niedziela, 19 listopada 2017

Remigiusz Mróz "Większość bezwzględna"

Rok po pierwszej części nowej serii Remigiusza Mroza "W kręgach władzy", po niecierpliwym oczekiwaniu na kontynuację, doczekaliśmy się jej drugiego tomu. Dla innych pisarzy, była by to pewnie ostatnia książka w tym roku. Jednak znając płodność tego autora i mając jeszcze półtora miesiąca do Sylwestra, powinien on nas jeszcze zachwycić swoją kolejną pozycją. Ja przypuszczam, że gdyby nie te wszystkie spotkania autorskie, wywiady, festiwale, targi itd. to ten pisarz mógłby nam oferować jedną nową książkę w miesiącu, jeśli nawet nie więcej.

Pierwsze co mi się rzuciło w oczy to slogan z okładki, że "Prawa do ekranizacji serii sprzedane!". Z wykrzyknikiem. WOW - naprawdę? Och już nie mogę się doczekać tego serialu. Poza tym wszyscy wiedzą, że gdy dana powieść jest filmowana, to znaczy że sama jest wysokiej jakości i jest lepsza od półkowej konkurencji. Przykłady takie jak cykl o Grey'u czy "Niezgodnej" świadczą o tym najlepiej. Marketing najwyższych lotów mnie osobiście zachwyca, bo jakże by inaczej. A chwilkę wzruszenia przeżyłem, gdy przeczytałem dedykację dla Katarzyny Bondy, która widocznie wspierała autora podczas procesu tworzenia. Cieszy mnie znajomość tych dwóch twórców, bo osobiście oczekuję z wielką nadzieją wspólnego projektu tej dwójki. Jakiś nowy projekt albo crossover ich bohaterów, z miejsca stałby się mega bestsellerem w Polsce. Mam nadzieję, że o tym pomyślą i się kiedyś na coś takiego zdecydują.


Akcja powieści zaczyna się miesiąc po dramatycznej (jeśli się ktoś tym emocjonuje) końcówce pierwszego tomu. Patryk Hauer budzi się ze śpiączki ale prawie natychmiast wraca do dawnej formy psychicznej i swojego planu zdobycia władzy. Nieoczekiwanie jego sojuszniczką staje się nowa prezydent - Daria Seyda, która potrzebuje pomocy w swoim starciu z dotychczasowym premierem Adamem Chronowskim. On ma potężnego haka na nową głowę państwa i mimo oskarżeń o korupcję, wcale nie zamierza łatwo odejść z urzędu.

Już drugi rozdział wita nas kuriozalnym zdaniem o tym, że "sala była przeszklona, jednak żadne z okien nie wychodziło na rzeczywistość". Dalej jest pełno takich określeń, choć już po jednym tego typu zwrocie człowiek wie, że znowu czeka go seria głównie takich typowych dla autora metafor i porównań. Próbują one być wzniosłe, interesujące, skłaniające do przemyśleń. Tylko że to nie wychodzi, bo u mnie budzą tylko śmiech swoją prostą konstrukcją. Ja rozumiem, że pisarz chciał stworzyć własną wersję serialu "House of Cards". Było to przecież "genialne" hasło reklamowe drukowane na "Wotum nieufności". Ale ta próba moim zdaniem jest nieudana przez swoją nieskomplikowaną konstrukcję i dosadność. Jasne - Frank Underwood i jego żona Claire dążyli do prezydentury po trupach, za wszelką cenę. Ale przy okazji serial potrafił pokazać ich inne strony. Mieli rozbudowaną osobowość i skomplikowane relacje między nimi. Każde trochę inaczej patrzyło na świat i miało inne podejście w osiąganiu swoich celów. Potrafili wykorzystywać swoje różnice i każde z nich działało na tych odcinkach kampanii, na których najlepiej się sprawdzali. Poza tym poznawaliśmy ich też stopniowo i zdecydowanie widzieliśmy, że łączyła ich prawdziwa miłość.


Zaś tutaj w książce Mróz wali wszystko od razu i skupia się tylko i wyłącznie na tym, że związek Patryka Hauera i jego żony Mileny (Mil :) ) jest tylko transakcją, mającą prowadzić do drogi na polityczny szczyt. Odziera swoich bohaterów ze wszystkiego innego. Liczy się tylko władza, władza i władza. Efektem jest spora papierowość bohaterów. Tracą na wiarygodności. Ja jako czytelnik zawsze wiem, że to tylko fikcjne postacie literackie, bo takie karykatury nigdy nie mogły by istnieć w prawdziwym życiu. Bo już widzę jak na spotkaniu BBNu, w gronie ministrów i szefów wszystkich klubów parlamentarnych prezydent Seyda mogłaby sobie tak obcesowo pomiatać premierem. Jasne - takiej gnidzie szacunek już się nie należy. Ale otwarta pogarda też przynajmniej nie wypada. I nie pasuje charakterologicznie do bohaterki. Lecz to nie ma znaczenia jak wykreowane są dane postacie, bo gdy sobie autor coś wymyślił, to one muszą to zrobić. Pod koniec tomu gdy Hauer staje się bardziej ludzki, zaczyna nawet budzić sympatię. Czy mi się ona do niego utrzyma, to zobaczę dopiero w trzecim tomie. Oprócz "House of Cards", twórca "pożyczył" sobie też z USA sylwetkę Hillary Clinton a nawet przykład Ronalda Regana. Jak dla mnie za dużo grzybów w tym barszczu się znalazło.

Oprócz prostych i bezpośrednich metafor moje rozbawienie budziła straszna przewidywalność kolejnych wątków. Drugi rozdział zaczyna się w szpitalu i po drugim zdaniu już wiem, że Hauer stracił czucie w nogach, choć wychodzi to trochę dalej. Jeju bardziej banalnie, sztucznie i schematycznie można chyba by było rozwiązać wypadek z poprzedniej części tylko jeśli bohater dostałby amnezji. Podobnie jest gdy śledzimy fabułę z punktu widzenia Dominiki Seydy. Brakuje jej pewnej twardości i wyrobienia jak np. w przypadku Teresy Swobody. Wszystko bierze do siebie i od razu miotają nią gwałtowne uczucia. Cała pokazowa propaganda feministyczna się załamuje bo autor świadomie, bądź podświadomie pokazuje nam jak kobiety nie nadają się do polityki. Co jest oczywiście nieprawdą.  Dochodzą jeszcze próby uczynienia pani prezydent mądrą i doświadczoną, które też się nie udają. Np. wyświechtany cytat z filmu "Czas Apokalipsy" (no wiedziałem, że on tutaj będzie, wiedziałem, bo cóż innego autor mógłby wymyślić?) jest tu za bardzo przeciągnięty w rozmowie. A gdy przeczytałem jak pani prezydent tłumaczy konstrukcję słowa "oksymoron", to miałem wrażenie że ja i Remigiusz Mróz oglądaliśmy to samo wydanie "Wydarzeń" na Polsacie, gdzie m.in też to było tłumaczone. Śmieszne są też zachwyty pisarza, nad własną twórczością, gdy np. sam chwali swoją inwencję w "dowcipnym" nazwaniu dań z menu w restauracji "Autonomia". Rzeczywiście można by je uznać za zabawne, ale gdy pisarz ciągle podkreśla ich humorystyczność i wręcz mówi - hej ludzie patrzcie jaki ze mnie dowcipny i elokwentny twórca, śmiejcie się z tego - to mi się śmiać odechciewa.

