Ten tom Kolekcji daje nam
możliwość ponownego przekonania się jak wyglądały komiksy w latach 60-tych.
Podobnie jak wcześniejsze przygody X-Men czy Iron Mana nie mamy do czynienia z
jedną długą opowieścią. Są za to krótsze przygody, spięte klamrą fabularną. Hulk
jest rzucany przez los z miejsca na miejsce, niczym liść na wietrze. I mimo
swej ogromnej siły i mocy nic nie może z tym faktem zrobić, gdyż i on ma swoje
ograniczenia, a zawsze potrafi się znaleźć ktoś potężniejszy lub
przebieglejszy od niego. Co gorsze, prawie wszędzie spotyka go nienawiść i
strach otoczenia. Nawet nieliczni przyjaciele potrafią się od niego odwrócić.
Podkreśla to tylko tragizm tego bohatera, który nie może nigdzie zaznać
spokoju. Taki przekaz można wyraźnie dostrzec pomiędzy wierszami scenariusza
Stana Lee i Gary’ego Friedricha.
Album rozpoczyna się gdy Bruce
Banner leży na jakiejś samotnej plaży, wykończony po pojedynku z Namorem, który
był pokazany w poprzednim numerze "Tales To Astonish". Po chwili następuje
gwałtowna przemiana w Hulka, spowodowana przez Lokiego, który swoją magią
wysyła Sałatę do Asgardu. Tam oczywiście następuje szereg nieporozumień
kończących się nawalanką. Potem Hulk jest
rzucony w sam środek Nowego Jorku, gdzie jego pojawienie się, wywołuje
oczywiście strach i zamieszanie wśród przechodniów. Dalej walczy z potworami,
wojskiem, Rhino, Mandarynem a na koniec trafia w środek awantury w mieście
Inhumans, po której tom się urywa tak jak zaczął.
Nie są to w żadnym razie wydarzenia
przełomowe w życiu Bruce’a Bannera, jak to było w Niemym Krzyku, Planecie Hulka
czy WWH. Można napisać, że poznajemy codzienność jego życia, które wymyślali mu
scenarzyści w latach 60-tych. Czyli bije się głównie z potworami i wojskiem,
„lata” po całym świecie wszędzie szerząc zniszczenia i trwogę. Wtedy jeszcze nie
wytworzył się taki dłuższy wątek, próbujący pomóc bohaterowi wyjść z tego zaklętego kręgu, który
widzieliśmy właśnie w WKKM #7. Najbardziej chyba może się podobać ikoniczna
wręcz scena walki z żołnierzami, gdzie Hulk jedną ręką unosi i rzuca czołgami
jak piłką a potem wskakuje im na pancerz, chwyta za lufę, wyrywa za nią
wieżyczkę i używa jej jako maczugi. Klasyk. Można też zauważyć to, że moce i
ogólny charakter postaci nie są do końca definitywnie ukształtowane. Zmiany w
Bannera następują zbyt nieoczekiwanie, choć wydaje się, że gniew dalej powinien
napędzać Hulka. I nie mówię tu o przypadkach uzasadnionych scenariuszowo. Zaś
po przemianie ciało Hulka nie leczy automatycznie ran odniesionych przez
Bannera, choć kule dalej się od niego odbijają. Nielogiczne jest też to, że
działa na niego zwykły, niczym nie ulepszony, gaz usypiający. Naciągane na
potrzeby fabuły w Annualu jest też tak szybkie uwierzenie jednemu z łotrów, że
ci są jego przyjaciółmi, gdy dość jasne jest, że chcą Hulka tylko wykorzystać
do swoich celów.
Na szczęście mimo ogólnie
niewesołej sytuacji, znalazło się miejsce na akcenty humorystyczne. Podobać się
mogą zwłaszcza krótkie teksty generała Rossa, które rzuca do Nicka Fury’ego, o
tym że SHIELD jest odrzutami z Jamesa Bonda (minęło 47 lat, a dziś żarcik
ciągle jest aktualny w świetle premiery „Spectre”), albo że do pokonania Hulka
Fury może użyć nawet Hare Krishna, bo jego to nic nie obchodzi. Mamy też znowu
do czynienia z archaizmami, które dziś śmieszą. Bo każdy łotr musi przed walką
wygłosić swój „monolog”, o tym jak jest zły i że zawładnie światem czy coś w
tym rodzaju. Najśmieszniejszy był zaś chyba dość dwuznaczny tekst o tym, że
„Czubkiem berła wyssę do końca twe życie”.
Rysunki są znakiem swojej epoki
ale dalej mogą się podobać. Są wyraziste, ekspresyjne, dobrze ukazują akcję i
zamierzenia scenarzystów. Postacie są oddane szczegółowo, czasem przeszkadzają
tylko jednolite, proste tła, ale to mała wada. Okładki są nieco gorsze
artystycznie, bo mniej szczegółowe, ale taki był styl tamtych czasów. In plus
wychodzi tylko front Annuala z klasycznym (dzisiaj) ujęciem Hulka jako Atlasa
dźwigającego wielki ciężar. Motyw ten zakorzenił się w Marvelu i był potem
wielokrotnie powtarzany – choćby w pierwszych Secret Wars. Nieco razi okładka
całego tomu – Hulk przesadnie jest charakteryzowany na potwora Frankensteina,
co na kartach komiksu jest często podkreślane, ale na dłuższą metę męczące. Z
racji długoletniej dominacji mężczyzn w branży i braku równouprawnienia, zwraca się uwagę na to że
rysunki Marie Severin, nie ustępują kolegom. Oczywiście że nie ustępują. Dzis już nie
powinno zwracać się uwag na płeć a na talent i zdolności danego rysownika. Są
oczywiście różnice stylu między nią a Herbem Trimpe ale obie wersje Sałaty
Marvela mogą się podobać czytelnikom.
Grubość tego numeru WKKM to ponad
200 stron, co przyjemnie się odbija na jego stosunku ceny do jakości. Nie
przeszkadza nawet to, że miejsca zostało tylko na 4 strony dodatków. Rysunek grzbietowy wreszcie nie wyłazi na
przednią okładkę i można tym razem uniknąć kolejnej szpary w panoramie.
Tłumaczenie tomu tym razem zostało powierzone aż dwóm specjalistom z portalu
naEkranie (dawniej Hatak.pl) – Kamilowi Śmiałkowskiemu i Oskarowi Rogowskiemu.
Przypominając sobie choćby posłowie do „Czerwonego Syna” należy pochwalić
ostateczny efekt. Praca w parze pozwoliła uniknąć rażących błędów. Brak dostępu
do angielskiego oryginału nie pozwala mi stwierdzić czy rzeczywiście aż tak
często używano w stosunku do Hulka słowa gargulec. Natomiast uśmiech wywołało
użycie swojskiego, polskiego słówka jakim jest „naparzanie się” w odniesieniu
do bójki/walki.
Podsumowując – mimo braku fabularnej ważności przedstawionych wydarzeń,
lektura tego tomu dostarcza dużą dozę przyjemności i wrażeń. Dlatego warto się
z nim zapoznać.
Ocena - 75%
Stan Lee uwielbia aliteracje - w oryginale bardzo często używa więc "Green Gargoryle" albo "Green Goliath". Niestety nie mamy dobrego słowa na z, żeby zrobić Zielonego Z..... :)
OdpowiedzUsuń,,Są oczywiście różnice stylu między nią a Herbem Temple(...)". Pewnie też-ale chodziło chyba o Trimpe'a...
OdpowiedzUsuń