czwartek, 29 stycznia 2015

Thunderbolts: Faith in monsters WKKM #57

Powiem tak. Gdy ostatecznie postanowiłem kupować większość ciekawszych pozycji WKKM, nie zwróciłem uwagi na Thunderboltsów. Interesowały mnie przede wszystkim MME, może X-Meni czy inne przygody Avengers. Ale kto by chciał kibicować bandzie przestępców i psychopatów, którzy ścigają dobrych bohaterów i wsadzają ich do więzienia 42 w Negative Zone? Ja na pewno nie, bo uważam, że to oni powinni tam siedzieć! A nie biegać luzem po Ameryce.
Jednak po pogłębieniu tematu i przeczytaniu Dark Avengers zmieniłem zdanie. Obsadzenie Normana Osborna jako szefa najpierw rządowej grupy Thunderbolts a potem H.A.M.M.E.R., jest absurdalne fabularnie (jakim cudem dyrektor SHIELD Tony Stark się na to zgodził?! Prezydent USA?! Przecież ten facet to psychopatyczny morderca!). Ale jak wspaniale się to czyta! Ellis a potem Bendis wspaniale rozpisali tą postać. Norman jest dokładnie taki jak się można spodziewać. Każdy fan serialu animowanego "Spider-Man: The Animated Series" po lekturze, zrozumie o co mi chodzi. Może tutaj jeszcze nie słychać głosu Zielonego Goblina, ale za półtora miesiąca dostaniemy "Siege" i będziemy mieć szaleństwo na pełną skalę.
Niestety jak to zwykle bywa, początki bywają trudne. Wydarzenia pierwszych oryginalnych 6 zeszytów tego tomu naprawdę streszcza zdanie, że jest to rządowa grupa zreformowanych (he he), byłych przestępców, którzy ścigają niezarejestrowanych bohaterów. I jeszcze są to jakieś no name'y, bo nawet nie poruszono tematu Secret Avengers Luke'a Cage'a. Ale opowieść ma niesamowity klimat i ponury humor, który mi bardzo przypadł do gustu. Jak człowiek jeszcze jest takim miłośnikiem Spider-Mana jak ja i zna historię jaką dzielą Pająk i Green Goblin, to czerpie wielką przyjemność z tych wszystkich smaczków napisanych przez Warrena Ellisa.
"Nie zaprzeczę, że miałem problemy zarówno osobiste, jak i zawodowe". Ha - delikatnie mówiąc. Rozwaliła mnie scena w której Norman zaczyna się szaleńczo śmiać - cha, cha, cha, cha. Albo gdy słyszy zamiast "Scarlet Spider, Steel Spider" słowo "Spider-Man". A potem gwałtownie temu zaprzecza. Atmosfera jest gęsta. Podświadomie czeka się aż bohaterowie "wybuchną" i całkowicie stracą panowanie nad sobą. Fajne były też reklamy Góry i figurek członków Thunderbolts. Powalenie zabawkowego Kapitana Ameryki było mocne, przez swój symbolizm i podświadomą złowieszczość nowych rządów. Również sparodiowanie Stana Lee jako Wujka Sama zachęcającego do wstąpienia do rezerwy Thunderbolts wyszło świetnie. Uśmiechałem się też jak już w pierwszych scenach Bullseye pyta się kiedy będzie mógł zabić Daredevila. Venom oczywiście ma to samo ze Spider-Manem (co było pokazane w Tajnej Inwazji - t.55). W ogóle jakaś grupa wsparcia się zrobiła. Prawie każdy ma jakiś problem. Zwłaszcza Penance. Szkoda, że zamiast przyjęcia Venoma do grupy, nie pokazano kim jest ten człowiek w Żelaznej Dziewicy. Niezorientowani nie wiedzą z czym on musi się zmagać, a ja nie chcę spoilerować.
Cały komiks jest też dobrze zilustrowany. Mike Deodato może nieco zbyt realistycznie rysuje ludzkie postacie i upodabnia Normana do Tomego Lee Jonesa, ale jego styl jeszcze mi się podoba. Zwłaszcza, że Moonstone wyszła bardzo ponętnie. Duże plany i sceny bitew też wyszły ładnie. Wybuchy, przerośnięty Venom czy grad padających ciosów w bliskim zwarciu są przyjemne dla oka. O dobrym scenariuszu już wspomniałem. Jedyną wadą fabuły jest to, że urywa się w ciekawym momencie. Tak jak w przypadku hachettowych Thorów, tylko liznęliśmy całość historii. Reszty niestety musimy szukać sami. Thunderboltsi mieli swoją rolę w Tajnej Inwazji i byli narzędziem Osborne'a podczas Dark Regin. I znowu - jeszcze nie czytałem "Siege", by sobie nie psuć przyjemności lektury 11 marca. Ale tam się pewnie większość wydarzeń rozstrzygnie.
Niestety wadą numeru są poważne błędy w druku. O ile tym razem mój egzemplarz nie miał porysowanej okładki, (jak to się czasem zdarza), to w środku szycia rozdarły początkowe strony. Mam teraz takie "piękne" białe owale rozdać wokół sznureczków. Tyle dobrego, że nie jest tak przez cały numer. Mamy też jakieś cienkie, czerwone kreski na samych rysunkach. Ostatni zeszyt ma chyba problemy z kolorystyką, bo barwy są zdecydowanie bledsze. Inni ludzie na fanpage'u Kolekcji donoszą o liniach cięć na przedniej okładce czy brakujących stronach. Można stwierdzić, że wśród 57 tomów, ten jest najgorzej wydrukowany. Ciekawe z której drukarni w naszym kraju korzysta Hachette?
Mimo tego, komiks jest naprawdę zacny, zwłaszcza dla fanów Spider-Mana i Osborna. Jak się znajdzie jakiś nie zjechany, pocięty, uszkodzony egzemplarz, to warto go brać.

