czwartek, 31 grudnia 2015

Życie i Śmierć Kapitana Marvela cz.2 WKKM #81

"Jam jest Thanos... Imperator Wszechświata!"


I po tak optymistycznym wstępie, wracamy do przygód Kapitana Marvela - szlachetnego wojownika Kree, który zmienił strony, by stać się jednym z wielkich bohaterów i obrońców naszej planety. Poprzednia część zostawiła nas w momencie gdy Thanos położył swoje łapska na Kosmicznej Kostce. Dzięki wyssaniu jej mocy staje się wszechpotężną istotą - niby Bogiem. Zaś Kapitan i jego sojusznicy próbują go powstrzymać.

Najlepszym fragmentem rozgrywki z Szalonym Tytanem był zeszyt Avengers #125. Pokazuje on dlaczego Avengers Forever (WKKM #61 i 66) zdecydowanie powinna znaleźć się na końcu Kolekcji a nie na samym początku. Mamy tam moment w której Libra idzie do więzienia i żegna się z Mantis. Ona jest członkinią Avengers, która zasłynęła tym że miała kusą spódniczkę a potem zginęła. :) Jednocześnie Kapitan Ameryka właśnie wraca z rozprawy z Tajnym Imperium. Nie wie biedaczek, że za chwilę Rick porwie go w przyszłość. Po wielkiej walce mamy jeszcze ostatni regularny zeszyt o Kapitanie Marveru autorstwa Starlina. Niby jest dość prosty, ale to właśnie tam pierwszy raz pojawia się wybuchający złoczyńca zwany Nitro. Kto by przypuszczał, że tak nieznaczący gość, zostanie później wyciągnięty za uszy przez Marka Millara by stać się pretekstem do rozpoczęcia Civil War.

W pierwszej części albumu znowu pojawił się typowy dla komiksów problem. Scenarzysta wymyśla wroga tak  silnego, że w sumie bohater w 5 minut powinien być rozgnieciony przez niego na miazgę. Potem kluczy i kręci (stąd mamy monologi vilanów odwlekające zabójstwa), aż wynajduje sposób na jego pokonanie. Tylko on jest tak mało wiarygodny, nieprawdopodobny i wręcz głupi, że ma się wrażenie, że twórcy mają widzów za idiotów. Tak jest niestety i w tym przypadku - zakończenie jest głupie i mi się nie podoba.

Ostatnim fragmentem tego tomu, jest pierwszy numer Marvel Graphic Novel pt. "Śmierć Kapitana Marvela". Tytuł streszcza fabułę. Ponieważ Wydawnictwo postanowiło zastąpić wojownika Kree jakąś czarną laską z afro (widzimy już ją w Secret Wars z 1984), jego los był przesądzony. Nakłoniono Starlina by jakoś godnie zakończył jego żywot. I tu muszę powtórzyć kolejny raz, że wykorzystał on swoje własne, bolesne doświadczenia ze śmiercią ojca i przelał je na karty tego komiksu. Gołym okiem widać, że autor pokazał swoją niezgodę na tak okrutny los w osobie Ricka, a sam Mar-Vell przechodzi wszystkie pięć stadiów żałoby. Moim zdaniem wykonano to o wiele subtelniej i lepiej niż podobne sceny gdy "umarł" Kapitan Ameryka. Zwłaszcza scena ze Skrullami była znacząca. Tłumaczyła dlaczego potem w "Secret Invasion" ci zieloni zmiennokształtni, postanowili wykorzystać i tego bohatera w swoim ataku na Ziemię. Jak to się skończyło, wszyscy wiemy. :) Ostatecznie Kapitan Marvel umiera w otoczeniu przyjaciół i sojuszników pogodzony z losem. Trochę to smętne było, ale trzeba docenić wagę tego zdarzenia i jego kunsztowne pokazanie.

Mnie niestety warstwa graficzna końcówki zawiodła. Jest zrobiona w takim thorgalowym stylu. Ale użyto zdecydowanie za dużo odcieni czerwieni. Nie wiem, czy tak to miało być, jakiej wersji kolorów użyto, czy coś drukarnia skiepściła. Ale screeny z internetu nie wszystkie są takie karmazynowo-bure, więc chyba można było nieco wybielić ten fragment. Jak w przypadku Weapon X - na kolory jednak nikt nie zwraca uwagi. :) Reszta komiksu jest zrobiona bardzo ok - kolory i rysunki nie są gorsze niż w pierwszej części i mi się bardzo podobają.


Tym razem nie było żadnych błędów na okładce. Dodatki to wypowiedź Starlina o MGN #1 oraz alternatywne wersje okładek. W Polecanych lekturach mamy m.in "Thanos Imperative", z którym zapoznamy się 18 maja 2016.


Historia jak na lata 70-te jest naprawdę dobra. Nieco inaczej poprowadzono akcję, ton jest poważniejszy, pompatyczność nieco mniejsza. I mimo iż "najlepsze" czasy Thanosa nadeszły dopiero po runie Starlina, szczerze polecam zapoznanie się z początkami jednego z najgroźniejszych łotrów w świecie Marvela (który ciągle jest na czasie), oraz losami jego pierwszego pogromcy.

czwartek, 17 grudnia 2015

Nick Fury Agent of S.H.I.E.L.D. cz.1 WKKM #80

3 lata i 80 numerów już za nami, a ja ciągle nie mam dość WKKM. Chciałoby się je mieć wszystkie na raz wydając 2000 zł na pozostałe 60 numerów i mieć naprawdę udane święta. :) Ale ponieważ Kolekcja potrwa jeszcze przynajmniej półtora roku, pozostaje mi porzucić marzenia i zabrać się za najnowszy tom.


I znowu widać wyraźną różnicę, miedzy współczesnością a latami 60-tymi. Te drugie wygrywają starcie wg mnie. Bo "Misję na Marsa" człowiek przeleciał w godzinkę lekcyjną, a po następnych dwóch już nie pamiętał szczegółów tego komiksu. Natomiast przygodami Nicka Fury'ego człowiek rozkoszuje się znacznie dłużej i czerpie z nich o wiele więcej przyjemności.


