piątek, 22 maja 2015

Supergirl 1x1 (CBS 2015)

"Oh my god it's Dean Cain! Oh my god it's Dean Cain!"
 

Są jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie. Większość hitów jeszcze się trzyma, ale coraz częściej mamy do czynienia z takimi właśnie aferami wyciekowymi. W zeszłym roku dostaliśmy wcześniej Flasha i Niezniszczalnych 3, w tym była już Gra o Tron, a teraz jest nowa Supergirl. Za granicą dziennikarze są "user friendly" a nie takie mendy jak w Polsce. :) Mimo braku znaków wodnych, bardziej podejrzewam kolejny wyciek odcinka "do recenzji", niż wyniesienie go prosto ze studia przez jakiegoś pracownika. Ciekawe czy CBS znajdzie sprawcę?


Pilot nowego serialu ze świata DC bardzo mi się spodobał. Ale na początek wykrzyczę wady, które mnie ostro wkurzyły. Po pierwsze - jak można było zrobić z wiotkiego Jimmiego Olsena umięśnionego murzyna?! No jak?! Nie dość że w filmie "Man of Steel" Perry White jest czarny, to teraz jeszcze Jimmy? To jakieś nieporozumienie. Strasznie mnie wkurza ta źle pojmowana poprawność polityczna. No i jest za stary dla Kary, jako chłopak. Bo w komiksach chodzili ze sobą.


Drugi wielki  błąd to obsadzenie Ally McBeal w roli Cat Grant. I nie chodzi mi o jej umiejętności aktorskie, bo bardzo lubiłem tamten serial. Nie jest też przeszkodą ta wersja pani Grant, bo gdzieś tam w komiksach chyba rzeczywiście stała się z czasem sławna i bogata (bo Lois tylko za Clarkiem latała). Ale ten jej wygląd! Dla mnie jest przerażający. Oglądaliście film "Ze śmiercią jej do twarzy"? Tam Meryl Strip zażyła taką miksturę odmładzająco-unieśmiertelniającą. Tylko jak się biła ze swoją rywalką, to potem już tak świeżo nie wyglądała. I taka dla mnie ta aktorka jest teraz.  Na pierwszy rzut oka Calista Flockhart jest taka jak w 1997 roku. Ale po chwili wyraźnie widać te wszystkie liftingi, botoxy, ujędrniacze-odmładzacze i dużą warstwę tapety. A usta jej się układają jak Jackowi Nickolsonowi gdy grał Jokera. Naprawdę creepy to wygląda i mnie jako człowiekowi  wrażliwemu na kobiece piękno ciężko na nią patrzeć.  I te odrosty - błeee.


A może to potrwać długo, bo ten serial będzie leciał przez lata (copywright by Sheldon). Co prawda samo odgórne założenie jest głupie. Zupełnie bez sensu jest to, że Kara niby wyrzekła się swoich mocy bo Clark nie potrzebuje już ochrony, więc ona pracuje jako asystentka. Nie czytałem dużo komiksów z Supergirl ani nie widziałem jej w dużej liczbie produkcji. Była w Superman TAS i Justice League TAS, przewinęła się czasem w Supermanach TM Semic i wystąpiła w Batman/Superman: Apocalypse. I to wszystko, bo Kolekcja DC od Eaglemoss (z tomem o Supergirl) jeszcze do naszego kraju nie zawitała. Ale w "Smallville" i kreskówkach Kara od razu rwała się do walki już jako nastolatka. I w treningu pomagał jej Superman, a nie wredna (bo ruda) przyrodnia siostra. Dlatego szkoda, że ją trochę postarzeli.


Ale reszta jest świetna. Mamy przeegzaltowany, łzawy początek, który dzięki temu śmieszy. Bohaterka jest zarazem narratorką, a ten zabieg lubię. Nosi okularki (wyglądając jak Felicity z "Arrowa") i dzięki temu nikt jej nie poznaje gdy nie nosi kostiumu. W ogóle scena wybierania kostiumu była tak podobna do tej z "Lois & Clark: The New Adventures of Superman", że cały czas miałem banana na twarzy. Humor jest zabawny, a nie czerstwy i bardzo komiksowy. Może niekiedy zbyt sztampowy (np. w tej sytuacji gdy chce ujawnić przyjacielowi Winowi, że ma moce, a on myśli że ujawnia się jako lesbijka) ale mi się podoba. Jako wielki fan Smallville nie przeszkadza mi też, że de facto powtarzają w tym serialu jego 6 sezon. Czyli z Fantom Zone na Ziemię przybywa zgraja kryptońskich przestępców. I tak jak Tom Welling kiedyś, tak teraz Kara będzie musiała ich powstrzymać. Ciekawe czy pojawi się ktoś taki jak Titan czy Baern z serialu CW?


Bo pierwszy łotr tygodnia był całkiem niezły. Uśmiałem się, że agent Rigsby z "Mentalisty" gra kosmitę, ale nawet nieźle to wyszło. Zwłaszcza jego toporek był dość ikoniczny, bo podobną broń miał Persuader czyli wróg Legionu Superbohaterów z XXX w. Sama Melisa Benoist gra zaskakująco dobrze. Dla mnie jest dość wiarygodna jako Kara Zor El, która chce być taka jak jej kuzyn i pomagać ludziom. Ja bym tylko jej jeszcze trochę włosy rozjaśnił, z tego miodowego na platynowy blond. Natomiast mam trochę wątpliwości co do obsady postaci Alury i jej złej bliźniaczki. Nie to żebym bardzo nie lubił Laury Benanti, ale ostatnio strasznie jej dużo w serialach które oglądam. Była w "Go On", przeskoczyła do "Nashville" a teraz do CBS. Trochę za dużo jej jak dla mnie. No i aż taka ładna nie jest.


Za to stacja naprawdę dobrze zrealizowała tą produkcję a przynajmniej pilota. Nie wiem czemu amerykańscy krytycy kręcili nosami na pokazach przedpremierowych. Poza wyżej wymienionymi zaletami (których wady mi nie przesłaniają) bardzo doceniam i choreografię walk i efekty specjalne, które są bardzo dobre. Ładnie wyglądają pojedynki i użycie mocy, latanie i te wszystkie fruwające dookoła elementy otoczenia. Za to lubię CBS - z wielkiej czwórki najlepiej podchodzą do produkcji swoich seriali, które są przemyślane, a nie robione na odwal się, by anulować je po 13 odcinkach albo zdjąć z anteny jeszcze wcześniej. Tylko czemu zrobili jej niebieskie lasery z oczu??


Jeszcze jedną wadą jest to, że ciągle i ciągle mówi się o Supermenie. Naprawdę - jest punktem odniesienia do wszystkiego. Tylko prawie wcale go nie pokazują. A większy z nim kontakt miał Jimmy Olsen a nie jego własna kuzynka.  Naciągane to jak gumka w starych majtkach. Ale mam nadzieję, że gdy serial przetrwa przyszły sezon, to w drugiej serii, prawdziwy Superman zawita także do National City. I inni bohaterowie ze świata DC także. Bo jakże by inaczej?


W każdym razie WB pozwolił stworzyć kolejny naprawdę dobry serial, który mi się bardzo spodobał i na pewno będę go oglądać regularnie. Łączy wszystko co najlepsze z ulubionych "Smallville" i "Flasha" dodając jeszcze więcej supermocy. I to powinno wystarczyć za rekomendację.

The Flash 1x23

Odcinki w końcówce sezonu dzielą się jakby na dwie części. To znaczy dużo gadaniny na początku a najciekawsza akcja zostawiona na koniec.