środa, 21 stycznia 2015

Batman Hush tom 1


Powiem szczerze. Nigdy wcześniej nie czytałem tej historii, choć 10 lat temu miałem ją wręcz na wyciągnięcie ręki. Chodziłem do pewnego lubelskiego Empiku (wtedy jeszcze istniał ten na skrzyżowaniu Al. Racławickich, Lipowej i Krakowskiego Przedmieścia), gdzie stała półka z albumami komiksowymi. Głównie mandragorowe Spawny i Punishery. Ale Egmont też tam był. Pamiętam Black and White’a i właśnie Husha. Leżał sobie spokojnie na półce, kusząc okładką z Gackiem i twarzami Catwoman i Ivy. Ale w tamtym okresie w ogóle nie interesowałem się komiksami od DC. Animacjami owszem, ale nie komiksami. Jakoś w czasach TM-Semic nabyłem tylko jednego Supermana i jednego Batmana, jednak nie podbili mojego dziecięcego serca. Zakochałem się w Spider-Manie i Punisherze od Marvela i nie ciągnęło mnie do drugiego świata. Pierwszym komiksem DC w XXI w. jaki czytałem był chyba Batman i Superman: Wrogowie Publiczni od Dobrego Komiksu. Dlatego właśnie tak czekam na Kolekcję Komiksów DC od Eaglemoss. Nie płaciłem haraczy Egmontowi i nie mam żadnej pozycji z tego universum. Dlatego wziął bym wszystko. Za rozsądną cenę oczywiście.


Wreszcie mogłem położyć rączki na drukowanym Hushu, w ładnym wydaniu. Twarda okładka jest polakierowana w całości, a nie jak u Hachette tylko obrazek na przedniej stronie. Format jest ten sam, podobny kredowy papier i ten sam smród dopiero co wypuszczonego z drukarni komiksu. Numer był tak świeży, że nawet 1 i 2 strona opowieści wewnątrz były lekko sklejone i musiałem przeciąć parę centymetrów nożykiem. Na samym początku zamiast wstępu od naczelnego, mamy kilka akapitów o samej opowieści. Także krótkie notki informacyjne o scenarzyście, rysowniku, inkerze i koloryście. Na końcu jest galeria okładek, lepsza niż w Hachette, bo arty zajmują całe strony, a nie ramki. I nie ma ich w środku tomu, by nie zaburzać toku narracji. Po okładkach mamy notkę historyczną i przedruk pierwszej 6-stronnicowej historii z Batmanem z Detective Comics #27 z maja 1939. Teraz każdy z nas może się dowiedzieć jak to było z tą sprawą syndykatu chemicznego. Ostatnia strona to polecane lektury, z których 4 wydał już u nas Egmont.


