piątek, 16 grudnia 2016

X-Men: Bitwa Atomu

Na święta dostaliśmy trzeciego grubaska z Marvel Now od Egmontu. Łączy on trzy polskie serie mutanckie - All New X-Men, Uncanny X-Men i Wolverine & the X-Men, oraz jedną której u nas nie wydano - X-Men (od 5 zeszytu). Przeczytałem poprzednie cztery i zachwycony nie byłem. Są w niej same babeczki i to występujące w sąsiednich seriach - Storm, Shadowcat, Rachel Grey, Rogue i Jubilee (która tutaj adoptuje dziecko i to jest jej główny wątek - jeee). Nowością jest tylko Psylocke, na zasadzie że każdy zespół mutantów musi mieć swojego telepatę. Przed crossoverem mają nudne i mało wciągające przygody, bo walczą z dawno zapominanym wrogiem i jego szaloną siostrą, którą pokonują bardzo głupio. A potem ratują samolot pasażerski i kupują dom dla mamy i jej nowego chłopczyka. Tak że jeśli ktoś tego nie czytał, to nie niewiele stracił.


Teraz akcja znowu skupia się na piątce oryginalnych X-Men. Z przyszłości przybywa inny zespół X-Men, który stanowczo domaga się by młode wersje wróciły do przeszłości, bo inaczej zdarzy się katastrofa. Oczywiście Jean Grey stawia opór i zaczyna się pościg. A sprawa się komplikuje, gdy nieufna Magic sama podróżuje w przyszłość i sprowadza jeszcze jedną grupę mutantów. Tworzy się prawdziwy temporalny galimatias i totalna rozpierducha, gdy wszyscy zaczynają walczyć między sobą. Coś jak w Tajnych Wojnach z 1984 roku, tylko z udziałem samych mutantów i kompletnie bez sensu.


Teraz rozumiem, czemu ludzie kręcą nosem na ten event. Dla mnie jest to komiksowy odpowiednik rzucenia granatu w szambo w celu odwrócenia uwagi od własnych błędów. Może kiedyś Bendis był dobry. Nie wiem - nie czytałem jeszcze jego chwalonego Daredevila. Ale potem mnie tylko wkurzał na każdym kroku. Dobrze zaczyna swoje scenariusze (New Avengers 1, All New X-Men 1), ale szybko jakość tekstów spada, gubi się sens i logika zdarzeń. A potem to leci kilkadziesiąt zeszytów bez ładu i składu, bo Bendisowi nikt w redakcji nie podskoczy. I tak właśnie jest w przypadku wczorajszych X-Men. Zgrabnie napisany wątek w 1 tomie, powinien się skończyć w drugim. Cyclops powinien uświadomić sobie swoje błędy, nastąpiłby flashback i Charles Xavier by nie zginął.

Jednak tak się nie dzieje - Bitwa Atomu wyszła pod koniec 2013 roku, Bendis wymyślił jakiś bzdurny pomysł, żeby nie odsyłać piątki do przeszłości. Minęła potem Axis, potem Secret Wars, potem X-Men vs Inhumanns, mamy koniec 2016 roku, A ONI CIĄGLE SĄ W TERAŹNIEJSZOŚCI. Do tego czasu continuum czasoprzestrzenne powinno się rozpaść ze sto razy. Ponieważ scenariusz tego nie przewiduje, więc ta absurdalna sytuacja ciągle trwa. Człowiek ma ochotę rzucić to w diabły i niech se Marvel sam kupuje te mutanckie bzdury. Po lekturze tego komiksu, nie wiem czemu sam jeszcze tego nie zrobiłem. Zwłaszcza, że kolejny raz podkreślona jest idiotyczność Schizmy z 76 numeru WKKM. Podkreślę to jeszcze raz - w ogóle nie kupuję szaleństwa Cyclopsa. Nie podoba mi się to, że zachowuje się jak młody Magneto, podczas gdy stary Magneto stoi za jego plecami. To nie ma sensu.