Odcinek z Groddem był bardzo fajny jeśli chodzi o klimat i smaczki. Padłem podczas sceny z bananem, bo właśnie tak też było w Justice League TAS - Grodd naprawdę nie cierpi bananów. Podobało mi się też jak przedstawiono goryla. CW to może tylko mniejsza stacja ale efekty w tym jej serialu wyglądają naprawdę dobrze. Tak właśnie ten superłotr powinien wyglądać. Wadą tego odcinka było jednak to, że było to przeciąganie, zawieszenie akcji przed wielkim finałem. Prawdziwa akcja nie posunęła się naprzód.

Podobnie było w epizodzie "Rogue Air". Jeden mały i prosty problem został rozciągnięty prawie na cały odcinek. Przecież wystarczyło wpuścić gaz usypiający do tych cel, a potem brać łotrów po jednym na raz i  superspeedem przez miasto transportować ich tego samolotu. Ale nie - wymyślono ten układ między Barrym a Kapitanem Coldem. Wentworth Miller świetnie gra rasowego, komiksowego łotra. Jego postawa, jego teksty, jego plany.. Mi się to wspaniale ogląda. Z góry wiadomo było, że Barry zostanie zdradzony a cala operacja zakończy się spektakularną porażką i spełnieniem się tego przed czym nasi bohaterowie chcieli uchronić miasto - ucieczką wszystkich badguyów których trzymali schowanych w piwnicy. Nie spodobało mi się eż to że zginęła kolejna komiksowa postać, czyli Deathbolt. W takich łotrach przecież najlepsze było to, że nigdy nie umierają, by powrócić w kolejnych numerach. :) Dobrze chociaż, że Spartacus/Weather Wizzard ma się dobrze i pewnie powróci w kolejnym sezonie.

System zniszczyła natomiast ostateczna walka z Profesorem Zoomem. Jak na serial telewizyjny - genialna realizacja. Ruchy i ciosy Flasha, Arrowa i Firestorma były świetnie pokazane. W logiczny sposób pokazano też jak nasz młody bohater mógł pokonać wroga, który zdecydowanie był jeszcze dla niego za silny. Co trzy głowy to nie jedna i starcie zakończyło się sukcesem tych dobrych. Tylko znowu rysuje się pytanie - czemu nie mógł poprosić swoich super best friends w pomocy przy transporcie więźniów, który odbył się raptem kilka godzin wcześniej? Odpowiedź - bo inaczej by nie uciekli. :)

I tak finałowy odcinek rozpoczyna się krotką rozmową z uwięzionym w celi Eobardem Thorne'm. Ostatnie szczegóły zostają ujawnione. W komiksach Prof Zoom pochodził z XXV w., w serialu cofneli go do XXIII ale poza tym wszystko się zgadza. Arcywróg starszej wersji Flasha tak go nienawidził, że postanowił wykorzystać patent z Terminatora (rzeczywiście wszystko jest jak w tym filmie) - cofnąć się w czasie i zabić go gdy był jeszcze dzieckiem. Jak wiemy to się nie udało, bo Flash przeszkodził w zabiciu siebie samego. Więc Zoom z zemsty zabił jego matkę. Okazało się też, że przez tą walkę stracił większość swojej mocy speedstera i nie mógł już uzyskać dostępu do speedforce by wrócić do swojego czasu. Ponownie został wykorzystany stary schemat i paradoks czasu. Podróżnik cofa się w przeszłość by zmienić jakieś wydarzenie. Tylko na miejscu okazuje się, że on sam je wykreowuje i w rzeczywistości nic się nie zmienia.

Reverse Flash moim zdaniem głupio zrobił. Mógłby stworzyć kapsułę czasu i dać swojej przeszłej wersji w przyszłości potrzebne informacje by uzyskać moce. Tym sposobem jego inne "ja" mogło by być niepowstrzymane. Ale nieeeee - to on sam chciał wrócić do przyszłości. Dlatego zabił prof Wellsa, przyjął jego tożsamość i sam stworzył Flasha. Naprawdę typowy dla sci-fi gładki motyw rodem z greckiej tragedii. :)

Ostatnią kartą przetargową dla Prof Zooma staje się przekonanie Barrego do jego planu. Czyli uruchamiamy ponownie akcelerator cząstek, otwieramy portal czasowy i jeden ratuje swoja matkę a drugi wraca do domu. I właśnie znowu większość odcinka jest przegadane, bo nasz bohater się zastanawia czy to zrobić czy nie. Co oczywiście jest bezprzedmiotowe, gdyż widz wie z góry, że i tak to zrobi mimo wszystkich straszliwych konsekwencji. Co tam - ważne by mamusia żyła. I tak oglądamy te jego rozterki i jeszcze ślub Catlin i Roniego - aż do porzygania. I to przed słodkim deserem. Jedyny plus tego fragmentu, to dowiedzenie się, że Cisco też zyskał moce podczas wybuchu akceleratora - dlatego tylko on pamiętał wymazaną linię czasu. Świetne były też urywki przyszłości, które nam pokazano podczas fragmentu cofania się w czasie. Ciekawe ile z tego zostanie nam pokazane w serialu dokładniej.

Muszę jednak powiedzieć, że punkt kulminacyjny odcinka mnie zaskoczył. Myślałem, że naprawdę Barry uratuje swoją matkę, wróci do naszych czasów i w 2 sezonie dostaniemy serialową wersję tego co przedstawiono w genialnej animacji "Justice League: The Flashpoint Paradox". Czyli mamusia by żyła, ale cała reszta świata stanęłaby na krawędzi zagłady. A tu niespodzianka - młodszy Flash posłuchał się swojej starszej wersji i nie zrobił tego co miał zrobić. Pożegnał się z umierającą mamą i wrócił do teraźniejszości powstrzymać Wellsa. Ponownie dostajemy ekscytujący pojedynek dwóch speedsterów i znowu Barry przegrywa. Gdy Zoom wyciągnął rękę by przebić się przez serce swego wroga, nie mógł sobie odmówić klasycznego tekstu, że zabije jego, potem Iris, Joe i wszystkich innych twoich przyjaciół. I przez to przegrał, bo dla detektywa Eddiego to było dość. Strzelił on sobie w piersi by wypróbować działanie "paradoksu dziadka". I znowu się udaje. Jeśli przodek Eobarda zginął przed posiadaniem potomków, to i Reverse Flash przestał istnieć. Pięknie to wszystko wymyślono - naprawdę pięknie i elegancko.

Oczywiście Prof Zoom w takiej czy innej formie wróci. Może nie w 2, ale w 3 czy 4 sezonie pewnie jeszcze go zobaczymy.W końcu prawdziwi wrogowie nigdy nie umierają. Zwłaszcza, że Eddiego na chwilę przed jego śmiercią wciągnął wir czasoprzestrzenny. Jakoś na pewno się uratuje.

Portal przekształcił się też w potężną czarną dziurę, która zaczęła pochłaniać Central City, a potem pewnie całą Ziemię. O ile oczywiście Flashowi nie uda się jej powstrzymać. Ale tego dowiemy się już w następnym sezonie. :)

Czyli ostatni odcinek mimo tych małych wad naprawdę mi się podobał. Wspaniale bawił się konwencją, trzymał się pewnych reguł, ale ni skończył zupełnie banalnie. Cały sezon był naprawdę świetny - CW rozwinięcie świata DC wychodzi naprawdę dobrze. Znowu przypominają się stare dobre czasy Smallville. A jest nawet lepiej, bo mamy przy okazji kostiumy i więcej superłotrow i innych bohaterów. Szykuje się kolejnych 10 fantastycznych sezonów. Czego sobie i wam życzę.

czwartek, 21 maja 2015

X-Men: Twilight of the Mutants WKKM #65

Niestety ocenę nowego tomu WKKM należy zacząć od solidnego opeeru. Już wcześniej drukarnia pracująca dla Hachette miała małe wpadki - szare paski na rysunkach Dodatków do tomu o Zimowym Żołnierzu, inna tonacja barw rysunków na niektórych grzbietach, za duży fragment grafiki grzbietowej w stosunku do cienkiego objętościowo tomu #62, przez co żałośnie wygląda po przyłożeniu do #63. Ale teraz to już wtopili na całego. Ich DTP całkowicie zawaliło przycinanie panoramy i dostaliśmy prawie to samo co w tomie 64 (zdjęcie zrobione przez Damiana z fanpage'u WKKM). I dotyczy to całego nakładu jak mnie poinformowali w infolinii Kolekcji. No megaminus, zwłaszcza gdy człowiek kupuje to wszystko także dlatego, by skompletować tego Nightcrawlera do końca i zacząć Silver Surfera czy kto tam będzie następny.