Oprócz nieprawdopodobności i sztuczności bohaterów i ich zachowań, boli też kompletna niewiarygodność zdarzeń międzynarodowych w przedstawionym świecie. Krajowo jeszcze się to jakoś trzyma, bo bezkarność ludzi władzy niestety obserwujemy na codzień w naszym kraju. Ale jaki szczyt czwórki normandzkiej w Polsce? No jaki? Jeśli Rosja się nie godzi na udział Polski w rozmowach, to Polska z nich wypada - koniec kropka. Nikt z Francji, Niemiec czy Ukrainy się nie uprze by nas do nich wziąć. A jeśli nawet pozostała trójka by chciała, to nie dali by rady wymóc tej zgody na Rosjanach. Oni nas nienawidzą od XV w. i nigdy nie będą w jakikolwiek sposób wzmacniać naszej pozycji. A tak by się stało, gdyby te rozmowy pokojowe odbywały się na naszym terytorium. Argument, że Polska jako jedyny członek NATO i UE graniczy jednocześnie z Ukrainą i Rosją jest mało ważny. Białoruś też tak graniczy, a to że jej nie przyjęli do UE, to przecież nie jej wina. :) Co prawda niby zakończenie jakoś tłumaczy to wydarzenie, ale i tak niezbyt w nie wierzyłem. To był tylko preteksty by pokazać pomysł założony zaraz na początku.

Autor popełnia podstawowe błędy narracyjne. Tworzy charakterystyczne postacie, które czytelnik zaczyna lubić, bo uważa że dobrze zrozumiał ich motywy postępowania i charaktery. Tyle że chwilę potem robią zupełnie niewiarygodny błąd, którego tak skonstruowany bohater by nie popełnił. Ale ponieważ to się musi wydarzyć, by scenariusz szedł dalej, to widzimy takie kuriozalne zdarzenia na następnych kartach. Bo jeśli jedna rozmowa komórkowa mogłaby rozwiązać dany problem, to bohater musi zapomnieć gdzieś swojej komórki albo stracić zasięg. Inaczej byłoby za prosto. Poza tym autor nie potrafi  albo nie chce dopracować głównego wątku, więc żeby nie było dłużyzn wrzuca nam co chwila jakieś bomby fabularne w postaci kolejnych skandali, afer, przecieków prasowych. Wydarzenia wręcz z godziny na godzinę potrafią zmienić się o 180 stopni, niedługo potem znowu zawrócić a następnie skręcić jeszcze raz. Oczywiście można i tak prowadzić akcję, ale nie jest to szczególnie wyszukana metoda. Znowu widać pójście na łatwiznę. A ja jako czytelnik przestałem się przejmować czy rozpaczać nad kolejnymi tragediami, bo wiedziałem, że i tak zaraz znowu coś "wielkiego" się stanie. Jednocześnie fajnie było spojrzeć na ten aspekt osobowości Remigiusza Mroza, w którym on jest doktorem prawa. I to widać dokładnie w tekście. Przypomniał mi, że dawno już dokładniej do Konstytucji nie zaglądałem. Poza tym gdzieś tak od połowy książki inne wady zaczynają mniej doskwierać, bo coraz więcej miejsca zajmuje główna intryga, która nawet wciąga. Jej nieprawdopodobność traci na znaczeniu, a rozmowy między postaciami stają się bardziej znośne.

Rozbawiły mnie wstawki feminstyczne, o tym jak nowa prezydent Seyda walczy o prawa kobiet w polityce. Nie wiedziałem że z Remigiusza Mroza to taki bojownik równościowy. Niestety kładzie w moich oczach ten problem, bo pisze o nim bardzo patetycznie oraz w sumie go sabotuje. Znowu nadmierne nadęcie sprawia że nie da się o tym czytać z poważną twarzą. Parsknąłem śmiechem, że szacunek wobec kobiet miałby być główną spuścizną bohaterki. Albo gdy zarzucała Hauerowej, że jest za mało feministyczna, a tylko utrwala wg niej przestarzałe wzorce. No to jest już kompletny absurd w postaci zmuszania do feministycznej postawy. Za to nieźle został opisany fragment o problemach ludzi na wózku. Tu już nie miałem wrażenia, że spłycono to zagadnienie. To samo przy spotkaniach RBNu, rozmowach Seydy z Chronowskim czy Hauerem. Tutaj autor też potrafił odpowiednio oddać emocje zachodzące między postaciami. Atmosfera była dobrze oddaną mieszaniną napięcia, nieufności, dogryzania sobie. Tak właśnie można by sobie wyobrazić negocjacje polityczne. Ale żarciki czy to z Kwaśniewskiego, czy z PiSu były już mocno średnie.

Razi mnie ten prosty język i konstrukcja zdań. Najpierw lecą nieskomplikowane zdania, lecą lecą, a potem jakby pisarz się zorientował, że źle to wygląda. Że jest za sterylnie. Dodaje wiec ozdobniki w oddzielnych akapitach, które najczęściej nie pasują do nieskomplikowanych zdarzeń i motywów czytanych wcześniej. Czasem pojawiają się też sprzeczności w samej budowie wewnętrznej zdania. Np. "Teresa pojawiła się jeszcze przed południem, nieco spóźniona". Słówko "jeszcze" jest tu raczej zbędne bo sugerowałoby, że ktoś przyszedł wcześniej niż było zaplanowane, co jednak wyklucza druga część zdania mówiąca o spóźnieniu. Albo Mróz albo korektorzy (Gabriela Niemiec, Mirosław Krzyszkowski) chyba się zagapili. No i tak jak w serii o Chyłce czy o Froście mnie między oczy uderza ten hipsterski język. Wkurzają mnie te wszystkie brownie, snapy, insty i masa anglicyzmów wrzucana niby by pokazać jaki  pisarz jest obyty, światowy i inteligentny. Denerwuje mnie nachalna promocja wegańskich blogów i wymyślnych potraw z ciecierzycy, jakby jarosze stanowili połowę społeczeństwa. Albo nagle wrzucone skomplikowane, mało używane synonimy zwykłych określeń, by znowu podkreślić, że narrator jest obyty w świecie i np. nosi poszetki w brusztasie (ale na zdjęciu z tylu książki jej nie ma). Lub wyciąganie znikąd zupełnie nieznanych ogółowi sformułowań typu ultracrepidarianizm na określenie znanych zachowań. A w rzeczywistości podkreśla to tylko śmieszność narracji i oderwanie do świata realnego. Bo kto tak mówi? Z drugiej strony - ja jestem już starym zgredem i nie mieszkam w Warszawie. Może nie rozumiem tego stylu jako dinozaur i człowiek nie obracający się w kręgach śmietanki towarzyskiej? Jeśli komuś to nie przeszkadza, to przepraszam za zawracanie głowy. Język jest płynny i ciągle się zmienia. Niedługo to całe słownictwo może być już całkowicie akceptowalne dla absolwentów gimnazjum.