Nie wiem czy ta opowieść Jima Steranki, o tym jak Stan Lee pozwolił mu wybrać jeden tytuł Marvela do prowadzenia jest prawdziwa. Ale nawet jeśli jest to kłamstwo, to ładnie wymyślone. W każdym razie jego wejście w przygody Szefa S.H.I.E.L.D. było strzałem w dziesiątkę. Bardzo przyjemnie ogląda się jego prace. Postawił on na swoim i zaprezentował własny styl rysunków, wychodząc ze słusznego założenia, że przecież w Marvelu nie mogą pracować same klony Jacka Kirby'ego. Najprościej i najbanalniej określić rysunki Jima Steranki jako Pop Art w komiksie. Futurystyczne lub psychodeliczne krajobrazy, bardziej poważne miny postaci o wyraźnych rysach, dużo dynamicznych scen, bogata paleta kolorów i ekspresyjne łączenie tych wszystkich elementów. Gołym okiem widać różnicę między pierwszymi zeszytami, gdzie Steranko jeszcze wypełniał layouty po Kirby'm a ostatnimi, gdzie miał już pełną władzę na rysunkiem i historią. Mi np. bardzo spodobała się sekwencja 9 kadrów na jednej stronie, w której Nick z gracją tancerza powala kolejnych bandytów. Artysta pokazał jak pięknie forma może wzmacniać a nie przerastać (jak u np. Del Otto czy Alex Ross) treść.


Natomiast co do scenariuszy, to pójdę w przeciwną stronę niż inni. Mi się właśnie podobały dialogi Stana Lee i Roya Thomasa. Oczywiście wiem, że są przaśne, wyjątkowo przerysowane i mocno pompatyczne. Ale dzięki temu są takie zabawne. Gromko zaśmiewałem się czytając te wszystkie przekomarzanki, onelinery i slapsticki, które rzucali bohaterowie. Dialogiem numeru była oczywiście parafraza Bogusia Lindy: 

- Chcieli mnie zabić! 
- Wiem! Bo to źli ludzie są!
Nie wiem czy tak to brzmiało w oryginale, ale w tym miejscu praca Jacka Drewnowskiego mi się spodobała. Anionorodnik jednak bije go na głowę liczbą przypisów. :)


Wszystkie kłótnie ala Flip i Flap między Duganem (nabijanie się z jego pełnego imienia), Jonesem (token który nie ginie) i Sitwell'em (służbistą aż do przesady) były rozczulające. A zwłaszcza scena gdzie pielęgniarka każe Duganowi jeść kaszkę. Natomiast Sitwell był cudownie uroczy i dokładnie taki sam jak w niedawnym "Iron Man: Tragedia i Triumf" - szarmancki wobec kobiet i ściśle wypełniający przepisy. Także obowiązkowe szpiegowskie gadżety, które ledwo gdy zaprezentowano ich działanie, zaraz znajdowały praktyczne zastosowanie w akcji (pojedynek z Dreadnought'em). Smaczkiem było to, że bohaterowie bezpośrednio w dialogach nawiązali do serialu "Man from U.N.C.L.E." i filmów o Bondzie (akcja komiksu dzieje się niedługo po premierze "Żyje się tylko dwa razy"). Kocham też fakt, że zbiry w co drugim zdaniu mówią kultowe "Heil Hydra!". Bo tak powinno być, bo tego się od nich oczekuje.


Steranko zaś zaczął odchodzić od takiego klimatu i spojrzenia na szpiegowskie historie. Dokończył rozprawę z Hydrą i w całkowicie swoim scenariuszu postawił na większą powagę. Dlatego nie wiem, czy rozpoczęta opowieść o starciu z Żółtym Szponem, spodoba mi się tak bardzo jak pierwszy tom. Trzeba będzie poczekać aż przeczytam kontynuację w WKKM #95. Dobrze, że został chociaż zachowany motyw supersamochodu, który każdy wielki superszpieg powinien posiadać. Nick Fury najpierw walczy z Hydrą, która chce zniszczyć cały świat, a potem mierzy się z nowym i nieznanym wcześniej przeciwnikiem. Po szczegóły zapraszam do środka komiksu. I tyle na temat fabuły, bo nie ma co więcej się rozpisywać i spoilerować.


Tym razem znowu uniknęliśmy wychodzenia grzbietu na okładki i złej wielkości liter. Nie wiem jednak co i kto zadecydowało o tym, że pozbawiono nas połowy oryginalnych okładek Czy centrala Hachette również tak wydała brytyjską wersję? Czy to polski oddział tak je wyciął? Jest to bardzo niezrozumiałe, gdyż tom z Dr Strange'm miał wszystkie okładki z tego okresu gdy magazyn "Strange Tales" był dzielony między tych dwóch bohaterów. 
"- Odd
 - More like strange." :)


W dodatkach mamy chyba jeden z dłuższych biogramów (4 strony) o Jimie Sterance. To dużo jak na faceta który w branży robił tylko trzy lata. Ale nie ma tego fragmentu gdy mówił, że wziął kiedyś swojego redaktora za klapy marynarki, przyciągnął do siebie i groźnie krzyknął by mu jednak zapłacono za trzy strony rysunków na których jednak nie było tekstu czy dymków. I swoją gażę dostał. Fajnie też, że w galerii postaci nie ma wersji Ultimate. Nick Fury jest tylko jeden.


Polecam ten tom jak najbardziej. Może nie dlatego co inni krytycy, ale wspaniale się bawiłem podczas jego lektury.

środa, 2 grudnia 2015

Tajni Mściciele: Mission to Mars WKKM #79

Po poprzednim tomie, tym razem ponownie można dostać prawdziwego "szoku objętościowego" ze względu jaki on jest cienki, gdyż składa się tylko z 5 zeszytów. A dodatki na jego końcu wcale tego nie nadrabiają. Jak już jednak było wspominane wcześniej - Hachette nie może ciągle wydawać samych grubych tomów za jedyne 40 zł. Czasem muszą dać coś krótszego by nie ponosić strat. Patrząc w przyszłość - to już ostatni taki numer aż do marca. Szykuje się obfita i gorąca zima dla fanów. 