Kiedyś coś podobnego przydarzyło się Egmontowi w Komiksach Gigantach, gdzie też jest panorama grzbietowa. Poradziłem pani w infolinii by doniosła kręgom decyzyjnym, by zrobili to samo co konkurencja wtedy - tzn. w kolejnym tomie dali nam naklejkę na grzbiet, z właściwym fragmentem obrazka a #66 niech już ma część pasującą do naklejki, a nie powtarza to co miało być w #65. Czy tak będzie - nie mam zielonego pojęcia. Ale liczę na to, że Hachette wyciągnie konsekwencje wobec drukarni a nam wynagrodzi ten błąd. Zobaczymy z czasem jak to im wyjdzie.
Druga wada jest bardziej ogólna. Nie wiem na jakiej zasadzie ustalana jest kolejność wydawania poszczególnych tomów. Bo wersja brytyjska leci po swojemu, polsko-czeska po swojemu a niemiecka po swojemu. Francuska i rosyjska pewnie też zupełnie inaczej. Oczywiście najlepiej mają Anglicy bo u nich grzbiety są poukładane chronologicznie - tak jak powinno być wszędzie. A u nas - totalny groch z kapustą. Goście którzy zdecydowali o porządku w ogóle nie znali się na temacie. O ile jeszcze w pierwszej sześćdziesiątce przynajmniej główne eventy były ułożone po kolei (poza Thunderbolts i Synem M), to teraz mamy kompletną rozsypkę. Najpierw dostaliśmy "Drugą Genezę", teraz "Zmierzch Mutantów" a dopiero w nr 101 (!!) w październiku 2016 będzie "W cieniu Saurona". Czyli mając 25 ciągłych numerów o starych X-Men dostaliśmy najpierw zakończenie, teraz początek a za półtora roku środek - paranoja. Mamy też poupychane nowe historie z lat 2010-12 między klasykami sprzed 40 i 30 lat. No głupio to wygląda - znowu rozwiązanie brytyjskie jest 100 razy lepsze. Ale to polskie Hachette - tego nie zrozumiesz. :) Niemcy górują nad nami tym, że chociaż oni też mają u siebie sieczkę, to jednak czasem myślą. Podobnie jak Egmont u nas, także za Odrą, wydawnictwo chciało zdyskontować sukces premiery filmu Avengers 2. I wydali tom "Narodziny Ultrona" już wczoraj - 20 maja. A nie dopiero w lipcu jak zrobił to polski oddział.


Tytuł albumu jest trochę mylący. Zamiast odnosić się do jakiegoś złowrogiego planu wybicia wszystkich mutantów, jest to tylko tytuł zeszytu #52 i raz wspomniany kryptonim akcji X-Men mającej na celu ratunek Polaris. Dostajemy 10 regularnych zeszytów oryginalnej serii Uncanny X-Men, które nie są jedną długą opowieścią, a kilkoma mniejszymi - tak jak to było w "Drugiej Genezie". Najpierw Cyclops i reszta walczą z Mesmero i Bractwem Złych Mutantów, potem krótkie starcie z Blastaarem, dalej z Faraonem/Żywym Monolitem, gdzie poznajemy brata Scota - Alexa Summersa, późniejszego Havoka. Na koniec jest fragment najlepszy - czyli powrót Sentineli.


Przygodę z tą historią musicie zacząć od podstawowego faktu - to jest komiks z 1969 roku. Należy przyjąć to do wiadomości, wziąć pod uwagę i tylko z takiej perspektywy brać się za lekturę. Inaczej współczesny czytelnik odrzuca go po paru pierwszych stronach. Dialogi - niedobre, bardzo niedobre. Dzisiejszy komiks coś wyraża. A tam to jest pustka, pustka i banał. Coś się oczywiście dzieje - nawet bardzo dużo. Tylko te wydarzenia są tak absurdalne i surrealistyczne, że głowa mała.


Czytając to wszystko, przez większość czasu gromko się śmiałem. Teksty są tak pompatyczne i bufunowate że głowa mała. I to od pierwszych stron: "Wewnątrz kryją się istoty zdolne złamać ludzkiego ducha! Bądźmy bezlitośni!" "Schylcie głowy przed jej wysokością Niegodziwcy!" "Zrobisz jeszcze krok a będę musiała cię zabić! Zrobię to z przykrością... ale życia to ci nie wróci!" - i tak dalej i tym podobne. Do tego jest jeszcze masa sucharów rzucanych przez Beasta i Angela, które są tak czerstwe że nie chce mi się już ich przytaczać. :) Choć może 45 lat temu były świeższe. :) Ale najbardziej, najbardziej rozwalił mnie dwie rzeczy. Tytuł zeszytu #51 - "Diabeł miał córkę" :) i tekst o tym, że "Mamy pistolet i nie zawahamy się go użyć jeśli nie opuścicie tego miejsca. Nawet więcej, użyjemy go bez względu na to czy się wycofacie czy nie. " No beczka śmiechu po prostu. 


Zabawne były też skojarzenia i to już przy lekturze "Ech z przeszłości". Gdy czytam, że Bobby Drake ukrył Lornę w swoim mieszkaniu a potem został w nim razem z nią by się nią "zaopiekować", to się zastanawiałem czy przypadkiem nie ma tam jakiegoś "sex dungeon". Choć może za dużo się "50 twarzy Greya" naoglądałem.


Po lekturze całości, wcale się nie dziwię, że wtedy X-Men sprzedawali się tak słabo. Nawet w 1969 roku ludzie nie byli aż takimi idiotami by łykać te bzdury. Arnold Drake zdecydowanie nie nadawał się na scenarzystę przygód mutantów. Gdy serię przejął Roy Thomas od razu widać poprawę jakości. Szybko skończył absurdalną historię z Żywym Monolitem i wraca do tego co tygrysy lubią najbardziej - czyli Sentineli. Błędy logiczne i głupotki były oczywiście dalej, ale już nie takie.


Podobne zdanie mam o rysunkach. Jim Steranko kontynuuje swoją psychodelikę, którą wcześniej zaprezentował w "Nick Fury: Agent SHIELD" (pierwszą część tego komiksu dostaniemy już w grudniu). Widać to zwłaszcza w projektach otoczenia, modelach budynków i postaci oraz detalach. Ma to swój urok, bo już Don Heck i Werner Roth to kompletni dyletanci. W porównaniu z Nealem Adamsem który przejmuje serię od zeszytu #54, ich rysunki są uproszczone, mało szczegółowe i wręcz prostackie. Adams jest zdecydowanie najlepszy z nich wszystkich. Może trochę za bardzo postarza bohaterów (zwłaszcza Cyclopsa), ale poza tym człowiek widzi detale, bogactwo i realizm wyglądu postaci a nie jakieś orientacyjne szkice. Poza tym ten facet spodobał mi się gdy oglądałem go w filmie z 2010 - "DC Secret Origins". Mówił tam sporo rzeczy z którymi się zgadzałem.


