czwartek, 27 sierpnia 2015

Dr Strange: A Nameless Land, A Timeless Time WKKM #72



Niektórzy narzekają na nadmiar tomów z Avengersami, mutantami i Spider-Manami w WKKM. To teraz proszę bardzo – dostaliśmy Doktora Strange’a, by paleta bohaterów była bardziej urozmaicona.


Do samodzielnych przygód Sorcerer Supreme mam stosunek neutralny. Mogę je przeczytać, ale poza drobnymi występami w innych tytułach, nigdy nie byłem jego fanem. Tom „Przysięga” posiadam na półce, tylko dlatego, ze otrzymałem go w prezencie. Na spokojnie podszedłem do „Bezimiennej Krainy Poza Czasem”. Oczywiście lubię Steva Ditko – któż go nie lubi? Za współstworzenie postaci Petera Parkera, dawno już powinien mieć postawiony pomnik. Ale jako człowiek był trochę dziwny. Do dziś nie rozumiem czemu odszedł z Marvela. Jasne -  miał konflikt ze Stanem Lee, o rozwój postaci i o pieniądze. Ale przecież chyba mógł tworzyć wtedy jednocześnie dla Marvela i DC, jak to robił Neal Adams parę lat później? No i kto według niego miałby się kryć pod maską Zielonego Goblina, jeśli nie Osborn?? Bo tej kwestii „Niezwykła Historia Marvel Comics” już nie wyjaśniła.


Historia opowiada o starciu Dr Stange’a ze swoimi dwoma największymi wrogami – Dormammu i Baronem Mordo. Tzn. tak jest napisane w zajawce, na tylnej okładce. Bo skąd ja mogę wiedzieć jakich wrogów miał ten bohater, skoro tak mało go znam? Fajnie, że przedstawiono w Dodatkach galerię kilku innych przeciwników. Ale same rysunki nic mi nie powiedzą.  Przydałyby się choć krótkie ich opisy. No dobra – Dormammu znam, bo wystąpił w kreskówce Spider-Man TAS. Ale to tyle.


I ci dwaj wrogowie łączą swoje siły by pokonać doktorka. A wygląda to w ten sposób, że początkowo Dormamu siedzi w swoim wymiarze, związany przysięgą. Obiecał, że nie zaatakuje Ziemi swoją mocą, ponieważ wcześniej Strange pomógł mu obronić jego własny wymiar. Dlatego teraz chce on zabić czarodzieja, aby mieć wolne ręce. Wymyślił więc, że napompuje swoją mocą Barona Mordo, który wykorzysta ją by ostatecznie zwyciężyć ich największego wroga. I w ten sposób możemy śledzić te początkowo bardzo nierówne zmagania.


I cóż można napisać więcej, by za bardzo nie spoilerować? Dziś jest to opowieść dość schematyczna. Bohater jest zaskakiwany, przez zwiększoną potęgę swoich przeciwników. Ale ci nie zabijają go, on ucieka... i reszty można się domyśleć. W latach 60-tych pewnie mniej to raziło. Jednak kiedyś te schematy musiały się narodzić, a Silver Age to czas w którym wytworzyły się zasady komiksowe często obowiązujące do dziś. Jak choćby „iluzja zmiany”, czy też słynny monolog w którym vilan wyjawia bohaterowi wszystkie swoje tajne plany. Niby robi to tuż przed tym jak planuje go zabić, ale wiadomym jest, że dobra postać zawsze uwolni się ostatniej chwili. Fabuła pewnie spodobała by się Jerememu Clarksonowi, bo dużo się mówi o mocy. O jej posiadaniu i dysponowaniu nią. A wiadomo, że „Power is everything”.


Podczas lektury widać, że rzeczywiście Ditko stosował w swojej pracy teorię obiektywizmu Ayn Rand. Postacie są albo dobre albo złe, nie ma odcieni szarości. I w sumie mi to się podobało, bo obecnie charaktery niejednoznacznie moralne są powszechne jak chwasty na polu. A mnie wkurza gdy badguye nagle zmieniają swoje postępowanie, w 5 minut wybacza się im wszystkie zbrodnie i przechodzi nad nimi do porządku dziennego. Choćby ciągłe "schadzki" Magneto i X-Men albo ułaskawiony przez prezydenta USA Norman Osborn. Tylko Hawkeye jest chlubnym wyjątkiem - zresztą nie popełnił on szczególnie wielkich przestępstw.. U Ditko nie ma takich numerów – źli pozostają źli, a Doktor nie skusi się by przejść na stronę Dormamu czy Rasputina. Nie wezwie też innego demona by osiągnąć swój cel, jak to zrobiono podczas World War Hulk.