Komiks od pierwszych stron wciąga nas wartką akcją. Batman ratuję ofiarę porwania z rąk Killer Croc’a. Kiedy opada kurz, okazuje się że podczas walki, ktoś podprowadził pieniądze przeznaczone na okup . Mroczny Rycerz rusza w pościg ale zostaje podstępnie powstrzymany. Potem na zimno analizuje przebieg całego zdarzenia i dochodzi do wniosku, że inna osoba musiała opracował ten plan i pociągać za sznurki. Zaczyna prowadzić śledztwo, które powoli zaczyna go doprowadzać do tajemniczego nowego przeciwnika. Po drodze zaś spotka sporo starych znajomych. Czyli dość klasyczne dla Batmana prowadzenie śledztwa, przerywane pojedynkami. Mi taka klasyka nie przeszkadza, bo dzieje się też parę rzeczy w tle. Nie podobało mi się tylko kolejne dorabianie przeszłości po 50 latach. Nagle okazało się, że mały Bruce’a przeżywał bardzo ważne wydarzenia, o których dowiadujemy się dopiero teraz, ale są bardzo ważne dla teraźniejszości. Naciągane to.

SPOILEROWY AKAPIT. Kto nie czytał wcześniej Husha niech przejdzie dalej.

Nie czytałem wcześniej, to nie wiedziałem, że świetny tekst z pilota Batman the Brave and the Bold, czy sytuacja z The Batman 5x1 oparta jest właśnie na tym komiksie. Miałem banana na ustach, gdy obok Poison Ivy wyłonił się kontrolowany przez nią Superman a potem dostawał od pięści z kryptonitowym pierścieniem na palcu który oczywiście miał Batman. „Przyjeżdżając do Metropolis, zawsze trzeba być przygotowanym na spotkanie z Supermanem” :) Dobra była też galeria postaci przewijająca się przez 1 część – Killer Croc, Huntress, Catwoman, Poison Ivy, oczywiście Superman czy w szóstym zeszycie Harley i Joker.

KONIEC SPOILEROWEGO AKAPITU

Nie lubię duetu Loeb/Sale. Przeczytałem ich kolorową serię stworzoną dla Marvela i nie byłem zachwycony. Nie spodobała mi się ani fabuła, bo nie cierpię przerabianych wciąż i wciąż originów, ani kreska. Dla mnie postacie Sale'a są grubociosane i mało szczegółowe, a postacie kobiece wręcz szpetne. Dlatego nie sięgnąłem ani po „Long Haloween”, ani po „Dark Victory” tych samych panów. Ale gdy Loeb ma przykazane tworzyć fabułę w teraźniejszości (wtedy dla roku 2002) a za rysunki weźmie się fenomenalny Jim Lee (ten od X-Menów), do daje to świetny efekt. Nie ma dłużyzn, niepotrzebnej psychologizacji postaci czy użalania się głównego bohatera nad sobą. Są za to wstawki humorystyczne. Może onelinery nie sypią się jak z rękawa, ale charakterystyczne kwestie Gacka, albo jego towarzyszy rzucane co jakiś czas, wymiatają po prostu. Ale są spoilerowe, więc nie będę ich przytaczał – sprawdźcie sami. Loeb dodał swoje flashbacki bo w przeszłości czuje się chyba najlepiej. Po pewnym czasie zaczynały mnie wkurzać, gdy wrzucano je za często, ale dało się to jeszcze przeżyć. Także paleta kolorów stworzona przez Alexa Sinclaira mi bardzo podeszła.

Czyli ode mnie całość, razem z niską, promocyjną ceną i jakością wydania dostaje mocne 8+/10. Chciałbym by było jak najwięcej takich albumów, bym mógł wreszcie uzupełnić swoje braki w wiedzy o komiksach DC.


P.S. Szkoda, że posiadany przeze mnie album to wersja niemiecka. :(

środa, 14 stycznia 2015

Egmont Strikes Back!