Scenarzystą "Misji na Marsa" jest świetnie nam znany z Zimowego Żołnierza (oraz choćby runu Daredevila) Ed Brubaker, a rysunki tworzy Mike Deodato, który pięknie zilustrował nam pierwsze zeszyty Thunderboltsów Warrena Elisa. I rysunki dalej są bardzo dobre. Są odpowiednio "epickie", zachwycają szczegółowością, rozmachem, ukazaniem postaci i dynamizmu wydarzeń. Mięśnie i duże biusty ładnie prezentują się na klatkach bohaterów i bohaterek. Mniej mi się podobają rysunki M.Larka, który zilustrował zeszyt 5. ale to już jest kwestia gustu i tego czy ktoś lubi jego nieco "surowy" styl.


Natomiast angażowanie tutaj aż Brubakera, było tu chyba strzelaniem z armaty do wróbla. Fajnie, że akcja dzieje się po "Siege" i "Avengers Prime". Możemy przekonać się jak Steve Rogers "robi porządek" na świecie jako nowy dyrektor (naczelnik? :) ) nowego S.H.I.E.L.D. Tyle że tytuł tego tomu zdradza prawie całą fabułę. Herosi lecą, walczą, ratują świat - i niewiele więcej. Tym bardziej, że 5 zeszyt, tak jak w "[Agencie] Venomie" to tylko interludium, które zabiera nas w przeszłość, nie popychając akcji do przodu. I musimy albo obejść się smakiem, albo sięgnąć po oryginalny materiał źródłowy po angielsku, by dowiedzieć się co działo się dalej. Znaczy przez te półtora roku, do czasu Av vs X-Men, "Świata Avengers" i  tego jak Illuminati poradzili sobie z Kapitanem Ameryką. :) 


Tom 79 pokazuje, że nierozsądnie jest narzekać na dużą ilość tekstu w klasycznych historiach Marvela z lat 60-tych i 70-tych. Hulka czytało się i czytało i końca widać nie było, dzięki rozbudowanym dialogom i dopiskom Stana Lee. A w Secret Avengers człowiek nie zdąży się rozpędzić czy wciągnąć w temat, a tu już koniec lektury. Inne czasy i zupełnie inny sposób prowadzenia fabuły. Nie ma co się kłócić o to który jest lepszy, ale różnica jest widoczna gołym okiem. Brubaker poskąpił też dobrego humoru - mamy zaledwie kilka sarkastycznych uwag, ale żadnego killer joke'a nie wyłapałem. Ot Walkiria nie chce przebierać się za damę do towarzystwa, a War Machine nie lubi trzeciego Ant-Mana, który zaś trochę gubi się w tym bohaterskim biznesie. 


Tomasz Sidorkiewicz wykonał dobrą robotę przy tłumaczeniu, bo znalazłem tylko jedne zbędne "z". Natomiast Hachette przeniosło Richardsa z tekstu o Secret Avengers także na tylną okładkę, zmieniając nazwisko Steve'a Rogersa. Zaś na przodzie dało większe A w słowie "Mars". Ale przynajmniej grzbiet jest ok. Żal, że dodatki są takie szczupłe, zwłaszcza, że miejsce by się znalazło. Historia jest też zbyt mało znacząca, by zachwycać się alternatywnymi okładkami. Zainteresowało mnie za to wydanie zbiorcze "Secret Avengers" Ellisa, które znalazło się w Polecanych Lekturach. Może kiedyś je sobie przeczytam.


Ten WKKM jest tylko dla chętnych i kasiastych zbierających całą Kolekcję. Reszta czytelników może go sobie spokojnie odpuścić, zwłaszcza jeśli musi oszczędzać swoje zasoby finansowe.

P.S. Po złożeniu przysięgi na wierność i oddaną służbę, Apocalypse wyciągną mnie z komory stazy i uzdrowił z technowirusa. Dlatego wyłączyłem Symulator 8azyliszka i od teraz ponownie sam piszę recenzje i inne teksty na swoim blogu.

czwartek, 19 listopada 2015

The Incredible Hulk: Monster Unleashed WKKM #78





Ten tom Kolekcji daje nam możliwość ponownego przekonania się jak wyglądały komiksy w latach 60-tych. Podobnie jak wcześniejsze przygody X-Men czy Iron Mana nie mamy do czynienia z jedną długą opowieścią. Są za to krótsze przygody, spięte klamrą fabularną. Hulk jest rzucany przez los z miejsca na miejsce, niczym liść na wietrze. I mimo swej ogromnej siły i mocy nic nie może z tym faktem zrobić, gdyż i on ma swoje ograniczenia, a zawsze potrafi się znaleźć ktoś potężniejszy lub przebieglejszy od niego. Co gorsze, prawie wszędzie spotyka go nienawiść i strach otoczenia. Nawet nieliczni przyjaciele potrafią się od niego odwrócić. Podkreśla to tylko tragizm tego bohatera, który nie może nigdzie zaznać spokoju. Taki przekaz można wyraźnie dostrzec pomiędzy wierszami scenariusza Stana Lee i Gary’ego Friedricha.


Album rozpoczyna się gdy Bruce Banner leży na jakiejś samotnej plaży, wykończony po pojedynku z Namorem, który był pokazany w poprzednim numerze "Tales To Astonish". Po chwili następuje gwałtowna przemiana w Hulka, spowodowana przez Lokiego, który swoją magią wysyła Sałatę do Asgardu. Tam oczywiście następuje szereg nieporozumień kończących się nawalanką. Potem Hulk jest  rzucony w sam środek Nowego Jorku, gdzie jego pojawienie się, wywołuje oczywiście strach i zamieszanie wśród przechodniów. Dalej walczy z potworami, wojskiem, Rhino, Mandarynem a na koniec trafia w środek awantury w mieście Inhumans, po której tom się urywa tak jak zaczął.