Rysunki są naprawdę dobre a odmienne wymiary psychodeliczne i odpowiednio zakręcone. Choć ja z dystansem podchodzę do tej graficznej zapowiedzi ery disco w nadchodzących latach 70-tych. Największe wrażenie wywarły na mnie chyba rysunki gdy Strange używał trzeciego oka. Wyglądał wtedy naprawdę obłędnie. I jeszcze ten żółty promień który z niego wypływa, gdy hipnotyzował ludzi. Można różnie to odczytywać. Małym minusem są trochę pustawe tła, które wypełniono różnymi odcieniami niebieskiego.


Zawsze dużą wagę przykładam do humoru zawartego w komiksach. Bo ich funkcja rozrywkowa jest dla mnie podstawową zachętą do czytania. I tutaj trochę mi tego zabrakło. Jasne – jest spora doza pompatyczności i przeegzaltowania postaci. Ale nie jest to tak komiczne jak w „Zmierzchu Mutantów”. W sumie dobrze oddano zamysł autorów – poważne starcie o losy świata. Moim zdaniem przydałoby się jednak więcej chwil odprężenia i odreagowania stresu. Bardzo spodobała mi się scena gdy Doktor się multiplikował. W tym garniturze przypominał mi trochę Agenta Smitha, który robił to samo w Matrixie Reaktywacji. Znamienna była też scena zebrania władców różnych wymiarów. Po czymś takim, wcale nie jest dziwne, że Strange uznał się za godnego dołączyć do Iluminati by kierować sprawami planety. Bo już nie takie rzeczy robił. Miło też było popatrzeć na fantastyczne okładki czasopisma "Strange Tales", które doktorek dzielił najpierw z Thingiem i Human Torchem, a potem z Nickiem Furym. Mamy mały wgląd jakie przygody mieli wtedy inni popularni herosi.


Dlatego ja mam stosunek neutralny do tego tomu. Zły oczywiście nie jest i przyjemnie było poznać klasyczną opowieść o Doktorze Strange’u. Polecam go miłośnikom tej postaci. Ja zachwycony jednak nie jestem.

środa, 12 sierpnia 2015

Captin America & Falcon: The Secret Empire WKKM #71

Dziś wyszedł drugi z szeregu czterech klasyków jakie prezentuje nam Hachette w te gorące wakacje. Kto czytał wcześniej "Avengers Forever", wie mniej więcej o co chodzi w tej całej historii. Ja jednak niezrażony z entuzjazmem podszedłem do lektury tego tomu.


Na początku okazuje się, że ktoś prowadzi oszczerczą kampanię medialną, przeciwko Kapitanowi Ameryce. Jako człowieka skrajnie uczciwego, takie pomówienia bardzo bolą Steve'a Rogersa, więc idzie się rozmówić z szefem Komitetu na Rzecz Przywrócenia Amerykańskich Wartości, który je rozpuszcza. Niestety, chcąc załagodzić sprawę, Kapitan nieświadomie wpada w zastawioną pułapkę. Na charytatywnym pojedynku bokserskim, wszystko zostaje tak zaaranżowane, by wyglądało na to jakby Rogers zabił człowieka. Kapitan początkowo chce uciekać, ale zostaje powalony przez mięśniaka Komitetu - Moonstone'a. Po krótkim pobycie w areszcie następuje ucieczka. Do Steve'a dołącza Falcon, który skoczył na chwilę do Wakandy by Czarna Pantera dorobił mu skrzydełka do kostiumu. Razem z Kapitanem chcą dociec, kto ich w to wszystko wrobił. Spotkanie z X-Men pomaga ustalić, że wrogiem jest Tajne Imperium - złowroga organizacja mająca swoje niecne plany. Bohaterowie łączą swoje siły w walce ze wspólnym wrogiem.


Jestem ciekaw, czy George Lucas wtedy czytał ten komiks. Ukazał się on przecież 2 lata przed premierą "Nowej Nadziei", czyli w czasie jak ten kultowy dziś film powstawał. Nazwa "Imperium" okazała się bardzo chwytliwa - może i tutaj leży inspiracja? W każdym razie mi czytało się to zaskakująco dobrze. Oczywiście trzeba brać pod uwagę, że minęło 41 lat od czasu premiery. Ale ta stylistyka lat 70-tych właśnie mnie kupiła. Po prostu nieświadomie, dla człowieka z 2015 okazała się bardzo zabawna. I to nie przez koszmarnie banalne dialogi jak to było w "Zmierzchu Mutantów", ale głównie przez konwencje i zachowania postaci.


