punishera. Dlatego tom 4 po restarcie ominąłem. Oraz dlatego, że strasznie cienki był objętościowo, a ciągle kosztował 40 zł. Nawet wstęp naczelnego Panini jest tu krótszy, niż w standardowych numerach. Poza tym miałem również 4 tom, tyle że testowych Avengers Dissasembled. Zatem miałem nawet ten fragment panoramy. Dopiero z czasem zmieniłem podejście, zacząłem kupować więcej, a teraz wszystkiego mam za dużo. Ale mimo swojego maniactwa, 29 zł za Ultimates tom 1 nie dam. 

Jest to pierwsza solowa historia o Wolverine, autorstwa Chrisa Claremonta. Ten scenarzysta przez lata praktycznie sam tworzył światek mutantów w Marvelu. Rozbudował wątki, pogłębił psychologię postaci, dodawał nowych bohaterów i villanów. Na początku lat 80-tych zadecydował, że chce odkryć trochę z nieznanej przeszłości, jaką skrywał Logan. My teraz wiemy, że ma on ponad 150 lat i przed dołączeniem do X-Men zwiedził i miał przygody w większości zakątków świata. Stał się chyba najbardziej popularnym mutantem w universum i wydawnictwo przez ostatnie ponad 30 lat mocno go eksploatowało, odkrywając praktycznie wszystkie karty i odzierając Rosomaka z tej nuty tajemniczości. Ostatecznie doprowadziło to do zagonienia się w piętkę, zabicia tej ikonicznej postaci, sprowadzenia do 616 jej alternatywnej wersji, a ostatecznie oczywiście do wskrzeszenia oryginału. Bo w świecie komiksowym śmierć już nic nie znaczy. Jest tylko sposobem by wyciskać od komiksiarzy kolejne góry kasy. Dobrze, że dziś coraz mniej fanów daje się nabrać na takie tanie i wyświechtane sztuczki. Ciekawe czy gdyby Claremont wiedział co zapoczątkował, dalej by stworzył tą pierwszą miniserię?

Fabuła jest powiązana oczywiście z tym co wtedy działo się w głównej serii Uncanny X-Men. Japonka Mariko, którą Logan poznał podczas pobytu w Tokio, przyjechała do USA i związała się z nim. Po powrocie z początkowej, krótkiej przygody w Kanadzie, Wolverine odkrywa, że bez słowa wyjaśnienia jego dziewczyna wróciła do ojczyzny. Aby zrozumieć dlaczego tak się stało, natychmiast rusza za nią. Oczywiście pakuje się w kłopoty, gdyż rodzina Mariko z miejsca staje się wrogo nastawiona do jej dotychczasowego kochanka. Czeka nas spotkanie z miejscową mafią (choć nie pada nazwa Yakuza) oraz "Dłonią", czyli klanem ninja, z którym kłopoty miał zazwyczaj Daredevil.

Autor delikatnie i subtelnie pokazuje nam, że Logan nie jest typowym gaijinem, który w ogóle nie zna miejscowej japońskiej kultury, nie szanuje jej i traktuje wszystko co niezachodnie z niższością. O nie. Czytelnik domyśla się, że to nie pierwsza i nawet nie druga przygoda bohatera na dalekim wschodzie. Pokazywane nam są szczegóły i niuanse tego świata, jak śmiertelnie poważnie traktowany honor rodu,  jak ważna jest tradycja rodzinna, czy też złożoność teatru kabuki. I mimo tego, że główny bohater to wszystko wie i rozumie, to nie chce się z tym wszystkim pogodzić i idzie na starcie z tą skostniałą rzeczywistością. W takich warunkach humor jest tu ograniczony do minimum i nie ma za bardzo klasycznych odzywek typu "Bub", czy żartów o piwie. Trochę szkoda, że jest tak wszystko na serio, ale rozumiem co chciano nam pokazać. Dobrze, że pojawia się klasyczne motto, które przylgnęło już na stałe do Logana.