Egmont ogłosił dziś swoje plany na 2015 rok. Imponujące.
http://naekranie.pl/aktualnosci/egmont-duzo-wiecej-komiksow-od-dc-comics#comment-375195

Ogłoszona świeża umowa z DC Entertainment, to wysyp nowych tytułów. Zwłaszcza cieszy mnie, że sięgnięto wreszcie ponownie po dawniejsze, klasyczne tytuły sprzed Nowego DC. Czerwonego Syna, Earth One czy Idenity Crisis z chęcią bym przygarnął. Z kolei nie wróżę wielkiej popularności Vertigo, MAD czy All Star Western. Jasne, są jacyś koneserzy, ale nie wiem czy te tytuły przebiją się do szerszej publiczności. 
Cieszę się z takiego wysypu nowych tytułów, polskich premier. Im więcej tym lepiej. Tylko jak zawsze w przypadku Egmontu pojawia się kwestia ceny. Jeśli każdy z tych tomów będzie okładkowo kosztował 75 zł, to jak ktoś już obliczył wychodzą 3000 zł. Pomijając "nie DC" to też ponad 1500 zł. A gdzie kasa na WKKM? Nie mówiąc już o jedzeniu/piciu, ubraniach i reszcie opłat. No wkurza mnie ta egmontowska polityka cenowa. Dlaczego tak jest? Przecież to duże wydawnictwo, porównywalne z Hachette. Wydaje masę pozycji, w tym także komiksy i czasopisma dla młodszych dzieci. I mimo ostatnich podwyżek, to wszystko nie kosztuje "jak za zboże". A ich albumy DC tak. A przecież mając takie zasoby mogliby pójść w ilość, obrót i powszechny dostęp. Tak jak konkurencja. Czemu tego nie robią? Powiecie, że na Arosie, czy Bonito jest taniej. Jasne, że jest. Ale to i tak daje cenę (z przesyłką) minimum 55.50 zł, czyli 40% drożej na każdym numerze. Kupisz 10-20 Egmontów i z różnicy robi się ładna sumka.

W ogóle przez lata na polskim rynku komiksowym była chora sytuacja oligopolu Egmontu i Muchy. Ten pierwszy wydawał po jednym tytule DC rocznie. Jednym. Dopiero Hachete zmieniło ten stan rzeczy. Okazało się, że w Polsce można normalnie sprzedawać komiksy i zarabiać na tym, bo jest spora grupka chętnych na głośne, polskie premiery ze świata Marvela lub DC. Dopiero po starcie WKKM, Egmont się ruszył i systematycznie zwiększał liczbę nowych tytułów. Oczywiście - jak konkurencja odkryła im Amerykę :) to się rzucili na ten przetarty szlak. Ale aż 3 lata im zajęło by wyrównać, a teraz już przebić ofertę konkurencji (40 do 25). Mimo takiego zaplecza i doświadczenia. Słabo jak na potentata. Wreszcie jest, ale mnie stać na to nie będzie. Wysokie ceny w moich oczach robią z Egmontu głównego złego. :)

Pytaniem jest jak to ogłoszenie wpłynie na trzeciego potencjalnego gracza na tym rynku - Eaglemoss. Na Zachodzie (w Niemczech i Portugalii) ich oddziały zaczęły już wydawać Kolekcję Komiksów DC. W takiej samej formie jak europejskie Hachette - czyli jest to kolekcja albumów komiksowych  w twardej oprawie, na kredowym papierze i co najważniejsze - za rozsądną cenę. Za Odrą to 13 euro od obu wydawnictw, czyli u nas znowu by było jakieś 40 zł. Jeśli by wyszło.


Najważniejsza kwestia - czy Egmont nową umową zapewnił sobie wyłączną wyłączność dystrybucji komiksów DC na terenie Polski? Jeśli tak, to byłoby po ptokach. Zapadła by wieczna ciemność a Imperium zwyciężyło. :/ Ale póki nie ma oficjalnego ogłoszenia takiego stanu rzeczy, to ja w to nie wierzę. Patrzę na historię. Mucha wydawała sobie Marvela i w 2012 i jeszcze w 2013 roku, mimo, że Hachette już weszło do Polski. Teraz Mucha jeszcze wydała i "Batmana: Mroczne Zwycięstwo" i "Kick Assa 3". Taka wyłączność musiała by sporo więcej kosztować. Na razie więc ja liczę, że monopolu sobie nie załatwili.