Nie są to w żadnym razie wydarzenia przełomowe w życiu Bruce’a Bannera, jak to było w Niemym Krzyku, Planecie Hulka czy WWH. Można napisać, że poznajemy codzienność jego życia, które wymyślali mu scenarzyści w latach 60-tych. Czyli bije się głównie z potworami i wojskiem, „lata” po całym świecie wszędzie szerząc zniszczenia i trwogę. Wtedy jeszcze nie wytworzył się taki dłuższy wątek, próbujący pomóc bohaterowi wyjść z tego zaklętego kręgu, który widzieliśmy właśnie w WKKM #7. Najbardziej chyba może się podobać ikoniczna wręcz scena walki z żołnierzami, gdzie Hulk jedną ręką unosi i rzuca czołgami jak piłką a potem wskakuje im na pancerz, chwyta za lufę, wyrywa za nią wieżyczkę i używa jej jako maczugi. Klasyk. Można też zauważyć to, że moce i ogólny charakter postaci nie są do końca definitywnie ukształtowane. Zmiany w Bannera następują zbyt nieoczekiwanie, choć wydaje się, że gniew dalej powinien napędzać Hulka. I nie mówię tu o przypadkach uzasadnionych scenariuszowo. Zaś po przemianie ciało Hulka nie leczy automatycznie ran odniesionych przez Bannera, choć kule dalej się od niego odbijają. Nielogiczne jest też to, że działa na niego zwykły, niczym nie ulepszony, gaz usypiający. Naciągane na potrzeby fabuły w Annualu jest też tak szybkie uwierzenie jednemu z łotrów, że ci są jego przyjaciółmi, gdy dość jasne jest, że chcą Hulka tylko wykorzystać do swoich celów.


Na szczęście mimo ogólnie niewesołej sytuacji, znalazło się miejsce na akcenty humorystyczne. Podobać się mogą zwłaszcza krótkie teksty generała Rossa, które rzuca do Nicka Fury’ego, o tym że SHIELD jest odrzutami z Jamesa Bonda (minęło 47 lat, a dziś żarcik ciągle jest aktualny w świetle premiery „Spectre”), albo że do pokonania Hulka Fury może użyć nawet Hare Krishna, bo jego to nic nie obchodzi. Mamy też znowu do czynienia z archaizmami, które dziś śmieszą. Bo każdy łotr musi przed walką wygłosić swój „monolog”, o tym jak jest zły i że zawładnie światem czy coś w tym rodzaju. Najśmieszniejszy był zaś chyba dość dwuznaczny tekst o tym, że „Czubkiem berła wyssę do końca twe życie”.


Rysunki są znakiem swojej epoki ale dalej mogą się podobać. Są wyraziste, ekspresyjne, dobrze ukazują akcję i zamierzenia scenarzystów. Postacie są oddane szczegółowo, czasem przeszkadzają tylko jednolite, proste tła, ale to mała wada. Okładki są nieco gorsze artystycznie, bo mniej szczegółowe, ale taki był styl tamtych czasów. In plus wychodzi tylko front Annuala z klasycznym (dzisiaj) ujęciem Hulka jako Atlasa dźwigającego wielki ciężar. Motyw ten zakorzenił się w Marvelu i był potem wielokrotnie powtarzany – choćby w pierwszych Secret Wars. Nieco razi okładka całego tomu – Hulk przesadnie jest charakteryzowany na potwora Frankensteina, co na kartach komiksu jest często podkreślane, ale na dłuższą metę męczące. Z racji długoletniej dominacji mężczyzn w branży i braku równouprawnienia, zwraca się uwagę na to że rysunki Marie Severin, nie ustępują kolegom. Oczywiście że nie ustępują. Dzis już nie powinno zwracać się uwag na płeć a na talent i zdolności danego rysownika. Są oczywiście różnice stylu między nią a Herbem Trimpe ale obie wersje Sałaty Marvela mogą się podobać czytelnikom.



Grubość tego numeru WKKM to ponad 200 stron, co przyjemnie się odbija na jego stosunku ceny do jakości. Nie przeszkadza nawet to, że miejsca zostało tylko na 4 strony dodatków.  Rysunek grzbietowy wreszcie nie wyłazi na przednią okładkę i można tym razem uniknąć kolejnej szpary w panoramie. Tłumaczenie tomu tym razem zostało powierzone aż dwóm specjalistom z portalu naEkranie (dawniej Hatak.pl) – Kamilowi Śmiałkowskiemu i Oskarowi Rogowskiemu. Przypominając sobie choćby posłowie do „Czerwonego Syna” należy pochwalić ostateczny efekt. Praca w parze pozwoliła uniknąć rażących błędów. Brak dostępu do angielskiego oryginału nie pozwala mi stwierdzić czy rzeczywiście aż tak często używano w stosunku do Hulka słowa gargulec. Natomiast uśmiech wywołało użycie swojskiego, polskiego słówka jakim jest „naparzanie się” w odniesieniu do bójki/walki.


Podsumowując – mimo braku  fabularnej ważności przedstawionych wydarzeń, lektura tego tomu dostarcza dużą dozę przyjemności i wrażeń. Dlatego warto się z nim zapoznać. 

Ocena - 75%

czwartek, 5 listopada 2015

Życie i śmierć Kapitana Marvela cz.1 WKKM #77



Powoli kończy się rok 2015, ale to nie znaczy, że WKKM zapada w sen zimowy. A ta historia jest jedną z najgorętszych jakie dostaliśmy do tej pory w drugiej 60-tce Kolekcji. Może nie jest to twierdzenie bezdyskusyjne, ale po przeanalizowaniu tego tomu można docenić jego wysoką jakość i zaszczytne miejsce w dziejach Marvel Comics.


Kolejny raz mamy tutaj sytuację, gdy do podupadającej serii przychodzi nowy, młody, zdolny artysta komiksowy i swoim świeżym spojrzeniem porywa wiele tysięcy nowych czytelników. Bo zwykle  starzy scenarzyści uważają, ze nie da się nic zrobić, a wtedy przychodzi ktoś kto tego nie wie i robi to. Tak było z Thorem za Simonsonna,  Kapitanem Ameryką za Steve’a Engleharta i teraz właśnie z Kapitanem Marvellem.


Główny bohater to żołnierz Kree („Jaffa Kree!”), który został wysłany na Ziemię wraz ze swym oddziałem, by infiltrować i sabotować ludzkie programy obronne i kosmiczne, by w przyszłości ułatwić Imperium inwazję i podbicie Ziemi. Ale z czasem to zadanie coraz bardziej nie leży Mar-Vell’owi i w końcu przechodzi on na stronę ludzi, co momentalnie rodzi konflikt w stosunku do jego ziomków. Jim Starlin odchodzi jednak od tego wątku i  stawia na drodze Kapitana nowego, groźnego i potężnego przeciwnika. Tu naprawdę widać geniusz artysty, który w swoim pierwszym samodzielnym komiksie potrafił stworzyć Thanosa, Tytana który na stałe wszedł do universum i stał się nemezis Avengers, Ziemi i całego wszechświata. Późniejsza rozbudowa tego łotra, cała awantura z Kamieniami Nieskończoności wywarła niezatarty wypływ i jest odczuwalna aż do dzisiaj. 2 lata temu był event „Infinity”, a Thanos w XXI wieku ciągle żyje i ma się dobrze. Zresztą czytelnicy będą się mogli o tym przekonać w tomie 91 WKKM gdzie będzie przedstawiona historia „Thanos Imperative” z lat 2010-2011.