Książka jest wydana standardowo. Na miękko i na zwykłym papierze. Niestety nie wzmocniono grzbietu, więc po jednorazowej lekturze jest on już wygięty i gorzej wygląda na półce niż wydania z kolekcji Mroza od Edipresse. Rogi oczywiście szybko się zaginają a folia okładkowa jest na granicy zejścia. Poza tym wydawnictwo Filla oczywiście nadmuchało ta edycję. Pewnie by dobić do 500 stron, choć marginesy ze wszystkich stron są takie duże, że spokojnie 400 by starczyło. Trafił się też jeden brak spacji między przyimkiem a rzeczownikiem.

Mistrzostwem świata jest za to posłowie na końcu, w którym autor pisze, że w sumie to on nie ma wpływu na zdarzenia i fabułę i że książka praktycznie pisała się sama. Jasne - on zupełnie nie widzi tych wszystkich skryptów i popychaczy, bez których upchnięcia, akcja by się rozlazła lub potoczyła się logicznie. Mróz odwołuje się też do Stephena Kinga, czym pokazuje swoją literacką skromność. No i tytuł trzeciego tomu jest tez dość oczywisty bo będzie brzmiał  "Władza Absolutna".


Zakończenie też jest wtórne bo podobne do poprzedniego tomu, tylko jeszcze mocniejsze. Ale mimo tego ja i tak się nim przejąłem. To jest właśnie fascynujące w twórczości tego chyba obecnie najpopularniejszego polskiego pisarza. Nie dość, że plagiatuje postacie i zachowania z dzieł zachodnich, to skopiował też ideę własnego universum. Skoro Marvel i DC mogą, to czemu i nie on? Byłem zaskoczony gdy okazało się, że Chyłka i Behawiorysta istnieją w tym samym świecie co Hauer i Seyda. Głowa rozsadzona po prostu. Pomimo tych wszystkich bzdurek i absurdów ja chcę poznać ciąg dalszy. Pewnie kupię kolejną część oraz nadrobię swoje braki w Chyłce, Froście i Behawioryście. Prawdziwy fenomen - jadę po tym tekście i jadę, widzę masę jego wad, a mimo to miotają mną emocje podczas lektury i chciałbym by było lepiej. Nie udało się ale i tak chcę więcej. Ode mnie mocne 5/10 bo tak mało jest polskich politykali. Fani mogą spokojnie dodać sobie drugie pięć.

Ocena: 5/10

sobota, 18 listopada 2017

Superman: Tajna geneza WKKM #32

W Kolekcji dostajemy już drugi tom z originem Supermana a to jeszcze przecież nie koniec, bo do trzech razy sztuka. Jak Byrne przepisywał początki Clarka Kenta niedługo po "Kryzysie na Nieskończonych Ziemiach", tak Geoff Johns napisał go trochę ponad rok przed startem New DC. Wyszła taka klamra.


Jak zwykle zaczynamy od dzieciństwa i znowu jest to najnudniejszy fragment tej opowieści. Mały Clark odkrywa swe moce, bla, bla, bla, rakieta, hologram, bla, bla, bla, kryształ, okulary, unikanie ludzi, by nikomu nie zrobić krzywdy, bla, bla, bla... Jedyną interesująca rzeczą tej części było nawiązywanie do serialu "Smallville", bo był Pete Ross (ale biały), Lana Lang (ruda), tamtejsze liceum, football, Lex Luthor (jeszcze z rudymi włoskami), a potem jeszcze przybycie Legionu Superbohaterów. Choć to ostatnie było pokazane strasznie naiwnie, gdyż ledwo przybyli do naszych czasów, zaraz mówili, że nie powinni tego robić, bo zaburzają linię czasu i powinni wracać. Trochę bez sensu i bez powodu. Miałem wrażenie, ze wrzucono ich tylko dlatego by pierwsze 2 zeszyty nie były aż tak bardzo nudne.


Potem mamy już dorosłego Clarka i opis jego przybycia do Metropolis. Tu znowu jest masa nawiązań do pierwszego filmu o Supermanie czy serialu Lois and Clark, jak choćby w pokazywaniu interakcji z ludźmi przed redakcją gazety. Kent jest robiony na ofermę w za dużych okularach a potem jest zmuszony do ponownego przywdziania kostiumu i ratowania Lois jako Superman. Nie kupiłem tego świata przedstawionego. Johns wymyślił sobie, że zrobi własną, mroczną wersję Metropolis w której ludzie i zasady wyglądają jak Gotham przed pojawieniem się Batmana. Mieszkańcy są nieuprzejmi, źli i samolubni, a Lex Luthor posiada większą część miasta i praktycznie robi sobie co chce. Miałem wrażenie, ze trafiłem do alternatywnego, odwróconego świata Syndykatu Zbrodni. Bez przesady - w Metropolis nie było aż tak źle. To było jasne, nowoczesne miasto, pełne możliwości. Ja zawsze uważałem ze to właśnie odmienne charaktery obu metropolii ukształtowały swoich obrońców. A nie że wszędzie było źle, ale pojawił się Superman i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, za jego przykładem, większość mieszkańców stała się miła i dobra dla siebie.