Ale najgorszą chałturę odwalił Barry Windsor Smith, który do swojego magnum opus (Weapon X) miał wtedy jeszcze 22 lat czasu. Historyjka z Blastaarem jest koszmarnie narysowana wg mnie. Główny zły wygląda jak małpa a X-Men jakby mieli ciężki niedorozwój umysłowy. Szczególnie Iceman, który trochę przypomina niedorobionego Silver Surfera. Większość teł to jeden-dwa kolory i parę kresek. Poza tym rysunkiem w którym Jean jest przymocowana do jakiejś maszyny a Beast i Cyclops stoją za nią. Znowu skojarzyło mi się to z "sex dungeon" i Greyem. :) Dobrze, że z czasem angielski rysownik się wyrobił, bo nie chciałbym by Wolverine wyglądał tak jak jego Beast w 1969.


To wszystko jest do przełknięcia. Tylko trzeba wziąć poprawkę na tamte czasy. Jak serię przejął duet Thomas/Adams było już znacznie lepiej. Dlatego z dużą chęcią przeczytam ostatnie numery ich X-Menów, jakie powstały przed 5 letnią przerwą, gdy wreszcie ukażą się w WKKM. Z ostrożnością ale i swoim przekonaniem polecam lekturę tego tomu. Naprawdę fajnie popatrzeć jak wyglądały komiksy 45 lat temu.

poniedziałek, 18 maja 2015

Avengers: Wojna bez Końca (Egmont NOW :) )



No niestety - drugi mój album Egmontu i dalej jestem rozczarowany. Tym razem jednak nie na jakość wydania, które jest ok. Standardowy Trade Paper Back tylko trochę niższy i węższy od hachettowego tomu WKKM. Papier jest kredowy i śliski, tak jak wszędzie. Miękka okładka jest polakierowana i nie łamie się tak łatwo. Strony są porządnie sklejone, nic nie wypada. Może tylko małe bombki lotnicze drukowane na grzbiecie są nieco tandetne. Poza tym wygląda wszystko całkiem elegancko, zwłaszcza jak się weźmie pod uwagę, że kupując na Aros.pl razem kosztuje poniżej 30 zł. Jeśli nadchodzące pozostałe albumy Marvel NOW będą tak wyglądać, to na domowej półce będą się prezentować zacnie.


Ale te rysunki! Jeju! Jakim cudem Mike McKone może być traktowany jako "przyszła wielka gwiazda branży komiksowej"? Za co?! Takie "rysunki" w programie graficznym to masa ludzi potrafiłaby stworzyć. A bardzo wielu mogłoby zrobić to lepiej i ładniej. Wyraźnie jest użyta technika grafiki komputerowej. Ale strasznie nieumiejętnie. Twarze postaci są gładziutkie jak pupa niemowlęcia, jakby ktoś je gumką przetarł. Czasem pojawią się jakieś kreski, mające być rysami twarzy (głównie jak postacie wyrażają gniew), ale wygląda to bardzo sztucznie. Carol Denvers wygląda jakby miała 19 lat, Czarna Wdowa 16. To samo dotyczy ubrań, które się nie marszczą (tylko mają masę cienia) i Quinjeta, który jest gładki jak pocisk. Tła to pustynie z maksymalnie minimalną liczbą detali. Jeśli w ogóle jakieś są. Niebo to też głównie jednolita powierzchnia szaroniebieskiej tapety, tylko czasem dodawane są chmury. Czy naprawdę nikt tego nie widzi, jak szkicowe i naprawdę nienaturalne są wszystkie rysunki tworzące tą opowieść?? Ani w Marvelu ani w Egmoncie??


Z fanpage'a WKKM kiedyś się dowiedziałem, że czasem dopiero człowiek nakładający tusz dorysowuje wszystkie szczegóły i detale. Ale przy technice komputerowej tej osoby chyba nie ma. W każdym razie nie ma jej wymienionej w creditsach - jest tylko rysownik i Jason Keith nakładający kolory. Jeśli ta dwójka uznała ten komiks za gotowy do druku, a redaktor prowadzący oryginał to wszystko przyklepał, to ci wszyscy ludzie są chyba ślepi. Innego wytłumaczenia nie widzę. Ta szata graficzna nawet butów czyścić by nie mogła Mike’owi Choi który pokazał nam prawdziwą moc komputerowej grafiki w Astonishing Thor z WKKM #53. Naprawdę - mnie praca Mike'a McKona bardzo zbulwersowała. 


I tu można znowu kamieniem rzucić w Egmont. Wiem, że musieli teraz wydać Avengers z okazji premiery filmu. Ale czemu wybrali właśnie ten tytuł?? Mało to było dostępnych tytułów z tymi bohaterami (nawet pomijając historie wydane i nadchodzące w WKKM??). Czy pani redaktor Joanna Kępińska i producentka Małgorzata Wnuk z polskiego wydawnictwa w ogóle widziały co kupują od Marvela? Człowiek myśli, że taka firma mogłaby trzymać poziom i jakość swoich produktów. Kurczę - drugi ich komiks Marvel/DC jaki kupuję w życiu i drugi zonk, bo nie chciałem sobie spoilerować treści.


Fabuła zaś trochę mi przypomina odcinek z Kapitanem Ameryką z pierwszego sezonu kreskówki Avengers: Earth Mightest Heroes. Tam właśnie było pokazane jak HYDRA jeszcze podczas Drugiej Wojny Światowej próbowała przekształcić różne stwory z Asgardu i innych krain Yggdrasila w potężne bronie przeciw aliantom. W komiksie jest podobnie. W wymyślonym państewku toczy się wojna podczas której taka właśnie mityczno-technologiczna broń zostaje zastosowana. Kapitan widzi reportaż ze strefy wojny w telewizji i postanawia wyjaśnić sprawę, z którą się stykał w swojej przeszłości. Okazuje się, że Thor też miał styczność z tymi potworami. Cała drużyna wyrusza więc do Sloreni by dowiedzieć się czegoś więcej.


Cała intryga jest taka sobie. Oczywiście ma podwójne dno (bo jakże by inaczej), ale dla mnie jest ono strasznie płytkie. Nic czego oczytany komiksiarz wcześniej by nie widział. Jako popołudniowe czytadło na godzinkę się nadaje. Nie radziłbym jednak oczekiwać wielkich przeżyć artystycznych czy ważkich dylematów moralnych. Zachwyty też są są raczej wykluczone. Na końcu historii dostajemy mały psychomoralitet o tym że wojna nie ma końca i tyle. Ale to przecież wiemy już od czasów Fallouta 2. :)


Żarty są wyjątkowo czerstwe i mało śmieszne (choćby te o szlajaniu się Clinta Bartona). Zaśmiałem się może ze 3 razy. Wspominając bardzo dobrych Thunderboltsów, nie wiem jak Warren Ellis mógł być autorem obu tych historii. Chyba po prostu odwalił chałturkę na szybko. Iron Man ma inny kolor zbroji - złoto-czarną a nie złoto-czerwoną, Kapitan Marvel ma pełną maskę, a Hawkeye kostium filmowy. Pierwszy najazd na Steva Rogersa zaczyna się tekstem o tym jak on źle się czuje w teraźniejszości, jak to nie jest jego Nowy Jork i jak nie pasuje do współczesnego świata. Jeju - z tysięczny raz już czytam podobną gadkę, więc za banalne dymki leci kolejny minus.