Szybko się czyta tą fabułę, bo dużo się dzieje. Mutanci rzucają żarciki, ale każdą scenę kradnie Maria Hill, mnie doprowadzając do łez. Także kłótnie miedzy sobą różnych wersji tej samej postaci czy dowcipkującego Deadpoola dobrze się czyta. Takie onelinery jeszcze Bendisowi wychodzą. Także rysunki są bardzo ładne i przyjemne dla oka. Cho, Immonen, Bachalo, Ribick umilają te głupoty. Sentinele są piękne, kostiumy szczegółowe, mimika twarzy wiarygodna. Niestety - mimo przebicia się przez 200 stron i tak się nie dowiedziałem co takiego złego się stało, że przybyły do teraźniejszości aż dwie grupy bohaterów. A jak wyłuszczył mi to na fanpage'u WKKM Anoniorodnik - nigdy nie wrócono ponownie do tego wątko. To jakaś paranoja. Poza tym egmontowa drukarnia znowu szwankuje i przednia okładka znowu wychodzi na grzbiet. Na szczęście tym razem paseczek jest żółty a nie czerwony, więc aż tak się nie rzuca w oczy na półce.


Jeśli ktoś wsiąkł jak ja w całe polskie Marvel Now, albo chociaż w przygody X-Men, to nie ma bata - ten album kupić musi. Ale gołym okiem widać nadchodzące już niedługo jeszcze większe idiotyzmy. Strach czekać na ciąg dalszy.

czwartek, 15 grudnia 2016

Deadpool kontra S.H.I.E.L.D.

Przygody Deadpoola z Marvel Now PL mi osobiście bardzo przypadły do gustu. Bo mają podstawową cechę, którą cenię w komiksach - bawią mnie. Nie wiem skąd pretensje o niski poziom humoru w tych historyjkach. A jak wysoki on ma być? To przecież jest Deadpool i głupie żarty to jego znak rozpoznawczy. Już w lutym będzie się o tym można przekonać, gdy wyjdzie 1 tom Deadpool Classic. Posehn i Duggan moim zdaniem nie wychodzą z charakteru postaci ani jej nie spłycają. Bo Wade, jak cebula, ma swoje warstwy. To którą pokazuje aktualnie światu, zależ głównie od jego nastroju. Może być śmieszkiem, może być szaleńcem, może być we wściekłym szale zabijania, lub kierować się zemstą - to wszystko pasuje do jego złożonej osobowości.


I widać to dobrze w najnowszym tomie. Po dramatycznych przygodach w Korei Północnej nasz bohater wcale nie otrząsa się błyskawicznie i nie wraca do swojej beztroski. Uświadomienie sobie faktu posiadania rodziny i niemal natychmiastowej jej straty wstrząsają nim do głębi. Wewnętrzne dialogi z agentką Preston ukazują obraz (dosłownie) jego cierpienia, żalu, poczucia winy. Ponieważ nic nie może załagodzić tej straty, Wade postanawia zająć się czymś innym, czyli wydostać osobowość agentki Preston ze swojej głowy, by chociaż ona mogła wrócić do swoich bliskich. Razem z agentem Adsitem postanawiają, że najlepszym, najszybszym rozwiązaniem będzie przeniesienie jej świadomości do mechanicznego ciała sobowtóra, przy nadzorze Dr Strange'a. Tutaj byłem mile zaskoczony, bo scenarzyści przypomnieli podobny przypadek agenta Garreta, którego los niedawno poznałem w "Elektrze Assassin". Duży plus za osadzenie wszystkiego w marvelowskim continuum.


Oczywiście nic nie jest tak proste, bo wychodzi na jaw, że ciało mechanicznej Preston już istnieje. Agent Gorman zaczął je nielegalnie wykorzystywać do sprzedaży terrorystom nowoczesnej, nielegalnej broni z magazynów SHIELD. I teraz w obawie, że wszystko się wyda, aby nie przywracać agentki do świata żywych, wyznacza nagrodę za życie Deadpoola, . To sprowadza na głowę Wade'a jego kolegów po fachu m.in. Paladina, Batroqua, Sabretootha czy Crossebone'a (tego co "zabił" Kapitana Amerykę), którzy próbują zapobiec celowi jaki bohater sobie postawił. Dobrze, że ma po swojej stronie Agenta Coulsona do pomocy, który chce złapać zdrajcę.