W tym mrocznym uniwersum z miejsca Luthor uznaje Kryptończyka za swojego wroga i po jego przypadkowym starciu z Parasite'm nasyła na niego też Armię USA (na czele z generałem Samem Lane'm) oraz tworzy Metallo. A Clark w międzyczasie (niczym Peter Parker w Bugle'u)  pomaga Daily Planet wyłonić się z otchłani bankructwa. Cała zaś historia kończy się zupełnie nieprawdopodobną reakcją ludzi, na loterię Lexcorpu. Humor jest obecny głównie dzięki Lexowi, który jest pokazywany jako demoniczny villan raz rodem z filmów Bonda, raz z powieści grozy. Dla mnie zdecydowanie czegoś zabrakło. To wszystko było takie płaskie i ubogie w poboczne wątki. Jedyny promień nadziei oświetlił cały świat. A wszystkie szczegóły zostały zmienione, żeby nie było totalnego powtarzania po Byrne'ie i Waid'zie. Szkoda, że te originy nie zostały wrzucone do WKKDC chronologicznie (tego akurat Egmont nie poprawił) i na "Birthright" poczekamy do 7 lutego 2018. Wtedy będę mógł ocenić wszystkie trzy historie na raz.


Rysunki Gary'ego Franka to taki komiksowy realizm - rysunkowa kreska stara się maksymalnie oddać prawdziwość postaci i świata przedstawionego. Twarze są w większości szczegółowe, ale komputerowe kolory nie pozwalają na aż tak wiele detali i tworzą mało realistyczne smugi, przy pokazywaniu dużych prędkości. A policzki i czoła są wygładzone jakby używano szlifierki i nabłyszczarki. Za to podobało mi się umieszczenie sporej ilości całostronnicowych ilustracji, powtarzających słynne pozy herosa z jego historii. Archiwalium zawiera Supermana #125 ze słynną okładką z puszczaniem tęczowych promieni z dłoni. Ale w środku dostajemy nie komiks tytułowy a taki o przygodach Superboya na uniwersytecie.


Ostatnio chwaliłem Tomasza Kłoszewskiego, że się w ciągu ostatniego roku nieźle wyrobił i czegoś nauczył podczas kolejnych tłumaczeń. Ale w tym tomie wrócił do swojej starej formy pisząc o złamanym ramieniu a nie przedramieniu (co za różnica), oraz zamieniając rodzinny stan Clarka z Kansas na Texas. Takie szczegóły mnie osobiście denerwują. Tym bardziej, że hiszpańska drukarnia się poprawiła i nie dostaliśmy już rozmazanej stopki.


Ogólnie dla mnie jest to gorszy origin niż poprzednio i najsłabsza historia Geoffa Johnsa jaką czytałem. Nawet on nie potrafił z ogranego materiału wycisnąć czegoś bardziej interesującego niż standardowe nudy o początkach Człowieka ze Stali.

Ocena: 6+/10

wtorek, 14 listopada 2017

Wolverine by Jason Aaron tom 1

Egmont po wielu namowach, postanowił wreszcie wejść w jeszcze grubsze komiksy niż ich dotychczasowe głównie 300-stronnicowe pozycje z Marvela czy DC. Po Daredevilu Bendisa, teraz jest Wolverine Aarona liczące przyzwoite 400 stron. Skuszony super okazją w jednym sklepie , nie tracąc czasu postanowiłem nabyć ten komiks i zobaczyć jak wyglądały przygody Logana na początku XXI w. i tuż po Secret Invasion.


Największą wadą tego wydania jest oczywiście zamieszczenie w nim ponownie "Get Mystique", historii, która wyszła po polsku w 2 numerze Kolekcji Superbohaterów Marvela od Hachette. Po klasyku z Black Widow, to już drugi taki numer jaki odwala Egmont. To jest ruch specjalnie moim zdaniem wymierzony w Kolekcje. Dla fana Marvela  wydaje się atrakcyjne komiksy, tylko dorzuca mu się fragment którego zupełnie nie potrzebuje, tylko by podbić cenę. Klasyczna sprzedaż wiązana rodem z PRLu, gdzie np. alkohol w restauracji można było kupować tylko z zakąską. Denerwują mnie takie ruchy, bo z 400-stron odpada ponad setka przeczytanego wcześniej materiału. I nie - oczywiście znowu nikt nie pomyślał, by wydać "Messaiah Comlex", do którego "Get Mystique" nawiązuje.


Drugą wadą jest to, że dostajemy zlepek historii - fragmenty runów, one shoty, miniserię łączące się ze sobą tylko osobą scenarzysty. I wkurza mnie to, gdy kończy się zeszyt 65 serii Wolverine, jest dziura i przeskakują do #73. Albo interesująco kończy się miniseria, tyle że w żaden sposób nie są potem kontynuowane zawarte w niej wątki. I tak wiem, że tak samo wydawane są kompilacje autorskie na Zachodzie, w USA, ale akurat tego wzoru można by na polski grunt nie przenosić. Jak coś się zaczyna zeszytem #56 to powinno być wszystko aż do tego 74 i potem te miniserie czy nowe woluminy. Porządek powinien być, a nie bałagan jak zawsze.


Tym bardziej, że zawartość jest przyzwoita. Dobrze mi się to wszystko czytało. No powiedzmy, że pierwszy scenariusz Aarona był prosty, króciutki, epizodyczny, z obowiązkowo smutnym zakończeniem. Nic specjalnego, a rysunki też mnie nie powaliły. Drugi, nienadzwyczajny jest zeszyt 56 opowiadający o Wolverine w dziurze. Nie wiemy jak tam trafił, nie wiemy kto go tam wsadził, nie ma ciągu dalszego, a komiks skupia się głównie na strażniku w tym miejscu. Rozczarowujące to było. I pokazało jak denerwujące są takie oderwane kawałki.


Za to miniseria "Wolverine: Manifest Destiny" była bardzo dobra. Opowiada jak Logan powrócił po 50 latach do Chinatown w San Francisco i postanawia tak jak wcześniej rozprawić się z nowym władcą gangów tego miejsca, Czarnym Smokiem. W oczy rzucają się głównie mocne sceny walk, krew, flaki i jak zwykle dość obrazowe i nieco obrzydliwe momenty, gdy ciało mutanta się regeneruje. Na tle choćby tej historii widać jak potem źle przedstawiono śmierć Wolverine'a. Jak chamsko zignorowano całe jego wcześniejsze dziedzictwo i to, że on znał różne style walk i umiał się bić, a nie rzucał się tylko na pałę ze szponami, bo wiedział, że się zregeneruje. Po prostu splunięto na tego bohatera i pozbyto się go jak śmiecia, by wprowadzić jego żeńskiego klona i Staruszka, którego stworzył Millar. Przykre to było. Podobały mi się tu humorystyczne wstawki i dobre, szczegółowe rysunki Stephena Segiovii. Wadą może być pewna schematyczność scenariusza polegająca na tym, że bohater w pierwszej walce dostaje baty, ale udaje mu się uciec, podszkolić i wygrać. Klasyczne superhero.