Choćby Falcon który nie ufa białym i o pomoc, aby miał większą siłę, zwraca się do "czarnego brata" - Czarnej Pantery. :) A o swojej dziewczynie mówi ciągle "moja kobieta". Stereotypowo jest też pokazane, że aby przypodobać się mieszkance Harlemu, trzeba jej podarować złotą biżuterię. Dziś to wszystko byłoby nazwane seksizmem i rasizmem, a dla ówczesnych było całkowicie normalne. Śmieszny był też opis "Wpada Falcon (sokół) dumny niczym orzeł", oraz słowa Sama "Do mnie Redwingu", niczym z ust Silver Surfera wyjęte. Także jego wchodzenie na latarnię jest strasznie głupie, o czym sam zdaje sobie sprawę. Potem scenarzyści już rezygnują z tej absurdalnej wady konstrukcyjnej skrzydeł, wprowadzając jednak pewną nieścisłość fabularną.


Rozbrajająca była też sytuacja, gdy zrzucona Kapitana i Falcona z wysokiej skały, ale pozostawiono temu drugiemu skrzydełka, dzięki którym się uratował siebie i towarzysza. Mieliśmy tu podobną sytuację jak w Golden Age gdy Sub Marinera przestępcy "zabijali" wrzucając go do wody. W sumie z tych wszystkich głupotek wychodzi nieporadny czarny sidekick, który nie radzi sobie bez Kapitana. Ciekawe czy było to zrobione specjalnie, czy podświadomie? Inne zabawne sceny to prototyp smartfona jaki dzierży Linda czy dobra scena wkroczenia na scenę meneli o rycerskich odruchach. Tutaj właśnie zerknąłem do oryginału, bo chciałem sprawdzić czy tłumacz nie zniszczył cytatu z "Planety Małp". Były nieścisłości ale słów "damn dirty mutie" rzeczywiście nie było.


W ogóle z mutantami nawet Profesor X nie chce być widziany. I słusznie. :D Ale najzabawniejsze były chyba odwiedziny w motelowym pokoju. Wchodzi jakiś facio w kapturze, pierwszy raz widzą się na oczy ze Steve'm i Samem a on od razu - "Witam. Jestem przedstawicielem Tajnego Imperium" - chcecie się przyłączyć? Jakby im ubezpieczenia albo ciastka sprzedawał. Potem jest równie pompatycznie "Tędy przechodzą przyszli władcy świata". A na końcu Numer 1 masakruje (lewaków) ze swojego Annihilatora Atomowego. Naprawdę były to czasy disco i widać to w komiksie bardzo wyraźnie. Na fanpageu WKKM ktoś zwrócił uwagę na niezwykle germańską pozę Thora na okładce. To też ma w sobie duże pokłady komizmu - i to już od pierwszych stron.


Podobało mi się jeszcze to, że Kapitan Ameryka okazał się prawdziwym mężczyzną. Zaczął sypiać z Sharon, bo jego miłość z czasów II Wojny Światowej a jej starsza siostra - Peggi Carter, była już stara i brzydka. Właśnie tak to się robi. :) Mamy też kwestię Afery Watergate i wyświechtane wręcz stwierdzenie (jak w serialu "Newsroom"), że "Ameryka to najwspanialszy kraj na świecie". Taaa - zbudowany na eksterminacji rdzennej ludności indiańskiej i innych imperialnych wojnach z sąsiadami. "Wolność" zahartowana we krwi niewinnych. Ale o tym już się oczywiście nie wspomina. Jak zwykle w swoim własnym mniemaniu Amerykanie są bieli niczym lelije. Dlatego mnie Polaka, ten tak uproszczony wątek kondycji moralnej USA lat 70-tych w ogóle nie ruszył. Fajne były za to odniesienia fabularne do poprzednich numerów Kapitana Ameryki (mam wiele do nadrobienia chcąc zgłębić to wszystko) oraz do Jungle Action Dona MacGregora, które również zawitają do Polski. Szkoda, że będzie to tom 116 WKKM, który ukaże się dopiero 3 maja 2017 roku. :)