Na taki komiks szkoda wstępu pisanego przez Clarka Gregga (Agenta Coulsona). Choć w sumie on tylko opowiada o tym jak jako nastolatek czytał komiksy Jima Starlina (Warlocka jego autorstwa na razie nie zobaczymy w polskiej WKKM, może w 2017) a potem się jarał jak zagrał w filmie Iron Man. W sumie bardziej mówił o sobie niż o tej historii. Ale jak napisałem wyżej - nie za bardzo jest co chwalić. Egmont także tutaj dodał notki biograficzne o scenarzyście, rysowniku i koloryście. Krótkie, na jedną stronę, ale zawsze.


Album polecam tylko fanatycznym fanom Avengers i to takim, którzy nie wzdrygają się przed słabymi rysunkami. No chyba że ja się nie znam i innym szata graficzna będzie się podobać. Wtedy jasne - można brać, bo można przeczytać, czemu nie. Zwłaszcza przy tej cenie. Ale ja jakbym mógł, to bym zwrócił ten komiks do sklepu. Tym bardziej, że przepłaciłem aż 4 zł kupując go na Gildi.pl a nie w Arosie.

Superman: Czerwony Syn (Egmont)

Kupiłem swój pierwszy duży album komiksowy od Egmonta. I od razu zawód. Nie przeczytałem dokładnie opisu i nie wiedziałem, że okładka tego ich wydania jest niby twarda, ale w obwolucie. Czyli w praktyce dostajemy komiks który jest obłożony dwoma czarnymi tekturkami rodem z PRLu. To ma być "DC Deluxe"? Tym bardziej, że skromny napis "DC Deluxe Superman Czerwony Syn" tłoczony na tym czarnym czymś jest do góry nogami i na tylnej okładce. No chyba, że okładki są dobre a cały komiks w środku jest przyklejony odwrotnie. 


Ale jest na to sposób - mogę sobie odwrotnie włożyć tą cienką i mnącą się obwolutkę ze śliskiego papieru by było ok. Na niej są te niby ślady po zagięciach, by wyglądał bardziej "komunistyczne". Wyszło to jednak bardzo słabo i sztucznie. Naprawdę duże rozczarowanie. WKKM ze swoją normalną twardą okładką i lakierem na niej wygląda o wiele, wiele lepiej. Dodam jeszcze, że możemy zapomnieć o szkicach kadrów komiksu zaraz za okładką - jest czarny karton i to tyle. Po takim doświadczeniu odechciewa mi się kupować "Kryzys Tożsamości", który niby też ma taką obwolutę. A "Batman: Ziemia Jeden" ma normalną twardą okładkę. Jakie kryterium zadecydowało, że jeden komiks Egmontu ma taki wygląd, a drugi siaki - nie mam pojęcia.


Podobno najważniejsza jest zawartość, więc przejdźmy do niej. Pierwsze co mi się rzuciło w oczy to szata graficzna. W ogóle nie dowiadywałem się o szczegółowej treści czy wyglądzie stron, by być zaskoczonym. I rzeczywiście kurde się zaskoczyłem. Nie znam innych prac Dave'a Johnsona i zdaję sobie sprawę, że przyjął on stylistykę socrealistyczną, by czytelnik bardziej wczuł się w wykreowany świat. Chyba jednak za bardzo przesadził z tą topornością. Albo bardzo powierzchownie potraktował ten nurt artystyczny, który potrafił też tworzyć ładne rzeczy (czasem). Superman i obrazki na całą stronę wyglądają bardzo ładnie. Ale sporo kadrów ma tą swoją toporność, brudność, na pierwszy rzut oka niestaranność, albo zbyt głęboką stylizację która się przejawia niedokładnością i małą liczbą detali. Może tak miało być, ale mnie - człowieka  z 2015 roku, ona nie ujmuje. Komiks rysowali też Andrew Robinson, Kilian Plunkett i Walden Wong. I mam wrażenie, że te rysunki, które podobają mi się bardziej są właśnie ich a nie Johnsona.


Przyjrzyjmy się zatem treści. Pomysł przedni i zdecydowanie wart realizacji. Ale bez przesady. Aż tak genialny, odkrywczy i nowatorski to on nie jest, jak to opisuje Kamil Śmiałkowski w Posłowiu. Komiks wyszedł w 2003 a raptem rok wcześniej Marvel wydał album Gaimana, który przeniósł całe swoje universum do wiktoriańskiej Angli. Większość fanów też może rzucać różne ciekawe miejsca i czasy - starożytność, krucjaty, Japonia za Shogunatu, steampunk, Marvel 2099 - a nie, to już było. :) Tak więc jeśli nawet Millar wymyślił to w czasach swojego dzieciństwa, to aż taki genialny pomysł to nie był. W ogóle mam mieszane uczucia co do tego scenarzysty. Niby dobrze pisze, ale nie podobali mi się Ultimates (przynajmniej pierwsze 6 zeszytów), a Wojnę Cywilną uważam za wielką głupotę, tym bardziej, że zaraz potem zaczęto wybielać Tonego Starka a winę zrzucać na Skrulli. Można za wszystko obwinić Bendisa, ale fakt pozostaje faktem, że Millar pisał tą główną serię.


Historia o Czerwonym Synu jest podzielona na 3 akty - początek, środek i koniec, czyli standardzik. Wykreowany komunistyczny Superman jest dla mnie pełen sprzeczności. Ja znam historię i naprawdę nie chce mi się wierzyć, że zwykli, prości pracownicy kołchozu na Ukrainie byli tak oddanymi i fanatycznymi komunistami, że wychowali w tych "ideałach" przygarniętego kosmitę. Jeju - raptem 5 lat wcześniej skończył się na Ukrainie Wielki Głód, który sztucznie wywołał Stalin by wyniszczyć wciąż niepokornych wobec ustroju Ukraińców. Jakim więc cudem Kal El mógł zapałać taką miłością do tego krwawego tyrana? Wiemy co prawda, że nauczanie historii w krajach zachodnich bardzo kuleje i dla nich tereny na wschód od Berlina to dziki kraj o którym można pisać wszystko, a ludzie i tak to kupią. Bardziej bym już uwierzył, że z kołchozu wyszedł zapijaczony traktorzysta z czerwonym nosem, który potem uzywał swych mocy jak Hancock, grany przez Willa Smitha. :) Na dodatek Millar zostawił swojemu Supermanowi większość dobrych cech - miłość, dobroć, współczucie, idealizm, chęć pomocy wszystkim ludziom. Mi to się w ogóle nie kleiło z KGB, gułagami i zamienianiem ludzi w bezmyślne drony. To oczywiście tylko komiks i nie należy się zbytnio zastanawiać na jego logiką, więc uznajcie to tylko za moje czepiactwo. Autorowi chodziło o opowiedzenie historii komunistycznego superherosa i podporządkował wszytko  temu pomysłowi.


Nie ustrzeżono się też klasycznego błędu opowieści o światach alternatywnych. Wiele zdarzeń przebiegło prawie dokładnie tak jak w podstawowym universum - Brainiac knuje jak zawsze, Luthor jest arcywrogiem Supermana który stworzył Bizzarro i resztę klasycznych przeciwników, Wonder Woman podkochiwała się w Kal Elu, a on i tak zakochał się w Lois, Hal Jordan zostaje Zieloną Latarnią a Batmanowi zabito rodziców i dlatego dołączył do opozycji. Ten ostatni motyw widziałem też wiele lat wcześniej w kreskówce Justice League TAS, gdzie w innym alternatywnym świecie Batman też był bojownikiem o wolność. Zresztą fragmenty z Gackiem są opisane i przedstawione chyba najlepiej w całej opowieści. Bo Batman jak zwykle jest Batmanem i góruje nad wszystkimi. Nawet nad niepokonanym Wielkim Bratem, czego oczywiście można się było spodziewać. Jedyną chyba innowacyjnością (poza oczywistą dominacją czerwonej zarazy) jest to, że Jimmy pracuje dla FBI a Lois jest żoną Luthora. Tylko co z tego jak ich małżeństwo jest takie sobie. Czyli mamy podobnie jak w komiksie "Batman: Ziemia Jeden" - im bardziej wszystko zostaje zmienione, tym bardziej wygląda tak samo. Ja czasem chciałbym przeczytać o naprawdę alternatywnej rzeczywistości, która zdecydowanie by się różniła od tych rzeczy które dostajemy zazwyczaj.