"Milę w moich mokasynach" jest świetną historyjką humorystycznie pokazującą kolejne dni z życia Logana, składające się głównie na ciąg walk i spektakularnego dźgania przeciwników. Swoją drogą nie wiem skąd w oryginalnym tytule "A Day in the Life", tłumacz Anionorodnik wynalazł i mokasyny i tę milę. :) Mnie ucieszył też oczywiście gościnny występ Spider-Mana, który próbuje mu po swojemu pomóc. Smutne było zakończenie. I trochę nie zrozumiałe, bo jakim cudem Wolviemu mogła wrócić pamięć z głębokiej przeszłości, skoro komiks pochodzi z 2003 czyli sprzed "Rodu M". Ale znowu winą jest fragmentaryczność albumu i wyrwanie dwóch zeszytów z całego runu, więc mamy za mało informacji o tle wydarzeń.. Rysunki Andego Kuberta są tutaj jak zwykle na poziomie. "Get Mystique" omawiać nie zamierzam. W styczniu mi się to podobało, tylko ciągle brakuje polskiego wydania "Kompleksu Mesjasza".


Ostatnim i najnowszym komiksem jest pierwsze 5 zeszytów serii "Wolverine: Weapon X". Tytuł raczej nas naprowadza na treść - ktoś odgrzebał specyfikację programu który Logana stworzył. A on gdy się o tym dowiedział, chce go znowu złożyć do grobu. I przy okazji wszystkich którzy są w niego zamieszani. Patrząc do internetu cieszę się, że chociaż ten run będzie kontynuowany w kolejnym tomie, który wyjdzie już w styczniu. Rysunki Rona Garney'a są poprawne, ale mniej szczegółowe niż jego poprzedników. Znowu mamy też powtarzalność fabuły, widoczne w wielu innych dziełach popkultury. Mam nadzieję, że potem zostaną nam pokazane świeższe, mniej ograne pomysły.


Ogólnie jakość wydania stoi na solidnym poziomie. Mamy wstęp od autora i galerię okładek na końcu. Zdarzają się jakieś zabrudzenia na niektórych stronach, ale to bolączka wielu wydań Egmontu. Najgorsze jest chyba posłowie Kamila Śmiałkowskiego na końcu. Jak zwykle zawiera ono zbiór banałów w stylu "Wolverine jaki jest, każdy widzi" (jakoś wiedziałem, ze napisze coś podobnego), czy "Wolverine nie ma skrupułów (..) robi "snikht" wysuwa pazury i ciach!" (zwróćcie uwagę na wykrzyknik :) ). Zmarnowano kartkę na tego typu zdania składające się niemal z samych oczywistości. Oskar Rogowski robi to zdecydowanie lepiej, bo podaje istotne informacje, więc szkoda, że jego nie poproszono o napisanie paru słów.

Ode mnie naciągana 7 z nadzieją, że 2 tom będzie lepszy. Jeśli ktoś nie ma 2 tomu Superbohaterów Marvela, może dorzucić oczko do oceny.

Ocena: 7/10

piątek, 10 listopada 2017

Batgirl Rok Pierwszy WKKDC #32


Numer WKKDC o Batgirl jest kontynuacją historii tworzenia się Bat-drużyny z tomu o pierwszym roku Robina. Jako fan ciągłości historii i fabuły ucieszyłem się z powrotu do tego wątku.


Początek komiksu jest nieco zbyt banalny. Barbara Gordon, zainspirowana pracą, życiem i postawą swojego ojca, komisarza Gordona, bardzo chce pójść w jego ślady i wstąpić do policji. Ale on się nie zgadza, więc córeczka postanawia zostać bohaterką w kostiumie. No nie miała po prostu innego wyjścia, nieprawdaż? Do innego miasta w USA wyjechać nie może, bo tatuś ją do kaloryfera przywiązał, tak? To jest moim zdaniem największy mankament komiksu - sposób zawiązania akcji. W ogóle nie kupuję tego, że szczupła informatyczka pracująca w bibliotece, nawet po naukach sztuk walki, nagle potrafi się włamać do siedziby JSA, a potem z marszu walczyć z bandą silnorękich i nie zginąć. Nawet jeśli jest to tylko Killer Moth i jego ludzie i jest to tylko komiks. Bardzo nieprawdopodobnie i wręcz niepoważnie to wygląda. Zgloryfikowano nastoletni bunt.


Ale podoba mi się, że fabuła poświęca też uwagę temu owadziemu przestępcy, który po serii dość żałosnych wpadek, staje się pośmiewiskiem półświatka. I zaczyna o to obwiniać Batgirl, która przerwała mu jego próbę porwania Bruce'a Wayne'a. Nie jest to równomierna dwutorowość, ale przez to nie ma przynudzania. Dobrze mi się czytało rozterki faceta, który po prostu chciał być bogaty i szanowany. Ale nikt się go nie chciał słuchać. Przepraszam że zdradzam dalsze wydarzenia, ale najlepsze było gdy żale Motha w jakimś barze wysłuchał ekspert od efektów specjalnych Garfield Lynns. I mimo wszystko postanowił się do niego przyłączyć. Staje się to zrozumiałe jak wychodzi potem, że to kompletny wariat który został Fireflayem, bo niezdrowo fascynuje go ogień. Poza tym razem tworzą owadzi duet. Mimo tego, że Firefly to trzecioplanowy przestępca w galerii wrogów Nietoperza, ja go polubiłem dzięki jego występom w kreskówce "The Batman". Wyszedł tam całkiem zgrabnie - polecam, jeśli ktoś jeszcze nie widział.

Po pierwszej akcji obserwujemy jak Barbara coraz bardziej wchodzi w świat zamaskowanych mścicieli. Jak mimo że jest temu niechętny to Batman stoi jej dyskretnie pomaga, a nie próbuje powstrzymać na siłę, jak by to robił Gordon. Wie że to nie miałoby sensu, a przy okazji mogłaby sobie zrobić krzywdę. Widzimy jak rozwijają się jej relacje z Robinem, który jej pomaga. Scena z otrzymaniem skrzyni ze sprzętem znowu mi przypomniała "The Batman", gdzie było to zrobione bardzo podobnie. Teraz już wiem skąd tamci scenarzyści brali swoje pomysły. Beatty i Dixon najpierw umiejętnie poprowadzili początki Robina, teraz to samo zrobili z Batgirl. To jest origin ale naprawdę dobrze zrobiony. Bohaterka szybko szyje swój własny kostium, nie ma dłużyzn, mamy fajne sceny akcji, pojawiają się gościnne występy innych znanych postaci. Samiutki początek jest co prawda wzięty z "Batman Adventures" gdzie to Harley Quinn pojawiła się pierwszy raz w komiksach i walczyła na tym Balu kostiumowym z Batgirl. Potem jednak wszystko jest już dla mnie nowe i wciągnąłem się za pościgiem Killer Moth'a i Firefly'a. A Barbara zdołała w międzyczasie dojrzeć i zdobyć doświadczenie.