Starcia z innymi znanymi najemnikami świata Marvela, jest chyba najbardziej zabawnym fragmentem komiksu. Zaczyna się od powtórzenia numeru z Thunderboltsów, gdy Deadpool chce trochę pospać, a potem jest komiczna walka z Crossbone'm i resztą łowców. Komentarze sypią się jak z rękawa, łącznie z klasycznym "Za taką sumę, to sam bym się złapał". Poza tym śmiechu jest wyraźnie mniej niż poprzednio z powodu wspomnianej żałoby. Na początku albumu wraca schemat wspominek z przeszłości, na ucharakteryzowanych na stare komiksy stronach. Teraz to tylko jeden zeszyt a nie dwa, jak przygody z Heroes for Hire, ale znowu jest mniej śmiechu, bo to już trzeci raz rzędu ten sam dowcip - ileż można? Męczy mnie już ten schemat i nie chciałbym by tak było do końca tego runu.


Rysunki też są moim zdaniem słabsze niż wcześniej. Mike Hawthorne tym razem jest mniej szczegółowy, bardziej sterylny, bardziej szkicowy i prosty niż jego rysunki w 2 tomie i o wiele słabszy od Moore'a z pierwszego tomu. Paleta barw jest jakby zgaszona, mniej jaskrawa. Ale nie wiem czy tak było w oryginale, czy znowu wpadka drukarni Egmontu.
 Podsumowując - po początkowych szaleństwach a potem traumie, Deadpool w 4 tomie jest odrobinę bardziej wyciszony. Chce jedynie odzyskać swoją forsę, zakończyć rozpoczęte sprawy i mieć chwilkę spokoju. Tylko reszta świata niekoniecznie mu to ułatwia. Mimo wszystko dobrze mi się to czytało i zachęcam innych do zapoznania się z tym komiksem.


sobota, 3 grudnia 2016

Długie Halloween. Całość od Eaglemoss

Wreszcie przeczytałem ten komiks i jestem mile zaskoczony. Dzięki Eaglemoss mogłem się z nim zapoznać. Bo tak jak w przypadku WKKM - co z tego, że Mucha to wydała w 2013, skoro było drogo i tylko w internecie? Trzy lata temu ledwo dowiedziałem się o istnieniu tego wydawnictwa, ale ich polityka cenowa była dla mnie nie do zaakceptowania. Dlatego dopiero teraz rozumiem ważność i doniosłość Długiego Halloween. Do tej pory byłem do niego negatywnie nastawiony przez duet twórców - J.Loeba i T.Sale'a. Kolorowa seria w ich wykonaniu była naprawdę słaba, bo miała brzydkie rysunki a scenariusz to głównie originy i flashbacki, których nie lubię. Podobnie było w Hushu - bezsensowne i niepotrzebne wracanie do przeszłości i dzieciństwa Bruce'a strasznie mnie denerwowało.


Już na wstępie spodobał mi się tekst "Ech z przeszłości", gdyż brzmiał jakby to był skrót trzech sezonów serialu Gotham. Dopiero teraz widzę jak całkiem nieźle serial nawiązuje do starszych numerów "Batmana", włącznie z zawartymi w tym albumie. Początek komiksu był nieco gorszy. Wyglądało to tak jakby Loeb właśnie oglądał Ojca Chrzestnego i tak mu się bardzo ten film spodobał, że splagiatował jego początek. Ślub, ciemne biuro z żaluzjami, don na skórzanym fotelu pali cygaro - wypisz wymaluj film Copolli. A Sale za to zachwycił się stylem Mazzucchelliego z Roku Pierwszego i postanowił rysować w podobnym, brudnym stylu, co on. No to nieźle się zaczyna, myślę sobie, gdyż wcale się nie zgadzam, że naśladownictwo jest najwyższą formą uznania.  Ta dwójka już mi pokazała, że brakuje jej własnych dobrych pomysłów i idą na łatwiznę korzystając z cudzej inwencji.