W każdym razie w 1973 szalony Tytan dość szybko podbija swoją rodzinną planetę i razem ze swoją armią wyrzutków i kosmicznych szumowin zamierza zawładnąć również resztą Galaktyki. Pomóc ma mu w tym Kosmiczna Kostka, która posiada niewyobrażalną moc, pozwalającą zmieniać rzeczywistość dzięki sile woli jej posiadacza. Ale by ją odszukać, musi uzyskać informacje o miejscu jej ukrycia. Przypadkiem jest ona ukryta w podświadomości Ricka Jonesa, chłopaka który dzięki swojemu ukrytemu potencjałowi niedawno ocalił Ziemię przed zniszczeniem podczas Kree-Skrull War. Na skutek knowań Najwyższej Inteligencji Kree nastolatek zostaje złączony właśnie z Mar-Vellem. Dwie dusze znajdują się w jednym ciele a wymieniają się dzięki Nega-obręczom. To właśnie dzięki temu związkowi Thanos nie będzie miał łatwego zadania.



Ze względu na czasy powstania komiksu, nieuniknione są pewne nierozsądne i komiczne dziś rozwiązania. Np. Bracia Krwi okazują się jeszcze kosmicznymi wampirami a potem Thanos to ich dematerializuje, zamiast zrobić to z bohaterami z którymi walczyli - dlaczego? Villani ciągle wygłaszają słynne "monologi" (obśmiane choćby w "Iniemamocnych"). Pokazano też genialny sposób na pokonanie wszystkich Avengers. Wystarczy zakraść się do ich posiadłości, zaczaić w ciemnym kącie i walić ich po kolei od tyłu w głowę - działa niezawodnie.



Poza tym dzieło Starlina jest naprawdę dobre. Nie jest pokazana tylko prymitywna nawalanka między postaciami. Kapitan Marvel przechodzi przemianę wewnętrzną i to z własnego jesteśstwa wyciąga nową motywację, moc do dalszej walki i przeciwstawiania się złu. Poza tym wydarzenia z tej historii, będą miały implikacje w przyszłości, które także Starlin będzie rozwijał. Jeśli WKKM PL zostanie przedłużona poza 120 numer, jego "Warlock" będzie bardzo oczekiwany. Także warstwa graficzna jest bardzo dobra w wykonaniu scenarzysty. Choćby Iron Man jest zupełnie inny niż to co nam prezentował Gene Colman 2 tomy temu. Widać jego oczy a maska de facto staje się twarzą wyrażającą ciągłe emocje. Reszta ilustracji jest równie dobrze dopracowana i przemyślana. Gorszy jest tylko ostatni zeszyt ale to już wina raczej innych kolorów i tuszowania, niż zeszytów głównej serii.



Robert Lipski wykonał dobrą pracę w tłumaczeniu tekstu. Niestety wydawnictwo Hachette znowu firmuje błędy drukarskie. Rysunek grzbietowy ciągle jest przesunięty ku przodowi a na tylnej okładce pomylono się w liczbie przedrukowanych zeszytów Kapitana Marvela - jest 25-29 zamiast 25-30. Zaś komiks Marvel Feature zmieniony został na Fanfare na tyle okładki oraz pod wstępem Marco M.Lupoi. Trzecia wada jest już winą europejskiego Hachette, które ustaliło kolejność tomów. Bo kolejny już raz mamy spoilery z wojny Kree i Skrulli, która to zostanie nam zaprezentowana dopiero w tomie 107. A to dopiero za 13 miesięcy. Na szczęście mamy bardzo treściwe dodatki opowiadające nam i o głównym bohaterze i o jego autorze.



"Życie i Śmierć..." to bardzo ważna i wartościowa opowieść. Warto się z nią zapoznać. Dobrą wiadomością jest też to, że już pod koniec grudnia dostaniemy jej drugą część.

poniedziałek, 26 października 2015

X-Men Schizm WKKM #76



Kolekcja Hachette po ostatnim zagłębianiu się w przeszłość, wraca do komiksowej współczesności i jednocześnie do losu mutantów Marvela. Niestety pominięto parę ważnych i całkiem dobrej jakości ich przygód. Jak wszystkim wiadomo po Dniu M, sprawy nie układały się zbyt dobrze dla posiadaczy genu X. Szkoda, że polski czytelnik na razie nie zapozna się z długą serią "Decimation", która pokazuje jak radzą sobie ludzie nagle pozbawieni mocy. Dlatego polecam tym którzy jeszcze tego nie znają, zapoznanie się z nią, a także z „Messaiah Complex”, „Utopią”, „Messaiah War” oraz „Second Comming” która to historia bezpośrednio poprzedza wydarzenia ze „Schizmu”.


Zeszyt pierwszy tej miniserii, jest chyba najlepszy w całym tomie. Wyraźnie czuć tu klimat niezrównanych Astonishing X-Men Jossa Whedona. Zwłaszcza tomu „Gifted” (WKKM #2). Pokrótce: X-Men w osobie Cyclopsa i Wolverine’a ponownie wychodzą „w świat”. I jak zwykle w takich przypadkach, wszystko kończy się ogromną rozróbą. Mamy powtórkę z „Impasu” (WKKM #12), tyle że tym razem w ONZ przemawia Cyclops, a nie Iron Man. Na salę obrad plenarnych wkracza młody mutant – Kid Omega, który potężnym atakiem psychicznym demoluje wręcz zgromadzonych na nim delegatów. Znów cały świat widzi jak wielkim zagrożeniem  (wg normalnych ludzi) okazują się mutanci. Z miejsca budzą się demony, natychmiast powraca rasizm i nieśmiertelne „Kill all mutants!”. Oczywiście za tym wszystkim stoją starzy i potężni wrogowie naszej grupki bohaterów, w swoich lekko odświeżonych formach.