Kompletnie zaskoczył mnie za to poziom rysunków. Nie popatrzyłem dokładnie i myślałem, że ich autorem jest John, a nie Sal Buscema. Bo oprócz Banshee'go, który wyglądał jak orangutan, to strona graficzna naprawdę mi się podobała. Dla mnie jest to poziom Kirbiego i Romity Seniora. Wszystko jest czytelne, odpowiednio szczegółowe, komiksowe i wygląda bardzo dobrze. Nic dziwnego, że Sal Buscema przez długi czas prowadził serię o Kapitanie Ameryce a potem przez dekadę o Hulku. Miał talent facet. Dobrze, że Hachette wrzuciło na koniec aż 3-stronną notkę biograficzną o tym artyście. Teraz mam wreszcie pełny jego obraz. Dopiero teraz dochodzę do wniosku, że to chyba wiek spowodował pogorszenie się jego kreski. Serio - buscemowe rysunki Spider-mana przedrukowywane przez TM Semic są dla mnie okropne. Uważam je wręcz albo za niedbałe szkice lub w ogóle bohomazy. Oskarżam Sala o artystyczne zniszczenie tych fragmentów Clone Sagi, które on tworzył. I tutaj zdania nie zmienię. O 10 lat za późno odszedł na emeryturę. :) 


W ostatnich numerach WKKM coraz mniej jest dodatków na końcu albumu. Nawet w tak cienkich jak "Shadowland". Tutaj Hachette mogłoby się poprawić. Spostrzegłem też dwa błędy korekcyjne w dymkach, ale wiadomo, że za wiele od redaktorów z Muchy wymagać nie można. :D Ale za dobry komiks z lat 70-tych i słowa Steve'a "Tylko ja mogę być albo nie być Kapitanem Ameryką" (a nie jakieś Zimowe Żołnierze czy Falcony), osobiście polecam zapoznanie się z tym tomem. Uważam, że osobom z poczuciem humoru i dystansem do siebie i komiksów, ta historia powinna się spodobać.

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Ian Douglas - Star Carrier

Star Carrier to cykl książek sci-fi. Natknąłem się nawet na określenie "militarystyczne sci-fi". Może i tak. Nie jestem wielkim znawcą i koneserem, by rozkładać wszystko na czynniki pierwsze i klasyfikować do 10 miejsca po przecinku. W każdym razie akcja dzieje się głównie w przestrzeni kosmicznej i jest tam sporo bitew - to fakt.


Na tą pozycję natknąłem się przypadkiem w bibliotece, gdy chciałem znaleźć sobie coś lżejszego do poczytania w wolnych chwilach. Lektura wciągnęła mnie jednak bardziej, niż np. taki "Szpital Kosmiczny", który czytałem przedtem. Dlatego gdy przerobiłem (jak się okazało) tom 1, potem już ciurkiem pochłonąłem pozostałe 4 dostępne. Najnowszy szósty - "Głębia Czasu", wyszła po polsku dopiero teraz - 15 lipca.Wydało go wydawnictwo Drageus Publishing House o którym słyszę pierwszy raz w życiu. Tym razem egzemplarz nabyłem już na własność i  mogę się podzielić swoimi wrażeniami.


Początek jest banalny jak zwykle. Mamy początek XXV w. i ludzkość od dawna już sięga do gwiazd. Tylko jak zawsze spotykamy wrogą rasę, której coś nie pasi. Galaktyczne Imperium Sh'daar, żąda od ludzkości by przyłączyli się do Sojuszu, podporządkowali władcom Galaktyki i ograniczyli swój postęp technologiczny. Dlaczego? Tego czytelnik dowiaduje się zagłębiając się w treść książki. W każdym razie, wojna trwa już ponad 40 lat. Ziemianie uginają się pod naporem obcych ras podległych Imperium, które nad nami mają przewagę technologiczną. Dużą przewagę. Dlatego kawałek po kawałku nasze kosmiczne kolonie są zajmowane przez wroga, który coraz bardziej zbliża się do Układu Słonecznego.


Książka zaczyna się opisem bitwy którą toczy Grupa Bojowa Lotniskowca Gwiezdnego "America". 40 lat świetlnych od Ziemi ludzie usiłują ewakuować swoją kolonię, zanim Obcy ją zniszczą. I na tym skupia się głównie fabuła - ciąg bitew, składających na kampanię mającą na celu wygranie tej cholernej wojny, zanim zostaniemy unicestwieni. Bardzo obrazowe są to opisy. Ja się wciągnąłem na maksa i naprawdę przejmowałem losem każdego statku kosmicznego i każdego myśliwca. Może trochę zbyt proste było niemal kropka w kropkę przeniesienie nazw obecnych statków morskich, na pojazdy kosmiczne. Tak więc mamy tu niszczyciele, fregaty, pancerniki i perły w koronie czyli lotniskowce. Osobiście wolę takie podejście stargateowo/starwarsowe, gdzie ogromne znaczenie dla przebiegu i wyniku bitwy mają chmary myśliwców walczących w zwarciu. Marginalizacja tych jednostek w Star Treku zawsze mi się nie podobała.