Są dwa wyjścia. Albo Egmont chce zdominować rynek, zarzucić go swoimi tytułami i nastraszyć polskie Eaglemoss by nie wydawało naszej wersji Kolekcji DC. Albo już wiedzą, że tamci coś planują (może próbne wypuszczenie 4 numerów?) i zadają błyskawiczne uderzenie wyprzedzające, by zagarnąć potencjalnych klientów dla siebie. Trzeciej opcji, że to nie ma nic wspólnego z ruchami konkurencji, w ogóle nie biorę pod uwagę. :) :D Niestety Eaglemoss Polska ma bardzo słaby kontakt z potencjalnymi klientami. Pozostaje mi tylko czekać i patrzeć co przyniosą kolejne tygodnie i miesiące.

Na portalu naEkranie.pl redaktor Marcin Zwierzchowski już się cieszy,  że niby nie mam racji z polską premierą Kolekcji DC. Dlatego tym bardziej chciałbym by jednak wyszła i bym mógł mu wepchnąć ten jego post prosto w gardło. Inaczej to ja będę musiał wszystko odszczekiwać i pogrążyć się w hańbie. :/

środa, 7 stycznia 2015

Person of Interest 4x11

WOW!
Kolejny niszczący system odcinek tego wspaniałego serialu. Przykro mi, będą SPOILERY, bo inaczej się nie da. Bardzo mi się spodobała w zeszłym roku Trylogia o HR. Przełamano proceduralne schematy, w których ważne rzeczy dzieją się tylko na końcu i początku następnego sezonu, ewentualnie w środku, na półfinał. Zaś główni bohaterowie absolutnie nie mogą zginąć, chyba, że aktor/ka odchodzi z produkcji. A tu taki szok! Niby zwykłe odcinki nagle zamieniły się w tryptyk kończący jeden z głównych wątków tego serialu, obecny w nim od pilota. Na dodatek zginęła uwielbiana przez wszystkich i świetna postać detektyw Carter. Tego wcześniej nie grali w TV, a przynajmniej ja nie pamiętam bym widział coś takiego.


Sukces tego zabiegu - tak komercyjny, jak i artystyczny, był tak wielki, że zdecydowano się na powtórkę. I to jest właśnie chyba największa, ale jedyna wada kolejnych trzech odcinków. Nie mogli tego rozbić na 5, 4 lub 2? Jednak wobec tego co się dzieje na ekranie, człowiek szybko o zapomina o powtarzalności formy. Root spotyka się z ludzkim avatarem "Ja Jestem Bogiem" Samarytanina, a chwilę potem on wykonuje kolejny dewastujące ludzkie życie posunięcie. Jakby było mało tego, że ujawnił listę chronionych świadków, zdezorganizował całą infrastrukturę Nowego Yorku i wyjawił wszystkie tajemnice, które ludzie ukrywali przed swoimi bliskimi, to teraz uderzył na giełdę. Cały Świat stanął na krawędzi kolejnego Wielkiego Kryzysu Ekonomicznego. Patrząc na to, co się stało w latach 2008-13, zastanawiam się, czy ruch Skynetu (Wipe them out!) nie był bardziej miłosierny. :/


Jak w dobrej partii szachów (której nauki możemy zobaczyć w retrospekcjach) Maszyna przewidziała taki ruch ze strony swojego wroga. Tylko, że naprawy można dokonać jedynie z budynku giełdy na Wall Street. Nasza Team Machine udaje się na miejsce, a tam "niespodzianka" - It's a Trap! Samarytanin obstawił cały budynek i zamknął naszych bohaterów w pułapce. Clou odcinka stają się symulacje strategii wyjścia, wypełnienia celu misji i wyniesienia głów z całego tego bajzlu. Wspaniale się to ogląda. Niebezpieczeństwo, poświęcenie, beznadziejność sytuacji, kolejne scenariusze jak rozwiązać problem, by wszystko się nie zawaliło... Sceny ociekają dramatyzmem, klimatem i emocjami.