Potem jednak wychodzą uproszczenia zastosowane przez Claremonta. Uważam że powinien rozciągnąć tę mini serię, na więcej zeszytów. Bo na samym końcu wszystko jest pokazane bardzo skrótowo i idzie zdecydowanie za łatwo. Sprawy z Mariko też układają się niezbyt logicznie moim zdaniem, w stosunku do początku. Wszystko ułożono pod przygotowane wcześniej zakończenie, łamiąc zasady świata przedstawionego. Bardzo tego nie lubię w komiksach, książkach, serialach czy filmach. Znaczy ostateczne rozwiązanie mi się podobało, ale można było podejść do niego zdecydowanie inteligentniej. A nie tylko dlatego, bo takie są wymogi wydawnictwa.

Rysunki są bardzo dobre, bo w końcu to jest Frank Miller. Miał on już wprawę zwłaszcza w rysowaniu ninja z "Dłoni". Mimika i szczegółowość twarzy zachwyca, a choreografia walk robi wrażenie i powinna się spodobać każdemu. Jedyne zastrzeżenia mogę mieć do pustawych, jednokolorowych teł i ogólnej generalizacji otoczenia. Brakuje mi panoram otoczenia, którymi rozpieszcza mnie seria o Conanie. Nie spodobały mi się zwłaszcza okładki, na których mamy tylko Wolviego i nic więcej. Szkoda, że nie powstały jakieś alternatywne grafiki. Mamy też styl pisania z lat 80-tych. Długaśne dymki, opisy otoczenia i decyzji postaci, oraz ciągłe powtórzenia wydarzeń z poprzednich zeszytów, lub tego że Wolverine ma szkielet z adamantium, wysuwane szpony oraz zdolność regeneracji i leczenia ran. Tu akurat to, że dostaliśmy tylko 4 zeszyty, jest zaletą. Bo ile można ciągle czytać pitolenia o tym samym?

Na koniec dostajemy i początki samego bohatera i o tym jak powstała ta konkretna historia. Mozna to wszystko porównać z dodatkami z SBM #2. Bez tego komiksu można się obyć, tym bardziej, że te wątki wracają i są kontynuowane w Uncanny X-Men. Ja wziąłem to jako kompecista, zasmucony brakiem kontynuacji polskiego WKKM.


Ocena: 6+/10

czwartek, 3 września 2020

Ikarus 280. Prezentacja modelu z Kultowych autobusów PRLu nr 59

 Środa 2 września 2020 to był dla modelarzy-miłośników autobusów PRLu sądny dzień. De Agostini dało do ulubionej kolekcji wszystkich autobusiarzy Ikarusa 280. Kultowy pojazd z ulic polskich miast , więc automatycznie kultowy model. Pożądany przez wielu. Powiem więcej - bardzo pożądany. Chyba pół Polski chciałoby go mieć. Tylko De Agostini ponownie zawalił sprawę, jak zresztą przy prawie każdym numerze Kolekcji z autobusem z polskich ulic. Za mało wydrukowali. Zdecydowanie za mało. Na dodatek nie dość, że do Ruchów już gazetka nie przychodzi, to jeszcze nie było tego we wszystkich Inmedio, Relayach czy Świecie Prasy. Do Empików do których dotarłem przychodziło po 2-3 sztuki. Na cały kraj rzucili zdecydowanie za mało egzemplarzy. Choć ja pisałem do wydawnictwa w czerwcu, by zwiększyli nakład. Ja pisałem, inni pasjonaci polskich i jeżdżących po Polsce też pisali by zwiększyć nakład. Jak grochem o ścianę. Zero reakcji.





Ja narzekałem na Gdańsk, że drogo i śmierdzi. Ale tam łowienie Kolekcji było łatwiejsze. Wsiadałem na końcu jednej głównej linii do tramwaju i jechałem wzdłuż niej zaliczając wszystko po drodze - Inmedio, Świat Prasy, Empiki, Relay'e aż do Galerii Bałtyckiej. Tam jest galeria na galerii, Empik, przy Empiku i to było jak koszenie zboża mega ostrą kosą.