Powtarzam – pierwszy zeszyt jest najlepszy jakościowo. Ma bardzo dobre rysunki (może tylko użyto nieco za dużo brązu) i charakterystyczny humor. Króluje tradycyjne, ale ciągle zabawne przekomarzanie się duetu Summers – Logan. Czy można zachować powagę słysząc „Przypomnij mi żebym cię zabił, gdy nieco nabiorę sił”, „Od lat powtarzam, że powinniśmy się przenieść do Kanady” czy krótkie lecz dosadne „Nie s#x&#@$l tego”. Niestety ogólny obraz fabularny jest dość miałki. Od początku pewne wydarzenia dzieją się tylko dlatego, że scenarzysta postanowił tak a nie inaczej. Bo Wolverine i Cyclops stoją, niemal jak słupy soli gdy Quentin Quire robi swoje, choć dzieli ich od niego może z 30 metrów. Nie ma żadnego susa, czy salta ponad wzburzonym tłumem, choć 10 minut później takie manewry są już możliwe, gdy bohaterowie walczą z innym zagrożeniem. Po prostu – to się miało wydarzyć i się wydarzyło, choć sensu było w tym niewiele.
 

Dalej jest niestety gorzej. Sentinele są wyciągane z różnych magazynów w nieprawdopodobnej wręcz ilości. Można by pomyśleć, że każde państwo i organizację stać na potężny, tajny i kosztowny wojskowy projekt. Choć teraz jeszcze bardziej można docenić  wcześniejszy 65 album WKKM – Zmierzch Mutantów, w którym te roboty zabójcy pojawiają się dopiero drugi raz. Ich historię zdecydowanie powinno się znać, bo mają nierozerwalny związek z losem mutantów. Zachowanie bohaterów też jest strasznie naciągane. Potem pojawia się wielkie zagrożenie dla Utopii, a Summers i Logan zaczynają się bić między sobą, całkowicie zapominając o tych wielkich wartościach, których przed chwilą chcieli bronić. Niech się pali, niech się wali, ale najpierw się ponaparzajmy a potem najwyżej pogrzebiemy w popiołach. Dalej też nie widać satysfakcjonującego uzasadnienia, dlaczego Cyclops zszedł ze swojej dotychczasowej ścieżki postępowania. Teoria o odrębnym gatunku, który jest na skraju wyginięcia staje się nie do obrony. Mutanci zachowują się dokładnie a tak jak ludzie, a nawet jak najgorsi ich przedstawiciele. Od zwykłych śmiertelników, różni ich tylko fakt posiadania "mocy", będących wynikiem anomalii genetycznej. Sympatyczna i symboliczna była scena gdy Scot patrzył na zdjęcie pierwszej oryginalnej piątki X-Men, ale to nie zmienia faktu, że niejakie przeniesienie konfliktu Magneto – Xavier na Cyclops’a i Wolverine’a, jest zabiegiem z góry narzuconym przez scenarzystów na zasadzie „bo tak!”.


Z motywacją Logana jest ten sam problem. Zostało już wspomniane na fanpage’u WKKM, że w przeszłości wcale mu nie przeszkadzały walczące dzieci. Ba – sam je szkolił i razem z nimi walczył, nie wyłączając własnej córki. I ta nagła chęć prowadzenia szkoły dla młodych mutantów, podczas gdy w przeszłości zwykle z oporem i niezbyt chętnie spełniał swoje obowiązki nauczania w Instytucie Xaviera, nie trzyma się kupy. Uproszczenia i pisanie wydarzeń pod narzuconą tezę, są widoczne gołym okiem.


Dwa zamieszczone w tym albumie zeszyty serii „Generation Hope” pokazują wartość większości tie-inów Marvela. Tzn. opowiadają zwykle historie dziejące się obok głównych wydarzeń eventu, w których niewiele się dzieje i w żaden sposób nie wpływają na bieg głównego wątku. Ot – najpierw nastoletnie mutantki kłócą się w mieście, potem w szkole a potem na plaży. Mamy też opisanie problemów psychicznych czternastoletniej Idie, która staje się nagle nową (tyle że czarnoskórą) Kitty Pride, albo Jubilie. Czyli kolejną pupilką Wolverine’a. Patrząc z perspektywy przez lata narodził się jakiś fetysz, że on zawsze musi mieć nastoletnią podopieczną. Jak dotychczasowa podrasta to wybiera sobie kolejną.


Ten tom ma wyjątkowo dużą grupę rysowników. Ale nie wszyscy artyści utrzymali zadowalający poziom. Dobre są prace w Schizm #1, 4, 5 i Generation Hope – czytelne, nie przesadzone ani w dół, ani w górę. Mają dobrze oddane rysy twarzy i dopracowane  szczegóły oraz detale. Natomiast w Schizmie #2 wszyscy wyglądają jakby byli po 60-tce - tak ostro ich rysy twarzy oddał artysta. Groteskowo wygląda to choćby przy zestawieniu z gładziutką twarzą reporterki telewizyjnej, którą narysowano bez jednej zmarszczki. Natomiast Schizm #3 wygląda jak malowany plakatówkami, przez co nieco traci na czytelności.


Tradycyjnie już gdy dostajemy grubsze wydanie, cierpi na tym liczba dodatków. Zmieściła się tylko jedna okładka alternatywna i  dwie strony komentarza od scenarzysty serii. Ale chyba ważniejsze jest to, że jednak dostaliśmy 3 dodatkowe zeszyty tie-inów i nie zostaliśmy z taką cienizną jak w przypadku „Avengers Prime”, czy wcześniej „Venoma”. Tom jest gruby i solidny. Niestety dalej rysunek grzbietowy jest przesunięty w przód – czyli mamy czarny paseczek na panoramie i paseczek grafiki na froncie - źle to wygląda na półce. Albo jakość drukowania, albo jakość jego składania powinna zostać podniesiona. Bawi natomiast pierwsze zdanie wstępu od Marco M. Lupoi w kontekście wydarzeń które w świecie mutantów dziać się będą niedługo potem.