I wreszcie przychodzi nieuchronny koniec. Maszyna wybiera najlepsze, ze wszystkich najgorszych rozwiązań, bo nie ma innej możliwości. Shaw ratując swoich przyjaciół, sama ginie zabita przez T-X ( :) ). No jak to tak? Do teraz nie mogę tego przeżyć. Kolejny rok i ginie kolejna świetna bohaterka, fantastycznego serialu. I znowu dzieje się to 5 minut po tym jak wyznaje komuś uczucie -  w tym wypadku Root. Podejrzewam, że tak jak John ostatnio, teraz to hakerka będzie najbardziej cierpieć po stracie Sabine. I tak jak w zeszłym roku Johny Cash - Hurt i Digitalism - Miami Showdawn budowały klimat, tak w tym roku był to The Glitch Mob - Fortune Days. Kolejny świetny kawałek, cały dzień siedzi mi w głowie.


Nawet w chwilach dramatyzmu, humor nie opuszcza naszych bohaterów. Rozwaliła mnie uproszczona symulacja zdarzeń, wobec upływającego czasu, albo pocałunek Fusco w usta Root ze słowami - "To tylko symulacja". :) Ale to było jeszcze przed ostatnią sceną. Bolało jak to oglądałem koniec, bo człowiek autentycznie zżył się z tymi bohaterami. A tu nagle zaczynają tak odchodzić, zabici przez złych ludzi. Jak tak można? Oczekuję ogni piekielnych zrzuconych na Greera, T-X i Samarytanina. Tylko coś takiego może trochę załagodzić ziejącą ranę po stracie agentki Shaw.

piątek, 2 stycznia 2015

Secret Invasion WKKM #55

Zbliżamy się powoli do końca. Ten tom to przedostatnie wielkie wydarzenie jakie otrzymaliśmy w pierwszej 60-tce tomów. Jeszcze tylko "Siege" i będziemy mieli komplet. Kolejna polska premiera, na którą musieliśmy czekać ponad 6 lat. Ale wreszcie do nas przyszła i ja jestem bardzo zadowolony.

Teraz dopiero naprawdę można docenić zamysł Bendisa. I piszę to niechętnie, bo go nie lubię. Ale to wszystko od czasu "Upadku Avengers" (gdzie podobno można dostrzec walczącego Skrulla) było głęboko przemyślane. Kolejne wydarzenia i stopniowe osłabianie naszej obrony prowadziły do tego momentu - pełnej inwazji Skrulli na Ziemię. Teraz wszystko ma sens i logikę. Wiadomo już czyje drobne knowania doprowadziły do usunięcia Nicka Fury'ego ze stanowiska dyrektora S.H.I.E.L.D. Jak bohaterowie zostali wmanewrowani w Civil War, jak Hulk mógł tak łatwo pobić Iluminati i opanować Nowy York. Zaczęło się od inwazji Kree spowodowanej czarami Scarlet Wich, a kończy na realnym, mocnym uderzeniu ze strony Skrulli.


Tony Stark wreszcie się orientuje o co chodzi, gdy podczas misji w Japonii Avengers zostają zaatakowani przez Elektrę i Dłoń (Hand). Podczas walki udaje im się zabić tą dawną kochankę Daredevila. Tyle że okazuje się że to nie była Elektra. Po śmierci jej ciało zmienia się w zielonoskórego Skrulla. I dopiero wtedy Iron Man wpada w amok, bo wiadomo, że gdzie jest jeden Skrull, tam musi być ich więcej. A co najgorsze kosmitów nie wykrywają żadne czujniki Starka i SHIELD, magia, telepatia a nawet niezawodny do tej pory węch Wolverine'a. Gdy Tony razem z Hankiem Pym'em i Redem Richardes'em dyskutują nad tym co robić dalej, z bazy SWORD rozlega się komunikat, że pojedynczy statek Skrulli wszedł w atmosferę ziemską i będzie lądował w Savage Landzie. Iron Man zbiera Mighty Avengers i udaje się na Antarktydę. To samo robią Secret Avengers kierowani przez Luke'a Cage'a. Gdy obie grupy spotykają się na miejscu lądowania, nie zdążają nawet zamienić 2 zdań, bo właz statku się otwiera i jednocześnie następuje zmasowany atak wroga na całym świecie.