Świetnie się też czytało ten zgryźliwy humorek w dialogach i narracji, tak charakterystyczny dla gackowych opowieści. Objawia się on w różnych sytuacjach, obrazkach, dialogach między postaciami czy nawet w opisie bohaterów (choćby Cameron van Cleer - jednocześnie śmieszny i żałosny). Zabrakło chyba tylko wyrazistych onelinerów. Świetne wyglądała też scena z używaniem spreju usypiającego. Ten ficzer widziałem z kolei w "Batman the Brave and the Bold", gdzie był równie zabawny. Najbardziej jednak rozwaliły mnie kraty jakie komisarz Gordon zamontował w oknie pokoju swojej córki. I nie, nie chodzi o to, że to Gotham, bo wszystkie inne okna w jego domu krat już nie miały. A i tak ten sposób nie pomógł i nie siedziała w swoim pokoju. W całym komiksie mamy też nawiązania do przyszłych losów Barbary i jej przemiany po spotkaniu z Jokerem. Niezłe smaczki.


Rysunki mi się podobały nawet bardziej niż w "Robinie". Ten sam styl prostej kreskówki, ale jakby bardziej dopracowany, rozwinięty, zmieszczono więcej szczegółów. Przyjemna jest też cieplejsza paleta  barw. Ten róż z okładki nie wziął się z niczego - widzimy podobne sceny na kartach. Dobrze wyszły twarze oraz kostiumy postaci. Bardzo przyjemnie patrzyło mi się na Firefly'a. Archiwalium z lat 60-tych zaś jest cudownie głupiutkie. Wtedy kto inny był Batgirl i  w ogóle występowała tam cała Bat-rodzinka, łącznie z Bat-psem Acem. (Batman Beyond - pamiętamy!)


Natomiast niezbyt podeszło mi liternictwo narracji Batgirl. Ja wiem, że to były pisane litery stylizowane na zapiski z jej pamiętnika, ale miejscami miałem trudności z ich wyraźnym odczytaniem. Ta czcionka mogła by być prostsza. W tłumaczeniu Marka Starosty znalazłem jedno określenie które sam przełożyłbym inaczej, ale jest to tak drobna kwestia, że zdążyłem zgubić słowo o które mi chodziło. Niestety znowu są usterki techniczne jak dalej rozmazane literki na stopce. Nie poprawiono też paskudnego przesunięcia na lewej stronie grafiki okładkowej. Wygląda ono brzydko i występuje chyba we wszystkich edycjach. No i tusz na stronach rozmazywał mi się pod kciukami bardziej niż zwykle. Ale przynajmniej grubość jest przyzwoita - aż 9 zeszytów plus archiwalium. Szkoda, że wszystkie tomy nie mogą być podobnej objętości.


Jako nienawidzicz orginów jestem zdziwiony, że już kolejna taka historia w WKKDC mi się spodobała. To tylko świadczy że wszystko da się ciekawie opisać i stworzyć, pod warunkiem, ze ma się talent. A nie że ciągle próbuje wciskać utarte schematy i sztampę lub przeciągać nudne wydarzenia ponad miarę. Po "Batgirl" nabrałem ochoty jeszcze na pierwszy rok Nightwinga, również od tego duetu twórców. Niestety w Raichu to dopiero tom 149, więc będziemy musieli sobie na niego jakieś 5 lat poczekać. Ocenę obniżam tylko za mankamenty techniczne wydania. Zresztą może to tylko kwestia mojego egzemplarza. Sama treść jest minimum jedno oczko wyżej.

Ocena: 7/10

wtorek, 7 listopada 2017

Daredevil by Bendis tom 1

Po dwóch i pół roku od wydania przez Muchę 500-stronnicowej "Sprawiedliwości", oraz ponad rok po Wiecznym Batmanie 1, Egmont postanowił znowu spróbować dać czytelnikom coś grubszego od  swoich standardowych komiksów. Moim zdaniem jest to krok w dobrym kierunku. Może z czasem dojdziemy do polskich omnibusów, albo wrócimy też do wydawania zeszytówek po polsku. Bo mimo ostatnich postępów dalej  mamy duże zapóźnienia na naszym rynku komiksowym zarówno pod względem treści jak i formy. Ciągle też rozwija się on dość wolno.

Niestety album rozpoczyna się koszmarnie, opowieścią o tym jak Ben Urich pisze artykuł. Jest to przegadana, psychologiczna rozprawka. Dodatkowo okraszona mega artystycznymi rysunkami, podobnymi do tych z "Elektra Assasin". Zero akcji, mało sensu. Czytało mi się to bardzo ciężko, musiałem przerywać lekturę i mocno zniechęcało mnie to do zapoznania się z resztą runu. Gorzej rozpocząć się chyba nie dało. W ogóle nie spodobało mi się takie zgłębienie toku myślenia dziennikarza. Można było to zrobić zdecydowanie lepiej. Moim zdaniem zmarnowano 4 zeszyty.


Na szczęście potem jest już zdecydowanie lepiej. Nowy scenarzysta serii jakim wtedy był Brian Bendis znany był już z prowadzenia Ultimate Spider-Mana. Daredevila postanowił zacząć od mocnego uderzenia, czyli ujawnienia jego prawdziwej tożsamości całemu światu. Bardzo mi się to spodobało, bo przecięto wreszcie ten stan niepewności, który istniał już kilkanaście lat od czasów "Born Again". To co - Kingpin tyle czasu wie, że Matt Murdock to Daredevil i nic z tym nie robi? Syn i ludzie Kingpina też się tego dowiedzieli i dalej nikt z tym nic nie robi? To jakiś absurd, który głośno wyraża nowy członek w gangu. Ambitny Silke postanawia wzmocnić własną pozycję a przy okazji załatwić wroga, który ciągle bruździ organizacji.