„Schizm” nie jest wybitną opowieścią – to zaledwie średni średniak z naciąganą fabułą i szkicowymi zwrotami akcji. Jest masa lepszych komiksów o X-Men. Ale niestety, wiele nie ukazało się po polsku. Dlatego mimo wszystko miłośnik i fan mutantów Marvela powinien zastanowić się nad posiadaniem tego tomu. Konsekwencje wydarzeń tu przedstawionych, nie zostały cofnięte i ciągną się do dnia dzisiejszego (a przynajmniej do Secret Wars 2015). Poza tym jest to część całości, na którą składają nadchodzący polscy „Avengers vs X-Men”, oraz już wydani „All New X-Men” i „Wolverine and the X-Men”. Dlatego poddaje tą myśl pod rozwagę – można kupić.

czwartek, 8 października 2015

Iron Man: Tragedy and Triumph WKKM #75

OSTRZENIE
Czytelnik 75 tomu WKKM powinien wziąć pod uwagę, że prezentowane w nim przygody Tony’ego Starka powstały w 1968. Przez 47 lat styl pisania komiksów bardzo się zmienił. Dzisiaj jest on zupełnie inny, ale nie oznacza to, że lepszy. Każda epoka charakteryzuje się swoimi specyficznymi cechami, dzięki którym odróżnia się od przeszłości jak i przyszłości. Silver Age to szczególny czas, kiedy następne pokolenie super bohaterów dopiero powstawało. I właśnie dlatego ich początkowe przygody musiały być mało skomplikowane i dość schematyczne. Ich charakter dopiero się rozbudowywał i z czasem nabierał stopniowej głębi oraz wchodził na wyższy poziom skomplikowania. Choć oczywiście nie zawsze i nie wszędzie. Należy to wszystko uwzględnić oddając się lekturze tego albumu, a nie z góry odrzucać na zasadzie „To jest stare, więc jest do niczego”. Nie jest to zbyt przemyślana postawa i nie powinna się ona upowszechniać. Wydawanie klasycznych komiksów z lat 60-tych i 70-tych ma głęboki sens. Na własne oczy współczesny czytelnik może się przekonać jak bogata jest historia komiksowych herosów i jak na przestrzeni lat zmieniali się oni i ich przygody.


Pierwszym co się rzuca w oczy dla otwierających album, są naprawdę dobrze zrealizowane rysunki Gene’a Colana. Co prawda ciągle miejscami tła są zbyt puste i jednokolorowe, ale widać, że artysta stara się dodawać do nich szczegóły i detale. Natomiast postacie są dopracowane. Dobrze widać rysy twarzy, która nie jest maską z paroma kreskami. Sylwetki są umięśnione i wiarygodnie oddane. Oczywiście wszystko dzięki obfitej ilości cieni. Zabieg może jest i prosty ale daje naprawdę klarowny i pożądany efekt. Uzyskany jest tzw. komiksowy realizm, który dobrze oddaje przedstawiony świat, ale nie sili się na hiperrealizm ani na podkreślenie artyzmu czy eksperymentowania formą kreski.


Fabuła jak wspomniano wyżej, nie jest zbyt złożona. Ale nie jest też prymitywnie prostacka. Tylko pierwszy zeszycik to 12-stronnicowa zamknięta historyjka o tzw. „Łotrze tygodnia” - do przeczytania na raz na jednym oddechu. Ale zaraz po niej zaczynają się już przygody o ciągłej fabule. Nie ma ucięcia, tylko kontynuacja zdarzeń w kolejnych numerach. A nawet gdy jeden wątek się kończy a drugi zaczyna, to nie zapomina się o przeszłości. Zwłaszcza, że zgodnie z komiksową konwencją prawie nigdy nikt naprawdę nie umiera, tylko ciągle powraca – jak zombie. Tutaj mamy pokazanych naprawdę klasycznych i przewijających się potem ciągle w życiu Iron Mana przeciwników. Taki np. Titanium Man odegrał swoją rolę nawet przy Civil War. Organizacja przestępcza Maggia czy złowrogie Advanced Idea Mechanics na stałe zagościły u Marvela. Grey Gargule, Unicorn i Whiplash także nie przeminęli, a wrośli w „rodzinę” superłotrów universum.


To w pierwszym zeszycie „The Invincible Iron Man” pojawił się ikoniczny wręcz tytuł „Alone against AIM”, do którego odwoływano się potem wielokrotnie – choćby w uznanej animacji „Avengers Earth Mightest Heroes”, gdzie był to tytuł jednego z odcinków. Także okładka tego numeru stała się klasykiem. Może nie takim jak pierwsze numery Spider-Mana (Amazing Fantasy #15) i Fantastic Four, ale została zapamiętana. Ten komiks miejscami jest wprost wizjonerski. Tony Stark ciągle ma kłopoty z rozładującymi się bateriami jego zbroi, a Jasper Stiwell musi szukać zasięgu dla swojego komunikatora. Dokładnie tak jak dzisiejsze problemy społeczeństwa z podręcznym sprzętem elektroniczno-informatycznym.


Podczas lektury można docenić też warstwę humorystyczną. Nie są to raczej żarty nieprzemijalne, ale jako 47-letnie suchary są zjadliwe. Bo któż nie podniesie choćby kącika ust słysząc „A może boisz się górskiego powietrza”, czy też nieprzemijalnego zwrotu „Muszę użyć mocniejszych argumentów” w znaczeniu uderzenia pięścią w przeciwnika. Komiczne są też dopiski legendarnego redaktora naczelnego – Stana Lee. Oczywiście nie dzięki temu że są zabawne, ale że autor bardzo się stara by takie były. Warty wspomnienia jest motyw śmiertelnej pułapki zaczerpnięty wprost z pierwszych filmów o Jamesie Bondzie. Oczywiście ciągle też mamy fragmenty fabuły przesadnie uproszczone lub pompatyczne ale to też jest znak epoki. Tak jak muscule cary (w tym wypadku GTO), którymi jeździł agent Sitwell.


Ten tom tłumaczył Marek Starosta i można napisać, ze poszedł drogą prawie „pełnego Bralczyka”, spolszczając prawie wszystkie nazwy własne. Nie zawsze robi to dokładnie. Nie wiadomo czemu sam polski tytuł tomu to „Upadek i Wzlot” a nie "Tragedia i Triumf", które to słowa wydają się bardziej właściwe. Albo czemu jest „Maggia nie zna litości” zamiast wierniejszej „Na łasce Maggi”?  Crusher został Zgniataczem, Half-Face Pół-Gębą, Grey Gargoyle Szarym Gargulcem a AIM w jednym miejscu Mechaniką Zaawansowanych Ideii. Za to można się było zdziwić, że niekonsekwentnie pozostawiono w spokoju skrót SHIELD i Whiplasha. Tarcza i Batowy/Biczowy byłyby tu chyba na miejscu przy takim trybie tłumaczenia. Korekta też dalej popełnia błędy, zostawiając nam choćby „komputory” zamiast komputerów.