Samo zakończenie też nie jest specjalnie odkrywcze. Każdy kto do końca przeczytał Marvel  Zombies, zrozumie o co mi chodzi. W sumie nie jest to zła historia, ale ci co spodziewają się innowacyjności, mogą srodze się zawiść. Ja chciałbym też więcej szczegółów, których nas pozbawiono. Nie widzimy dokładnie jak przebiega podbój i dominacja nad resztą świata. Jak Superman dokładnie osiąga to wszystko. Mówi po prostu, że wyleczy głód, choroby, wojny i że stworzy szczęśliwe i dostatnie społeczeństwo. I to wszystko się dzieje jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - prawdziwe cuda panie. Trochę brakowało też onlinerów, ale pewien smaczkowy humor można dostrzec i docenić. Choćby Batman mówiący do ludzi "towarzyszu" albo ta jego rosyjska czapeczka na kapturze - tak absurdalnie stereotypowa ale ujmująca i wywołująca uśmiech mimo wszystko. Podobała mi się też duża,radziecka czcionka wstawiana tam gdzie było to możliwe. Akurat ona dobrze podkreślała klimat ZSRR.


Egmont widzi co się dzieje po sąsiedzku i też zamieszcza pewne dodatki w swoim wydaniu. Mamy wstęp napisany przez Toma Desanto. Na końcu albumu są szkice rysownika z odręcznymi notatkami. Ale pisane po angielsku, więc nie chciało mi się tego czytać. ;) Ostatnią stronę zajmuje Posłowie Kamila Śmiałkowskiego (pisze na Hataku.pl), który zachwyca się i Millarem i Johnsonem.

Z czystym sercem polecić tego albumu nie mogę. Nie podoba mi się jakość wydania (poza papierem który jest kredowy i ok) i z połowa rysunków. Sama historia może być, ale nie odczułem efektu WOW podczas lektury. I nie wiem właśnie czy osobie mniej interesującej się komiksami, może się ona podobać. Może tak, może nie. Ja jako zblazowany komiksiarz, który widział już wszystko :) jestem do niej sceptyczny, bo oczekiwałem większego powiewu świeżości niż dostałem.


środa, 13 maja 2015

Daredevil Yellow

Mucha Comics wreszcie zmądrzała. To znaczy wydała pierwszy album komiksowy za ludzką, normalną cenę. Nie liczę "Wolverine: Logan" bo tamten komiks miał zaledwie 70 stron. Za to "Daredevil Yellow" to uczciwe 6 zeszytów i 144 strony komiksu. I najważniejsze - z rabatem Sklepu Gildii.pl i przesyłką do kiosku Ruchu kosztuje on tylko 42.50 zł. I o to właśnie chodzi! Od początku startu Kolekcji Hachette pisałem, że najważniejsza jest cena. Im taniej tym lepiej. I że jak jedno wydawnictwo może wydawać grube albumy komiksowe, w twardej oprawie za 40 zł, to pozostali dwaj gracze też tak mogą. Tylko nie chcą, bo uważają, że to one powinny kształtować ceny komiksów. Że jak do tej pory miały monopol i porozumienie co do wysokich cen i marży to tak powinno już być po wsze czasy.


Na szczęście Hachette rozbiło w puch tą filozofię. Niestety konkurentom zajęło aż 3 lata tępego uporu, patrzenia na malejące zyski, ignorowania moich światłych :))))) uwag i "myślenia" co zrobić z tym problemem. Ale "Przyszła wiosna baronowo". I Mucha i Egmont wreszcie wybrały jedynie słuszną drogę pójścia hachettową strategią niskiej ceny przy sprzedawaniu swoich albumów. Że najlepiej zarabiać na dużym obrocie i wyższej sprzedaży a nie jednostkowej marży z egzemplarza. Ja tylko kiwam głową z uznaniem. Mogę jedynie dodać nieco złośliwie - "Czemu tak późno?" Teraz zostaje już tylko wymowne spojrzenie w kierunku Eaglemoss Polska i wykrzykiwanie w ich kierunku "Gdzie do diabła jest polska wersja Kolekcji Komiksów DC, która świetnie sobie radzi w Niemczech"? Spojrzałem na ujawnione już tytuły tomów w Bundesrespublik - JA CHCĘ TO U NAS PO 40 ZŁ ZA SZTUKĘ!


Tak więc po Spider-man Blue z WKKM dostajemy drugi komiks z tak zwanej kolorowej serii Loeba i Sale'a. Niestety ja mam z nią dwa zasadnicze problemy. Po pierwsze to jest kolejne podejście do originów których nienawidzę. Na dodatek stworzone w 2001-02 roku (dość niedługo po millerowskim Man without of fear), bo Loeb wyprał się całkowicie z dobrych pomysłów, więc odgrzewa nam kotleta 101 raz. Nie potrzebuję dowiadywać się jak Matt Murdock stracił wzrok a potem stał się prawnikiem - obrońcą uciśnionych za dnia i zamaskowanym bohaterem Hell's Kitchen nocą.  Ja to wszystko wiem! A po drugie wg mnie Sale rysuje paskudnie. Takie mało szczegółowe maziaje nawiązujące chyba do pop artu i Andy'egoWarchola. Jego postacie kobiece są okropne i ja bym ich kijem nie tkną. Rysunki oprócz żółci (od pierwszego kostiumu bohatera) mają tez szczególnie dużo odcieni niebieskiego, pomarańczu czy różu a całość wygląda pastelowo i akwarelowo zarazem. Sam Matt w kostiumie wygląda bardzo ok.I duże dwustronne panoramy podczas jego walk. Ale reszta mi się nie podoba.


Jak już mówiłem - fabuła skupia się na samym początku kariery Daredevila a nawet wcześniej bo ponownie przypominana jest śmierć jego taty. Murdock pisze sobie "listy" do zmarłej (w historii "Daredevil: Diabeł Stróż") Karen Paige, która była jego pierwszą wielką miłością. Opowiada jak to się wszystko zaczęło, jak po braku ukarania winnych zabójstwa ojca, szyje sobie kostium na bazie jego starego, żółtego szlafroka i staje się właśnie Daredevilem. A potem ściga prawdziwych sprawców zabójstwa, których prawo nie mogło ukarać. Potem pierwszy raz spotyka Owla i Purple Mana, swoich późniejszych większych wrogów. Nie tej wagi co Kingpin, ale znaczących.


W swojej kancelarii zatrudniają Karen, do której oczywiście korpulentny Foggy zaczyna się zalecać. Ale wiadomo jest, że ona poleci na Matta. Banał, ale to były lata 60-te i nie ma co się czepiać pewnych "obowiązkowych" elementów historii superbohaterów. A w nich ukochana być oczywiście musi. Podoba mi się humor zawarty w opowieściach. nienachalny ale widoczny. Przed Frankiem Millerem Daredevil był dość lekkim w sposobie bycia człowiekiem, mimo rodzinnej tragedii która go dotknęła. I to widać choćby w krótkim starciu z Electro, albo scenie wizyty Fantastycznej Czwórki w ich kancelarii. Dobre było też czytanie w gazecie o tym jak pokonany został Zamaskowany Matador. Wszyscy fani wiedzą że kiedyś Daredevil miał chyba najgłupszych możliwych wrogów (Gladiator czy Stilt man choćby), dlatego Loeb tylko wspomina o takich epizodach, bez ich pokazywania. I bardzo dobrze.