Dalej obserwujemy przebieg tej akcji, jej konsekwencje i jak Matt Murdock musi sobie radzić z medialnym cyrkiem jaki na niego spada. By nie zdradzać za wiele, powiem tylko, że druga część tomu jest o wiele spokojniejsza. Nie mamy już bijatyk a zmagania niewidomego prawnika z oskarżeniami. Pokazano nam jak wewnętrznie się miota. Jak niemal staje nad przepaścią, myśląc, ze jego życie się skończyło. Jak jego przyjaciele próbują mu pomóc. Jak wreszcie wyglądają dalsze losy po czymś takim. Patrzymy na złożoną opowieść o przemianie bohatera, który musi zrobić coś co nie jest zgodne z jego kodeksem etycznym, ale jest to jedyne wyjście pozwalające mu przetrwać. Pod koniec albumu mamy nawiązującą do wydarzeń sprawę sądową, którą świetnie podsumował prokurator, z którym Murdock się mierzył. Dobrze, że nie zapomniano też o dziennej pracy, jaką Matt wykonuje. Bo ten aspekt jego osobowości zawsze miał znaczenie w jego postępowaniu jako Daredevill.


Ja się wciągnąłem na maksa. Wreszcie zrozumiałem dlaczego Bendisa tak chwalono i skąd zdobył swoją reputację i uznanie. Dziś moim zdaniem już na nie nie zasługuje, patrząc na jego współczesne scenariusze, ale wtedy poprowadził Daredevila świetnie. Potrafił nawiązać do czasów Franka Millera pod względem i wydarzeń i klimatu. Zdecydowanie należy to docenić. Wydarzenia niby się uspokajają po akcji na początku, ale dzieją się wartko. Sam Matt stara się powrócić do życia i nawet po staremu trochę dowcipkować. Rozwalił mnie tekst o tym, że myślał, że to Spider-man wpadnie pierwszy. Nooo - na to to musi se poczekać do Civil War. Fajnie też się patrzyło na cameo Luke'a Cage'a i Iron Fista, czy też Czarnej Wdowy.


W utrzymaniu millerowskiego klimatu pomagają też surowe, "brudne", ciemne rysunki Alexa Maleeva, choć to nie jest mój styl. Rozumiem, że gładkie rysunki Quesady z "Diabła Stróża" by się tu nie sprawdziły. Ale Maleev osobiście mi się nie podoba. Jest akceptowalny i w miarę czytelny i tyle. Wrażenie zrobiła na mnie znana już okładka z obrysem Diabła wokół zdjęcia Murdocka. Ona wyszła ślicznie. Przeartyzowane zeszyty 16-19 autorstwa Davida Macka w ogóle są do niczego, bo nie spełniają swej podstawowej funkcji informacyjnej. Musimy za często się domyślać, co autor miał na myśli i co nam chciał przekazać. #38-39 rysuje Manuel Gutierrez i jest on poprawny, podobały mi się zwłaszcza ujęcia na sali sądowej. Ale nie jest to nic specjalnego. Zawiódł mnie też Terry Dodson, którego praca z #40 nie była tak ładna jak w Marvel Knight Spider-Man.


Całe wydanie jest solidne. Mamy lekko woskową, twardą jak w innych wydaniach Marvel Classic. Okładki przyzwoicie przedzielają kolejne oryginalne zeszyty. Na końcu mamy galerię szkiców rysownika, fragment scenariusza, przedmowę do wydania zbiorczego oraz wywiad z samym Bendisem o tym komiksie. Zabrakło chyba tylko okładek alternatywnych, chociaż nie wiem,czy jakieś były. Tłumaczył Marceli Szpak pod redakcją Jacka Drewnowskiego. Nie zauważyłem jakichś oczywistych błędów tłumaczeniowych i lektura przebiegła bezproblemowo pod tym względem. Cena w stosunku do tego co oferuje to wydanie też jest przyzwoita. Podobnie jak było w przypadku Wiecznego Batmana 1.


Z czystym sumieniem mogę polecić ten tom każdemu kto lubi czytać dobre, niegłupie komiksy. Sam jestem zadowolony ze swojego zakupu i czekam na ciąg dalszy.

Ocena: 7+/10

Uncanny X-Men #4: UX-M kontra S.H.I.E.L.D.

Mi już trochę trudno śledzi się losy mutantów w Polsce. Za dużo nam umyka bokiem. Mamy co prawda dwie serie o All New i Uncanny X-Men, ale niestety nie ma samych X-Men gdzie Jubilee ma dziecko i coś tam, coś tam. Wolverine & The X-Men jak się urwanie zaczęło, tak przestało być kontynuowane i zamiast vol.2 albo chociaż "Wolverine vol. 5" wyjaśniającego jak Logan stracił healing factor, od razu przeskoczono do jego vol. 6 i trzech miesięcy do śmierci. A jeszcze Magneto ma swoją osobną serię. A jeszcze Nightcrawler wrócił z martwych w "Amazing X-Men". I jeśli to wszystko się przenika lub uzupełnia, to można się troszkę pogubić gdy nie ma się całości a między kolejnymi tomami są duże przerwy czasowe. Dlatego dziękuję Oskarowi Rogowskiemu/Komiksomaniakowi, za streszczenia niektórych luk na jego kanale YT. Dla takiego lenia jak ja, to idealna rzecz.


Fabuła tego tomu to papka odgrzewana z puszki. Na drużynę Cyclopsa ciągle ktoś poluje i znowu wysyła na nich Sentinele. Kogo więc się obwinia o to wszystko? Oczywiście SHIELD. Tak jak wcześniej Wolverine i Deadpool, teraz X-Meni rzucają się na Bogu ducha winną organizację pokojową. Kiedy widzi się to kolejny raz, w tak krótkich odstępach czasu, to staje się to nudne. Dochodzi do dużej konfrontacji w dość oczywistym miejscu i znowu wszystko kończy się olbrzymimi zniszczeniami. Nic zaskakującego ani odkrywczego - typowe superhero w wykonaniu późnego Bendisa. Sprawcą zaś okazał się ktoś kompletnie nieprawdopodobny, o którym do tej pory w serii nic nie wspominano. Wrzucono go chyba tylko dlatego, bo scenarzysta nie miał lepszego, bardziej logicznego pomysłu, niż jednozdaniowe wytłumaczenie "Bo cię nienawidzę". Rozwiązano też dwa inne wątki poboczne, których tu nie będę spoilerował.


Po tym wszystkim w drugiej części tomu wrzucono jeszcze sprawę testamentu Xaviera, o którym się dowiedziano po wydarzeniach z Orginal Sin. Widać Hickman i Bendis się nie dogadali co do wersji zdarzeń, bo przecież w New Avengers #3 Beast już jeden testament odczytał. Ewentualnie Bendis olał sobie tamto zdarzenie i postanowił zrealizować swój kolejny kiepski pomysł. A jest nim kolejne doklejanie przeszłości na siłę, bez zbytniego sensu. Który to już tajny rozdział życia Profesora X jest nam pokazywany? Nie wiem, bo straciłem rachubę. Co gorsza ten wątek będzie rozwijany w kolejnym tomie serii. Marvel chyba naprawdę wtedy całkiem kładł lachę na mutantach, zniechęcając do nich czytelników strasznie miałkimi historiami.