Za to Dodatki prezentują wysoką jakość. Informacje o rysowniku są bardzo ciekawe i interesujące. Ale jeszcze atrakcyjniejsza jest galeria alternatywnych wersji Iron Mana. I w przeciwieństwie do poprzednich tego typu artykułów jest tu duże zagęszczenie rysunków i dzięki temu można poznać prawdziwe bogactwo różnych wariantów „Złotego Avengera”. Niestety z obrazkiem grzbietowym znowu są pewne problemy – jest on lekko przesunięty, przez co wychodzi kawałkiem na przód okładki i zostawia ciemny paseczek dokładnie przez środek twarzy She-Hulk.


Biorąc to wszystko pod uwagę naprawdę warte jest rozważenie zakupienia i przeczytania tej historii. Mimo, że nie jest szczególnie wybitna czy znacząca dla losów Iron Mana, daje sporo przyjemności podczas lektury.

środa, 23 września 2015

Piersi Avengers WKKM #74

Pierwsze co się rzuca w oczy, gdy bierze się ten komiks do ręki, to strasznie mała objętość. Zwłaszcza w porównaniu do paru poprzednich, klasycznych tomów. W sumie jednak to niewielka cena za to, że za każdy tom Kolekcji kosztuje 40 zł. Aby wydawnictwo wyszło na swoje, raz na jakiś czas musimy dostać zaledwie 120 stron. Dobrze, że nie zdarza się to zbyt często. 


Szkoda, że nie połączono tej opowieści z "Siege", albo chociaż nie był to od razu tom 61. Zgodzę się też, że nie powinna się w sumie znaleźć w Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela, bo nie ma w niej nic wielkiego czy ważnego. Jest to epilog  tamtego eventu. Asgard leży w gruzach na polach Oklahomy a Steve Rogers, Tony Stark i Thor chodzą po jego gruzach. Nagle pojawia się portal, który wciąga tą trójkę w nieznane. Okazuje się, że Hela - córka Lokiego i bogini śmierci (taki nordycki Hades), wykorzystała zaangażowanie Asgardczyków w Midgardzie i postanowiła podbić pozostałe 7 królestw. I nie ma co więcej opisywać fabuły, bo bym streścił ja całą i samodzielna lektura tego komiksu byłaby o wiele mniej przyjemna. Ale czytając już zajawkę na tylnej okładce można stwierdzić, że szczególnie odkrywcze czy porywające to to nie jest. Mi to przypomniało końcówkę 1 sezonu wspaniałej kreskówki Avengers: Earth Mightest Heroes. I tam było to zrobione lepiej.


Podobały mi się suche żarciki, które jak zwykle bohaterowie rzucali między sobą oraz jednozdaniowe wspomnienie o Korvac Sadze. Rysunki Alana Davisa też są dobre, bo są odpowiednio komiksowe. Zwłaszcza początek sceny ataku Heli w drugiej połowie historii - dla mnie to screen numeru.
Niestety kolorystyka leży i kwiczy. Często barwy są albo wyblakłe, albo za zimne. Brak płynności w ich zmianie wygląda bardzo słabo - Siege jest o wiele lepsza pod tym względem. Ale tak to jest jak się zatrudnia imigranta z Ameryki Południowej jako podwykonawcę. :)


Ale najbardziej mnie wkurzyło to chwalenie się Bendisa jak on to ładnie uspokoił i pogodził tych trzech wielkich bohaterów po tylu latach wrogości jaka zaistniała od Upadku Avengers i Civil War. A wcale tak nie jest. Po pierwsze - to dobrze nie wyszło. W 5 minut nie da się zasypać lat podziałów. A według scenarzysty wystarczy jak faceci siądą na chwilę przy ognisku, pogadają o laskach z którymi się spiknęli w przeszłości i wszystko będzie cacy. Po drugie Bendis ni z tego ni z owego najpierw wszystko popsuł, zrobił z wielu bohaterów rządowych pachołków i całkiem nienaturalnie pozmieniał ich charaktery, by mu pasowały do jego głupich pomysłów. A potem dokładnie w ten sam zły sposób wszystko pozamiatał i tak samo z czapy i nielogicznie wrócił do trzymania się za rączki i status quo sprzed "Impasu". Zobaczycie to w scenie śniadania w Posiadłości Avengers w 1 części "Avengers vs X-Men". I właśnie za takie numery bardzo nie lubię Bendisa, mimo pewnych jego przebłysków (New Avengers 1-6, House of M). Uznawany jest za wielką postać i talent komiksowy ale wielu, wielu innych mogło by to wszystko zrobić lepiej, rozsądniej, bez odgrzewania kotletów, ogłupiania czytelników i siania propagandy sukcesu własnej osoby. Facet metaforycznie "stłukł wazon" i został za to pochwalony a potem skleił go niedbale butaprenem i też za to został pochwalony.

Zaletą tej historyjki jest, że to podobną treść którą Kurt Busiek rozwlekł do 12 zeszytów w Avengers Forever, Bendis upchnął w zaledwie 5. Powstała ona tylko dlatego by wyjaśnić jak się Avengers znowu zeszli i przełknęli żabę Civil War, Secret Invasion i Dark Reign. Jeśli ktoś lubi tego autora powinna mu się ona spodobać - są czerstwe żarty, jest akcja, są dobre rysunki. No i wpisuje się ona w fabularny ciąg od "Dissasembled" do "Avengers vs X-Men" - to choćby dla mnie ważna kwestia. O kontynuacji panoramy nie wspominając. Twarz She-Hulk dobrze jest mieć. Tym razem jak na drukarnie Hachette druk grzbietu może być, choć bark She-Hulk jest nierówny - jak wcześniej ramię Silver Surfera, a cały tom wyraźnie niższy od poprzedniego.  Ci którzy mają problemy finansowe i/lub nie zbierają WKKM jak leci, mogą bez żalu sobie to odpuścić. Ostatnie strony Siege w sumie dają ten sam rezultat - "Zgoda, zgoda, a Bendis niech im rękę poda".