Jedno słowo opisujące ten tom? Rozmach (mają s... :) ). Kto czytał "New Avengers: Ucieczka", ten wie czego się spodziewać. Tylko tu jest to zwiększone 10-krotnie, bo atak ma skalę globalną. Skrullowie są wszędzie a paranoję powiększa fakt, że również każdy z przyjaciół może być Skrullem. Ba - ty sam nim możesz być, tylko o tym nie wiesz, bo jesteś agentem śpiochem i ujawniasz się dopiero na hasło aktywujące. Choć i tak wszystko jak zwykle skupia się w Nowym Yorku gdzie tradycyjnie rozegra się finałowa bitwa. Zresztą cały komiks to głównie akcja, akcja, akcja. Chwila zaskoczenia ("Ty jesteś Skrullem?") i znowu się naparzają. Trochę dramatyzm siada bo sytuacja staje się tak przegięta, że groteskowa. Zresztą od czasu Kree - Skrull War i tego jak Mr Fantastic załatwił zielonoskórych, nikt nie brał ich na poważnie. Taki Super Skull miał masę potężnych mocy a jednak ciągle dostawał w skórę. M.in z tego powodu Skrulle dyszeli przez lata zemstą i w końcu postanowili ją dopełnić.

Kurczę tym razem całość tego wydarzenia to ponad 100 zeszytów. Trzy razy więcej niż przy WWH. A ponieważ polskich wydań nie ma, tak więc nie przeczytałem jeszcze tych tie-inów. Może zdążę przed wyjściem Siege, ale pewności nie mam. Podobno i przygody X-Men i Inhumans i wtręty Avengers były dobre. Skrule też nieźle wykorzystały Red Richardsa w Fantastic Four. Ale mówię - nie znam jeszcze tego, choć po lekturze Mighty Avengers #12 byłem zadowolony.


Znowu rozwalił mnie humor - choćby Marii Hill czy uspokajające nawoływania najeźdzców do poddania się, bo będzie realizowana lepsza przyszłość pod światłym przywództwem królowej Veneke. Jak zwykle najlepszy był Spider-Man sypiący jak z rękawa onelinerami. Zwłaszcza do swojego sobowtóra. (-Powiedzcie, że nie jestem taki wkurzający -Jesteś -Wiem  :) ). Kocham po prostu tą postać. Nie będę wam spoilerować, ale spodobał mi się powrót długo nieobecnego bohatera (a nawet dwóch), zwroty akcji i intrygi mimo ich pewnej oczywistości. Trochę żałuję, że Bendis nie zdecydował się na pewien zabieg fabularny, który naprostowałby garby z przeszłości. Nie zrobiono tego i trochę szkoda. Ale poza tym historia jest po w stylu jaki lubię i to się jej chwali.

Podobają mi się też rysunki Lenila Francisa Yu i tuszowanie Marka Moralesa. Postacie wyglądają realistycznie, ale nie tracą komiksowego sznytu. Wspaniale przedstawione są szerokie plany i sceny batalistyczne. Jest mniej migawek i umowności jaką prezentował choćby Copiel w Rodzie M. Akcja trzyma się kupy i się nie rwie. Może kolory są nieco za surowe, ale da się je przeżyć. Nie wykluczam, że tylko ja kręcę nosem a inni nie widzą problemu.


Jedyną wadą jest może mała liczba dodatków, choć jest to zrozumiałe ze względu na grubość tomu wynoszącą ponad 200 stron. Hachette trochę przesadziło też z tymi okładkami alternatywnymi. Ja wolałbym dostać słowo od Bendisa o tej historii - tak jak 2 tygodnie temu Millar opowiadał o Old Man Logan. Te okładki nie są aż tak ważne - w necie mógłbym je sobie znaleźć. Co ja - Skrulla nie widziałem? :) Ewentualnie mogliby zmniejszyć te reprodukcje i dać po 6 albo i 8 na jedną stronę. Wtedy może by te wszystkie 39 weszło. :) No i album strasznie jedzie farbą drukarską. No strasznie. Kręci mnie w nosie i wywołuje ból głowy, tak więc radzę przewietrzyć.

Poza tym brać, brać, brać. Za te pieniądze, taka opowieść, w tym wydaniu? Toż to świetna okazja. Znowu - tylko głupi by nie kupił. :)