Głównych bohaterów jest dwóch. Jeden to oczywiście pilot myśliwca - Trevor Grey. Oczywiście jest też outsiderem, pogardzanym przez innych pilotów z racji swojego pochodzenia, którym nie będę was tu męczył. Ale przypomina nam to coś, nieprawdaż? Także oczywistym jest, że jest on genialnym pilotem, nie jeden raz ratującym całą flotę z opresji. Drugi bohater to jego dowódca - admirał Alexander Koenig, który dowodzi całą grupą bojową. Jego rozdziały na poziomie strategicznym wyjaśniają nam dlaczego flota leci tam gdzie leci. On też się musi zmagać z przeciwnościami, czyli głównie ze swoimi zwierzchnikami politycznymi, którzy albo chcą się skupić na dramatycznej obronie tylko Układu Słonecznego albo w ogóle poddać Shd'aar rezygnując z naszej niezależności. A tak się wojen wygrać nie da. Trzeba ją zanieść do domu przeciwnika - inaczej leżymy.


Żeby nie było za łatwo, oprócz zapóźnienia technologicznego, musimy się też zmagać z fizyką. Nie mamy radia nadprzestrzennego, nie mamy szybkiej nadświetlnej. Komunikacja i koordynacja działań jest przez to utrudniona. A wrogowie posyłają przeciw nam olbrzymie floty i cuda wianki - asteroidy przerobione na statki-matki, broń gamma, grawitacyjną, taktyczną nadświetlną, zakrzywiacze czasoprzestrzeni. Teoretycznie rzecz biorąc, powinni nas nakryć czapką w 5 minut. Ale od czego jest nasza ludzka zaradność, pomysłowość i zmysł taktyczny. Głównie dzięki temu, raz po raz udaje się nam JAKOŚ wyjść z opresji. Brawo my. :) Jednak czyta się to fantastycznie. Język jest prosty, rzeczowy i niezwykle obrazowy. Ja bez problemu poddałem się emocjom, które autor opisuje na kartkach powieści.


Wadą dla mnie jest brak przejmowania technologii. W takim chociażby Tiberian Sun i War uwielbiałem inżynierami zdobywać wrogie instalacje. A tutaj tego nie ma. Mamy rozwój technologiczny pomiędzy następnymi tomami, ale żeby była akcja w której oddział Space Marines zajmuje wrogi statek, a potem z jego potężnych, lepszych dział rozwalamy wrogą armadę, to tak nie ma. mamy na początku ludzką nanotechnologię, implanty, zmyślne ludzkie komputery i A.I. i musimy sobie z tym radzić. Dlatego jesteśmy świadkami sporej liczby taktycznych sztuczek, podstępów i niespodziewanych ruchów, dzięki którym pokonujemy przeważające siły Obcych, mimo czasem ciężkich strat własnych. Ten pewien schematyzm boli zwłaszcza z powodu niszczenia materiału ludzkiego. Przez 6 książek w sumie podstawowa taktyka pozostaje ta sama - posyłamy przodem myśliwce i niech se radzą. Co zwykle kończy się trzebieniem załóg i coraz mniejszą liczbą kolejnych eskadr. Inną wadą jest to, że autor nie wymyślił prawdziwych naukowców przyszłości. Odwołania technologiczne i ideologiczne są głównie do ludzi nam współczesnych. Po 2010 roku postęp i wydarzenia są opisywane bezosobowo. Zbudowaliśmy napęd FTL, ale już nam nie powiedziano kto tego dokonał.


Autor nie ustrzegł się też powtórzeń charakterystycznych dla wielotomowych sag. Czyli księga za księgą przypominane skrótowo są nam zdarzenia z poprzednich części. Jak to się czyta ciurkiem, to staje się to męczące. Ale największą, największą wadą jest to, że to jeszcze nie koniec. Jak zawsze akcja urywa się w najciekawszym momencie. Ian Douglas ma już 65 lat, plany kolejnych części nie są jeszcze ujawnione i w ogóle nie wiadomo czy będą. A to byłaby szkoda. Gorąco zachęcam do zapoznania się z tym cyklem. Mnie wciągnął do głębi. Myślę, że inni miłośnicy sci-fi i kosmicznych bitew będą bardzo usatysfakcjonowani, jeśli zapoznają się ze Star Carrierem.