Jak pisałem wcześniej wiele elementów tego komiksu zawarto ostatnio w serialu Netflixa. Nie ma się jednak co dziwić, skoro scenarzysta był konsultantem/nadzorcą jego twórców. Ogólnie jest to przyjemna lektura, zwłaszcza dla fanów Daredevila. Trochę mniej przygnębia niż "Blue". Ale jak mówiłem - jest de facto o niczym. Początki, parę walk bez wątku głównego, plus tęsknota za utraconą miłością. I mimo twardej oprawy i świetnej ceny ja tego komiksu nie kupię. To nie będzie mój pierwszy nabytek od Muchy, bo powtarzane w kółko orginy mnie odrzucają i strasznie denerwują. Ale jak ktoś lubi to radzę się pośpieszyć. Na Gildi.pl super promocja potrwa jeszcze tylko 6 dni. Potem trzeba będzie dokładać jeszcze 4,50, a po co? :)
http://www.sklep.gildia.pl/komiksy/274488-daredevil-zolty
http://bonito.pl/k-1793125-daredevil-zolty

Asterix i Kleopatra (Hachette)

Nie wiem czemu kupiłem ten album. Pewnie pod wpływem chwili. Przechodziłem obok saloniku Inmedio i widzę, że leży na półce. No to wziąłem.Poza tym chciałem zobaczyć czy są różnice między oryginalnym komiksem a animacją oraz filmem fabularnym.


I nie ma. Adaptacje są bardzo dobre i wierne. Więcej nawet - film Misja Kleopatra jest lepszy bo wrzuca dowcipy z telefonem komórkowym i Star Wars. Jako że komiks ukazał się w 1963 r. (czyli 13 lat przed premierą Nowej Nadziei) siłą rzeczy nie mogło być w nim tej genialnej kwestii "Nikt nie pokona Imperium Rzymskiego. Zaatakowane, Imperium kontratakuje!"

Czyli ponieważ znam dobrze fabułę, zachwyt podczas lektury był o wiele mniejszy niż wcześniej, przy nieco zapomnianym tomie przeze mnie tomie "Asterix Legionista". Mamy zakład Kleopatry i Cezara o budowę pałacu w 3 miesiące, by przekonać się o tym czy Egipcjanie są jeszcze wielkim narodem. Nieudolny architekt Numerobis (nie mówiący dubbinigiem Cezarego Pazury), by nie skończyć w paszczy świętych krokodyli, udaje się do Gali po pomoc Panoramixa. On razem z Asterixem i Obelixem ruszają do Egiptu (po drodze oczywiście spotykając znajomych piratów :) ) i dzięki pomocy magicznego napoju budowa rusza z kopyta. Próby sabotażu podejmuje konkurencyjny architekt Piramidonis a potem też Cezar. Ale jak mówiłem - wszystko dzieje się dokładnie jak w adaptacjach. Oczywiście tym większe należy się uznanie dla ich twórców, ale nie ma za bardzo czego recenzować, skoro fabuła jest wszystkim znana. Może tylko częściej podkreślają urodę nosa królowej. Jednak tekst że "na budowie ukrywają się galijscy dysydenci" dalej mnie śmieszy. Zauważyłem też jeszcze więcej dumy z kiedyś chwalebnej przeszłości Francuzów - że to Napoleon dotarł pod piramidy ("Dwadzieścia wieków na nas patrzy" - rzucone przez Panoramixa) oraz podkreślenie, że to Francuz kierował budową Kanału sueskiego. Ale to że Francuzi podkreślają tylko swoje zasługi a przemilczają klęski (podbicie przez Cezara, przegrane z Niemcami itp.), zawsze mnie wkurzało.


Skupię się więc na otoczce. Oryginalna okładka podoba mi się mniej niż poprzedniego tomu. Postać Kleopatry i całe tło jest przeciętne w moich oczach. Szycia są porządne, żadne kartki nie latają luźno. Podoba mi się dodana grafika z rysunkiem Kleopatry. Natomiast przypisy/dodatki na końcu tomu są pouczające. Dowiadujemy się, że historia powstała by sparodiować ówczesny hollywoodzki blockbuster, czyli film "Kleopatra" z rolą Elizabeth Taylor. Że to były pierwsze przygody Asterixa które sprzedały się w nakładzie powyżej miliona egzemplarzy. Że to w tym albumie Idefix zyskał swoje imię, wyłonione w konkursie czytelników czasopisma "Pilote", które pierwsze opublikowało te przygody. Tłumaczem komiksu na nasz język jest Jarosław Kilian a leksykonu Katarzyna Marciniak, za co im dziękuję, bo ja po francusku nie umiem ani be ani me.


Znowu też można się przekonać jak wielki Francuzi mają kompleks w stosunku do Amerykanów. Jak im się nie podoba to, że to USA zdominowało powojenny świat. Jak nie mogą się pogodzić, że przez swoją upokarzającą klęskę w II wojnie światowej na zawsze już stracili status światowego mocarstwa. I próbują zakłamywać rzeczywistość wyśmiewając wielki film który zdobył 4 Oskary. A francuska ustawa z 1949 roku tak cenzurowała komiksy by na ich rynku wydawniczym nie mogły się ukazywać tytuły amerykańskie. Nic więc dziwnego, że Asterix się sprzedawał w takim nakładzie, skoro sztucznie załatwiono jego konkurencję. :) No ale co zrobisz - tacy właśnie są Francuzi. 


Zatem komiks polecam głównie tym co chcą znowu zebrać całą Kolekcję Hachette w twardej oprawie i mieć kompletny rysunek grzbietowy. Innych ostrzegam, że jeżeli znacie animację, lub film, naprawdę nic was tu nie zaskoczy. Lepiej poczekać na 3 tom, czyli Walkę Wodzów, której to fabuła mi osobiście nie jest znana. Dorzucona wtedy zostanie też teczka na grafiki. Ale wybór jak zawsze należy do was.

poniedziałek, 11 maja 2015

JOWy

Dzisiaj cały dzień "eksperci" i politycy mocno krytykują JOWy. I mnie to wkurza, bo przytaczają złe przykłady. Wybory do senatu są tylko na papierze jednomandatowe. A wyglądają właśnie tak jak wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich. Wg senackiej ordynacji wybory wygrałby Duda - czyli kandydat z 35% głosów. A reszta się nie liczy. Takie coś to nie jest prawdziwy JOW.

Po pierwsze okręgi muszą być mniejsze. 100 okręgów senackich na 312 tyś km2 daje zbyt duża powierzchnię okręgu. Nic dziwnego, że w drugiej izbie królują wielkie partie z aparatem umożliwiającym kampanię na tak dużym terenie. Okręgi muszą być małe. Jestem za zmniejszeniem liczby posłów do 400 ale na początek było by te 460 okręgów - czyli 100 więcej niż powiatów.

Po drugie - w nowej ordynacji musi być możliwość by mógł startować każdy. KAŻDY! Zbierasz wymaganą liczbę podpisów pod swoją kandydaturą (1000 czy 2000) i Okręgowa Komisja Wyborcza musi cię zarejestrować. MUSI! Bez żadnych komitetów i innych formalności - masz 18 lat i podpisy - jesteś kandydatem. Każdy wyborca mógłby oczywiście podpisać nieograniczoną liczbę list poparcia - tak jak jest teraz.