Rysunkowo dla mnie jest średnio. Straszna paleta kolorów, która jest jednocześnie zimna i przygaszona, przez co obrazki toną w brązach, szarościach i fioletach. Bachalo tak poszedł w odmładzanie postaci, że wszystkie kobiety wyglądają jak z kreskówkowego anime z obowiązkowymi dużymi oczami i gładziutkimi twarzyczkami. Maria Hill jest w ogóle do siebie nie podobna. Anka zaś jest za bardzo ascetyczny i płaski a postacie rysowane są szkicowo, bez większych szczegółów i detali. Czyli ta część jest co prawda długa, ale dość męcząca i nudnawa, biorąc pod uwagę i treść i wygląd. Nic też nie zapowiada poprawy, bo ta sama trójka autorów tworzy dalszy ciąg. Patrząc na galerię okładek, mamy tu ten sam dysonans co np. w Thunderboltsach.


Komiks głównie dla fanów mutantów, bo w sposób typowy dla Bendisa, po fajnym początku następuje ciągły spadek jakości opowieści. Nic człowieka nie zaskakuje, nie ciekawi. Ja brnę w to dalej, tylko dlatego by zobaczyć jakie głupie zakończenie wymyślono.

Ocena: 6/10

piątek, 3 listopada 2017

Original Sin: Thor i Loki Dziesiąty Świat

Osobiście czekam na lepsze wydanie Orginal Sin, które wyjdzie w WKKM w dwóch tomach i 16 zeszytach a nie to zawierające tylko główną serię, jak zaprezentował nam Egmont. Ale ponieważ Kolekcja Superbohaterów Marvela, zaspoilerowała mi już plot twist tego crossoveru, to postanowiłem, że zapoznam się z innymi dostępnymi tie-inami. Poza tym niedawno zakończył się Mighty Thor i ciekawiło mnie co się jeszcze wydarzyło przed startem kolejnego wolumenu z tą postacią.


Tylko że problemem "Dziesiątego Świata" jest jego nawiązywanie do serii, których Egmont w Polsce nie wydał. We wstępie dowiadujemy się, że z przyszłości przybył zły Loki i knuje razem z Wszechmatką Friggą dla dobra Asgardu, ale z kosztem dla wszystkich innych. Te wątki przewijają się w tym tomie, więc czasem czytelnik może się czuć zagubiony i nie do końca zrozumieć co knuje zły, przyszły Loki i dlaczego. Bo jego ostateczny plan nie jest tu wytłuszczony. Główny wątek fabularny opowiada o tym, jak Thor porażony detonacją oka zabitego Watchera, też dowiaduje się o pewnej tajemnicy - ma siostrę o której nie wiedział. Pędzi więc do mamusi by wyjaśnić sprawę. Ta próbuje kręcić, ale ostatecznie wyjawia, że jego siostra zginęła podczas wojny z Anielicami miliony lat temu. Wtedy to Odyn oddzielił Dziesiąty świat od korzeni Yggdrasila i zapieczętował, by nie można było się do niego dostać. Hmmm... Widać tu dość dużą lukę logiczną i pójście Aaron na skróty logiczne. Bo jeśli to takie proste, to czemu Odyn nie mógł zamknąć tak samo skutecznie Jotunheimu, Svartalheimu, Muspelheimu i Niflheimu i pozbyć się kłopotów z resztą wrogów Asgardu?? Odpowiedzią jest pewnie to, że nie byłoby wtedy komiksów o Thorze, a obecne rozwiązanie wymyślono na szybko, bez oglądania się na przeszłość. Czytelnik ma nie wnikać w sens komiksów, tylko je czytać.


W każdym razie Thor nie wierzy w śmierć siostry, skoro widział ją w swej wizji i postanawia odnaleźć odrzucone Królestwo. Kogo sobie bierze do pomocy? Oczywiście Lokiego, bo któż inny nadawałby się lepiej do tej misji? My wiemy, że praktycznie chyba każdy, ale to jest Thor-naiwniak, więc znowu liczy na brata, który zdradzał go w przeszłości nagminnie. Razem odblokowują wejście, wkraczają do zaginionego świata, a tam bonusowe miasto do Heroes of Might and Magic. :) Znaczy tak wygląda - są pewne nowości ale raczej widać pośpiech przy jego kreowaniu i nie wszystko tam współgra. Gdyby były dalsze opowieści dziejące się w Dziesiątym Świecie, należało by go dopracować i uszczegółowić Dalszy ciąg historii jest raczej do przewidzenia, bo cały album aż krzyczy jak się skończy ta tajemnica, przerywana naparzankami. Nie będę więc już spoilerował tego do końca. W każdym razie Thorowi udaje się załatwić te sprawy i jeszcze wrócić na swój gorzki finał głównej serii Orginal Sin. Niespodzianką jest, że po lekturze nabrałem ochoty, by jeszcze raz przeczytać Fear Itself, więc to taka ciekawostka.


Rysunki duetu Bianchii-Garbett w większości dobrze wyglądają, cieszą oko. Podoba mi się zwłaszcza pastelowy styl i filtr nałożony na wydarzenia w mieście Anielic. Czasami tylko jakość spada i pojawiają się trochę zbyt duże uproszczenia, ale da się to przeżyć. Warstwa graficzna pasuje do stylu tej opowieści. Okazało się, że oprócz Daredevila i Hawkeye'a Marceli Szpak dał radę przetłumaczyć i ten tom. Błędów nie stwierdziłem i czytało się to wszystko szybko i bezproblemowo. Na końcu dostajemy galerię okładek i zapowiedź kolejnego tie-inu o Hulku i Iron Manie. Jego okładka przywodzi na myśl wydarzenia z komiksu "Hulk: Szary". Ale na razie nie poznam jego treści, bo za standardową cenę, ktoś chce nam wcisnąć zaledwie 96 stron, co uważam za jakieś nieporozumienie.


Ogólnie nie żałuję zakupu. Sprawny scenariusz o Thorze, ciągle autorstwa Jasona Aarona. Co by nie mówić - ten facet potrafił mnie zainteresować tą postacią w swoim runie. A wcześniej, przed czasami WKKM i MN PL Asgardczyk był mi obojętny. Można czytać przed, po, czy w trakcie Orginal Sin - zakończenie eventu nie jest zdradzane, choć jeden dymek wypowiadany przez Thora jest dość znaczący. Jedyna wada to zaledwie 108 stron, ale da się to przeżyć.

Ocena: 7/10