Zaczynam czytać i co chwila rzucam "k..., k..., jakie te rysunki są do niczego". Aż tu nagle, po 20 latach od amerykańskiej premiery i 8 lat po obejrzeniu filmu, dociera do mnie że Christopher Nolan wziął dużo fragmentów z tego komiksu do "Mrocznego Rycerza". A jest to dla mnie perełka i prawdziwe arcydzieło spośród filmów o Batmanie. Uważam, że udało mu się przegonić kultowego "The Batman" od Tima Bartona. Po paru stronach pojawia się Sam Maroni - od razu zmieniam nastawienie, przestaję zwracać uwagi na rysunki i pojawia mi się banan na twarzy. Dalej jest hasełko - "Wierzę w Harveya Denta"! Potem rozmowa Gordona z prokuratorem, który mówił, że myślał że to Dent jest Batmanem!! Palenie forsy mafii!!! Nawet scena na sali sądowej była dość podobna do tej historii. To wszystko przeniesiono do filmu. Scenarzysta w sumie zmienił tylko wątek Holidaya i wprowadził zamiast niego Jokera. I to tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że jak się dobrze przenosi materiał źródłowy na ekran i nie kombinuje, to wychodzą świetne dzieła. Pojawia się zjawisko synergii - komiks mi się podoba, bo zrobiono świetny film na jego podstawie, a film jest wspaniały bo czerpie garściami z komiksu. Szkoda, że Batman Begins i Rises nie były zrobione aż tak zgrabnie, miały większe błędy i mniej mi podobały.


Opowieść przedstawia sprawę seryjnego mordercy, który zabija tylko w różne święta i dlatego gazety ochrzciły go jako Holiday. Na cel obiera sobie głównie członków mafii, więc rodzi to napięcie pomiędzy Rodzinami. Ponieważ sprawcą nie jest Calender Man, gdyż siedzi w Arkham, Batman ma duże trudności ze schwytaniem sprawcy. Rozczarowało mnie jednak rozwiązanie głównego wątku. Moim zdaniem motyw był strasznie nielogiczny. Cele mordercy można by spełnić na wiele innych i prostszych sposobów. Ale wtedy nie byłoby historii i koło się zamyka. Przykre jest to, że parę lat potem w "Kryzysie Tożsamości" popełniono bardzo podobny błąd. Gościnne występy bardziej znanych przeciwników Nietoperza nawet mi się podobały, choć w sumie do głównego wątku niewiele wnosiły. Joker, Strach na Wróble czy Szalony Kapelusznik głównie wypełniały miejsce. Tylko Poison Ivy miała uzasadnienie fabularne. No i nie dowiedziałem się dlaczego Falcone miał przydomek "Rzymianin". Czy tylko dlatego, że pochodził z Włoch?


Rysunki są koszmarne. Straszne po prostu. Brzydkie postacie, puste tła, paskudne kobiety. Jako dusza wrażliwa na piękno tego świata, bolało mnie patrzenie na szatę graficzną. Tylko Batman Sale'owi wychodzi. Nawet długie uszy mi się podobają. Ale ten brak szczegółów w reszcie postaci, te jednokolorowe tła - maskara jakaś. Dochodziłem do wniosku, że lepiej jakby Sale tworzył tylko Batmana Black and White. Bo kolory podkreślają jego braki. Z seksownej Poison Ivy zrobił jakąś upiorzycę z białą skórą. Selina jeszcze jakoś się prezentowała, na zasadzie ujścia w tłoku. I jej atak w kostiumie na Gacka. Jednak Pamela wyglądała okropnie. Tak jak i pozostałe postaci kobiece - choćby córka Falcone czy żona Harveya.


Wydanie Eaglemoss nie jest takie złe - cienki papier nie przeszkadza, kolory są nasycone, twarda okładka wygląda porządnie. Nie mamy powiększonego formatu, ale w zamian dostajemy archiwalne originy Poison Ivy i Dwóch Twarzy. Straszny paździerz, ale fajnie się dowiedzieć jak to było za pierwszym razem. Mi się niestety trafił błąd drukarski w postaci długiej smugi pojawiającej się na kilkunastu stronach. Ale to tylko mi się trafił felerny egzemplarz.

Szczerze mogę polecić te dwa tomy WKKDC każdemu fanowi Batmana. Wystarczy zacisnąć zęby, zmęczyć te rysunki i cieszyć się dobrą historią.