Lista kandydatów musi być otwarta. Czyli nie tak jak teraz, że Komitety wyborcze mogą zgłaszać listy maksimum 10 kandydatów. Nie - KAŻDY może się zarejestrować. Nawet jeśli lista wyborcza liczyłaby 1000 albo i więcej nazwisk. Nie ma limitów, wybory niech będą dla wszystkich a nie tylko partii z zapleczem.

No i ostatnia rzecz - tak jak w wyborach prezydenckich i na wójtów i burmistrzów muszą być 2 tury. Żeby nie było tak, że kandydat np z 35 % zabiera jedyne miejsce a reszta  65% jest niereprezentowana. Nie - wygrywa ten kto zdobędzie ponad połowę głosów. Jeśli nikt nie zdobył tyle, to robimy drugą turę między dwoma najlepszymi w okręgu.

Poza tym każda z tur musi trwać 2 dni (sobotę i niedzielę), by poszło więcej ludzi, wszyscy mogliby głosować korespondencyjnie lub przez internet także za pomocą pełnomocnika wyborczego. Oraz powinien powstać porządny system informatyczny zawierający bazę wszystkich uprawnionych do głosowania, dostępny dla członków wszystkich obwodowych komisji wyborczych. Chodzi o to by każdy mógł głosować w dowolnej komisji wyborczej, a nie w jednej jedynej w całym kraju. No i przydałoby się umieszczać komisje w bardziej uczęszczanych miejscach - np. w Galeriach handlowych.

I z takimi wyborami nowa JOWowa ordynacja wyborcza byłaby powszechna, profrekwencyjna i demokratyczna. Dzięki naszej kłótliwości i podziałom politycznym nigdy w życiu nie doszłoby do takiego wypaczenia jak w USA czy Wielkiej Brytanii. I taką ja właśnie popieram z całego serca.

środa, 6 maja 2015

(Agent) Venom WKKM #64

Polska edycja WKKM wychodzi na chwilę z odmętów chwalebnej przeszłości Marvela. Harmonogram Kolekcji teraz głównie jest wypełniony klasykami i pozycjami sprzed 2004 r. W tym roku dostaniemy tylko pięć nowszych pozycji z okresu "postsiege". Zaczynamy drugim podejściem do samodzielnych przygód Venoma.

Nie wiem czemu redaktor Marvela Steve Wrecker nie przepadał za serią "Venom - Lethal Protektor". Ja wiem, że to nie jest rok 1993, ale moim zdaniem ludzie pokochali Venoma, właśnie za to kim był. Czyli połączeniem Eddiego Brocka i kosmicznego symbionta. Oni obaj mieli swoje powody by nienawidzić Spider - Mana. Ale podczas tych wszystkich walk i starć scenarzyści pozwolili Venomowi przejść przemianę wewnętrzną. Sięgnąć w siebie głębiej i znaleźć nie tylko nienawiść i żądzę mordu. W końcu Eddie był zwykłym człowiekiem, który poniósł pewne klęski w życiu prywatnym. A one zdarzają się każdemu i zdecydowana mniejszość kończy jako seryjny morderca. Zaś symbiont był istotą wręcz starożytną, posiadającą olbrzymią wiedzą nagromadzoną przez wieki. I jak każda istota myśląca miał instynkt samozachowawczy. Nic więc dziwnego, że się wkurzał, gdy różne osobniki dybały na jego życie.

Dlatego ja lubiłem zreformowanego Venoma, który chciał bronić niewinnych. Choćby przed swoim "dzieckiem" - Carnage'm w ewencie "Maximum Carnage". Gdy symbiont został sprzedany na aukcji i trafił do Mac Gargana (byłego Skorpiona) znowu został zredukowany do krwiożerczej bestii, nienawidzącej Spider-Mana, którą mogliśmy zobaczyć choćby w Thunderbolts i Dark Avengers Normana Osborna. Banał.


Nowa seria która wystartowała w 2011 roku, postanowiła zrównoważyć złego symbionta, dobrym nosicielem. Okazało się, że armia Stanów Zjednoczonych przejęła kontrolę nad kosmitą i postanowiła zaprząść go do wypełniania misji służących interesom rządu i przy okazji niejako - spełniania dobrych uczynków. Ostatecznym nosicielem został znany nam skądinąd Flash Thompson - dawny dręczyciel, obecnie przyjaciel Petera Parkera. Flash służył w Afganistanie i podczas działań wojennych stracił obie nogi. Wobec takiego nieszczęścia moc i siła którą daje mu symbiont, z pewnością jest atrakcyjna. Jeśli ktoś pamięta Spectacular Spider-Mana wydanego u nas przez Dobry Komiks, to tam była podobna sytuacja. Dr Connors sam mówił, że czemu nie miał by zmieniać się w Jaszczura, skoro wtedy miał obie ręce i był sprawny?


Pomysł na ten komiks jest średni. Niektórym może się podobać, ale gołym okiem widać że ma spore dziury logiczne. Ja nie kupuję tego, że akurat Flash ma tak silną wolę, by choć czasem przemówić Venomowi do rozsądku. Iron Fist - może, ale były szkolny futbolista i prosty kapral? Raczej nie. Jeśli jednak zaakceptuje się tą koncepcję, historia z pierwszych zeszytów może się podobać. Oczywiście jak zwykle mamy rozterki psychologiczne, walkę wewnętrzną o kontrolę nad własnym ciałem i o to by nie wybuchnąć morderczym szałem. Także troskę o związek ze swoją dziewczyną, byłą sekretarką J.J. Jamesona, Betty Brand. Ale przynajmniej rozgrywa się to obok i w trakcie jakiejś akcji. Nie są to ściany tekstu na jednym obrazku, tylko (głównie) gorące myśli rzucane podczas dynamicznych scen walk. Nawet podoba mi się podchwycenie pomysłu z pierwszych zeszytów "New Avengers". Pamiętamy, że tam bohaterowie powstrzymali zbuntowaną frakcję SHIELD (a tak naprawdę Skrulli pod przykrywką) przed wydobywaniem vibranium w Savage Landzie do konstruowania broni. Taaak - kopalnia została zniszczona, ale złoża pozostały. I ktoś postanowił wrócić do tego pomysłu. W tym miejscu wkracza na scenę Agent Venom by powstrzymać ten proceder i uratować tysiące ludzi przed śmiercią. Na swojej drodze zetrze się z Jackiem O'Lantarnem, Kravenem Łowcą (to on żyje?!) a nawet samym Spider - Manem.


Rysunki też są porządne ale mnie za serce nie ujęły. Postacie (zwłaszcza Flash) wyglądają trochę za staro i mają zbyt surowe rysy twarzy. A sytuacji wcale nie poprawiają takie sobie tuszowanie i wyblakłe kolory. Praca Crimelab! Studios nie zachwyca. Nawet okładka jest taka wyblakła. Tylko Jack O'Lantern bije ciepłem ze swojej makówki a cała reszta jest przygaszona. Wadą jest też ostatni zeszycik który po fajnym i smaczkowym początku z Człowiekiem Muchą, dalej skupia się na cywilnym życiu Flasha co jest oczywiście nudne (przynajmniej dla mnie). Brak mi jest zabawnych gagów i onelinerów. Nawet Parker nic nie rzuci podczas swojego wejścia. A Eugene rzuca teksty mało śmieszne. Raz może się uśmiechnąłem i tyle. Szkoda też małej liczby stron tego tomu - to tylko 5 oryginalnych zeszytów. Tym razem jednak jest to zrozumiałe, bo numer 6 to już historia "Spider Island", która też będzie w WKKM. Tylko na to musimy poczekać do 11 stycznia 2017. Trochę długo. :)


Ja teraz kupuję wszystkie tomy Kolekcji, dlatego wziąłem i ten. Ale jak komuś nie pasuje pomysł Flasha jako Venoma to nie będę mocno namawiał innych do zakupu.