Myślałem, że tak samo zrobię w Warszawie. Wsiądę sobie do metra i poogałacam krzaczki na każdej stacji. A tu guzik. Mój pierwszy błąd, to wyjechanie za późno - mieszkam teraz na obrzeżach i w porannym szczycie utknąłem w korkach przed metrem. Drugi błąd, to jak już mówiłem - nie wszędzie było. Trzeci to brak dobrej znajomości miasta, przez co miotałem się szukając punktów. A Warszawa jest trzy razy większa niż Gdańsk, więc wszystko zajmuje więcej czasu, nawet metrem. Już nie mogłem w godzinę być we wszystkich Empikach. Czwarty to niedocenienie przeciwników. Gdy dotarłem do Dworca Centralnego to tam już wszystko było puste. Podobnie w metrze, bo ludzie kupowali przed 7.00 rano a nie po. A np. Empik na Dworcu Wileńskim czy też pod Pałacem Kultury polikwidowali Empiki, przez co straciłem tylko czas. W rezultacie zdobyłem tylko kilka sztuk. Nędzne resztki w porównaniu ze starymi czasami Sanów i Autosanów.





A co do sedna. Model jest piękny. Naprawdę. Cudownie się go trzyma w dłoni i prowadzi po podłożu. Wszyscy tak narzekają i narzekają na ten Bangladesz, ale mi się te autobusiki podobają. Dobry metal, mniej plastiku niż w Ciężarówkach PRLu. Czasem tylko guma na kołach krzywo leżą, ale to jest do samodzielnego poprawienia. Teraz doszło jeszcze prawilne biało-czerwone malowanie polskich MZKów. A nie węgiersko-niebieskie jak przy Ikarusie 260 (który też było ciężko zdobyć. :) ). Niektórzy narzekają na brak białego paska nad tylnym zderzakiem, ale ja mogę to puścić mimochodem, bo mi to nie przeszkadza. Jedyna wada, to przegub zrobiony na sztywno, przez co autobus się nie zgina. Ale zauważmy, że to jest model tylko za 40 zł (tzn jak ktoś cudem go w jakimś kiosku znajdzie :) ). Oraz to, że poza kołami De Agostini nie używa gumy w tych modelach. Znaczy można by było chociaż na jedną śrubę to spiąć, by był zawias do skrętów. Z tych modeli jednak przecież żaden nie miał ruchomych części, zatem ja nie liczyłem na gwiazdkę z nieba. Dobrze, że jest to co jest.








Przecież i tak nie ma konkurencji. Przeglądam te aukcje Allegro i z innych opcji są albo modele kartonowe (bleee), albo wyjątkowo drogie Ikarusy w skali 1: 43. Po co mi 1:43?? Przecież to do niczego nie pasuje, bo albo stosujemy nasze 1:72, albo duże 1:24. Jest też skala 1:87 do kolejek, ale nie zbieram kolejek, bo nie siedzę na kopcu złota. Szkoda, ze Ciężarówki PRLu też będą (jak je zrestartują) forsowane w 1:43, zamiast utrzymać 1:72, by pasowały do autobusów. Czyli inne przegubowce są duże i drogie. To jest naprawdę zastanawiające - czemu nie ma dobrych modeli Ikarusów oraz innych Prlowskich marek dostępnych w skali 1:72? Czy konkurencja śpi, czy nie chce podjąć nawet odrobiny ryzyka, że się nie sprzeda, czy też o licencję tak bardzo trudno?? Jelczy przegubowych też nie ma. Są ogórki i Bereliety w ofertach ale to albo 1:43, albo też produkcja De Agostini. A przecież było tyle prototypów do stworzenia i puszczenia w Polskę. Szkoda, że nikt inny nie podejmuje rękawicy. Rzucić teraz te polskie przegubowce na rynek w 1:72, to można by pływać w forsie.









To tyle ode mnie. Model sobie jak zawsze chwalę i czekam na Stonkę za 2 tygodnie. De Agostini zaś dziękuję, za to że pokazuje i przypomina nam jak było za komuny w Polsce, gdzie zwykły człowiek nie mógł nic normalnie sobie kupić, tylko ciągle kombinować. A spekulanci i cwaniacy spijali śmietankę.