czwartek, 19 listopada 2015

The Incredible Hulk: Monster Unleashed WKKM #78





Ten tom Kolekcji daje nam możliwość ponownego przekonania się jak wyglądały komiksy w latach 60-tych. Podobnie jak wcześniejsze przygody X-Men czy Iron Mana nie mamy do czynienia z jedną długą opowieścią. Są za to krótsze przygody, spięte klamrą fabularną. Hulk jest rzucany przez los z miejsca na miejsce, niczym liść na wietrze. I mimo swej ogromnej siły i mocy nic nie może z tym faktem zrobić, gdyż i on ma swoje ograniczenia, a zawsze potrafi się znaleźć ktoś potężniejszy lub przebieglejszy od niego. Co gorsze, prawie wszędzie spotyka go nienawiść i strach otoczenia. Nawet nieliczni przyjaciele potrafią się od niego odwrócić. Podkreśla to tylko tragizm tego bohatera, który nie może nigdzie zaznać spokoju. Taki przekaz można wyraźnie dostrzec pomiędzy wierszami scenariusza Stana Lee i Gary’ego Friedricha.


Album rozpoczyna się gdy Bruce Banner leży na jakiejś samotnej plaży, wykończony po pojedynku z Namorem, który był pokazany w poprzednim numerze "Tales To Astonish". Po chwili następuje gwałtowna przemiana w Hulka, spowodowana przez Lokiego, który swoją magią wysyła Sałatę do Asgardu. Tam oczywiście następuje szereg nieporozumień kończących się nawalanką. Potem Hulk jest  rzucony w sam środek Nowego Jorku, gdzie jego pojawienie się, wywołuje oczywiście strach i zamieszanie wśród przechodniów. Dalej walczy z potworami, wojskiem, Rhino, Mandarynem a na koniec trafia w środek awantury w mieście Inhumans, po której tom się urywa tak jak zaczął.


Nie są to w żadnym razie wydarzenia przełomowe w życiu Bruce’a Bannera, jak to było w Niemym Krzyku, Planecie Hulka czy WWH. Można napisać, że poznajemy codzienność jego życia, które wymyślali mu scenarzyści w latach 60-tych. Czyli bije się głównie z potworami i wojskiem, „lata” po całym świecie wszędzie szerząc zniszczenia i trwogę. Wtedy jeszcze nie wytworzył się taki dłuższy wątek, próbujący pomóc bohaterowi wyjść z tego zaklętego kręgu, który widzieliśmy właśnie w WKKM #7. Najbardziej chyba może się podobać ikoniczna wręcz scena walki z żołnierzami, gdzie Hulk jedną ręką unosi i rzuca czołgami jak piłką a potem wskakuje im na pancerz, chwyta za lufę, wyrywa za nią wieżyczkę i używa jej jako maczugi. Klasyk. Można też zauważyć to, że moce i ogólny charakter postaci nie są do końca definitywnie ukształtowane. Zmiany w Bannera następują zbyt nieoczekiwanie, choć wydaje się, że gniew dalej powinien napędzać Hulka. I nie mówię tu o przypadkach uzasadnionych scenariuszowo. Zaś po przemianie ciało Hulka nie leczy automatycznie ran odniesionych przez Bannera, choć kule dalej się od niego odbijają. Nielogiczne jest też to, że działa na niego zwykły, niczym nie ulepszony, gaz usypiający. Naciągane na potrzeby fabuły w Annualu jest też tak szybkie uwierzenie jednemu z łotrów, że ci są jego przyjaciółmi, gdy dość jasne jest, że chcą Hulka tylko wykorzystać do swoich celów.


Na szczęście mimo ogólnie niewesołej sytuacji, znalazło się miejsce na akcenty humorystyczne. Podobać się mogą zwłaszcza krótkie teksty generała Rossa, które rzuca do Nicka Fury’ego, o tym że SHIELD jest odrzutami z Jamesa Bonda (minęło 47 lat, a dziś żarcik ciągle jest aktualny w świetle premiery „Spectre”), albo że do pokonania Hulka Fury może użyć nawet Hare Krishna, bo jego to nic nie obchodzi. Mamy też znowu do czynienia z archaizmami, które dziś śmieszą. Bo każdy łotr musi przed walką wygłosić swój „monolog”, o tym jak jest zły i że zawładnie światem czy coś w tym rodzaju. Najśmieszniejszy był zaś chyba dość dwuznaczny tekst o tym, że „Czubkiem berła wyssę do końca twe życie”.


Rysunki są znakiem swojej epoki ale dalej mogą się podobać. Są wyraziste, ekspresyjne, dobrze ukazują akcję i zamierzenia scenarzystów. Postacie są oddane szczegółowo, czasem przeszkadzają tylko jednolite, proste tła, ale to mała wada. Okładki są nieco gorsze artystycznie, bo mniej szczegółowe, ale taki był styl tamtych czasów. In plus wychodzi tylko front Annuala z klasycznym (dzisiaj) ujęciem Hulka jako Atlasa dźwigającego wielki ciężar. Motyw ten zakorzenił się w Marvelu i był potem wielokrotnie powtarzany – choćby w pierwszych Secret Wars. Nieco razi okładka całego tomu – Hulk przesadnie jest charakteryzowany na potwora Frankensteina, co na kartach komiksu jest często podkreślane, ale na dłuższą metę męczące. Z racji długoletniej dominacji mężczyzn w branży i braku równouprawnienia, zwraca się uwagę na to że rysunki Marie Severin, nie ustępują kolegom. Oczywiście że nie ustępują. Dzis już nie powinno zwracać się uwag na płeć a na talent i zdolności danego rysownika. Są oczywiście różnice stylu między nią a Herbem Trimpe ale obie wersje Sałaty Marvela mogą się podobać czytelnikom.



Grubość tego numeru WKKM to ponad 200 stron, co przyjemnie się odbija na jego stosunku ceny do jakości. Nie przeszkadza nawet to, że miejsca zostało tylko na 4 strony dodatków.  Rysunek grzbietowy wreszcie nie wyłazi na przednią okładkę i można tym razem uniknąć kolejnej szpary w panoramie. Tłumaczenie tomu tym razem zostało powierzone aż dwóm specjalistom z portalu naEkranie (dawniej Hatak.pl) – Kamilowi Śmiałkowskiemu i Oskarowi Rogowskiemu. Przypominając sobie choćby posłowie do „Czerwonego Syna” należy pochwalić ostateczny efekt. Praca w parze pozwoliła uniknąć rażących błędów. Brak dostępu do angielskiego oryginału nie pozwala mi stwierdzić czy rzeczywiście aż tak często używano w stosunku do Hulka słowa gargulec. Natomiast uśmiech wywołało użycie swojskiego, polskiego słówka jakim jest „naparzanie się” w odniesieniu do bójki/walki.


Podsumowując – mimo braku  fabularnej ważności przedstawionych wydarzeń, lektura tego tomu dostarcza dużą dozę przyjemności i wrażeń. Dlatego warto się z nim zapoznać. 

Ocena - 75%

2 komentarze:

  1. Stan Lee uwielbia aliteracje - w oryginale bardzo często używa więc "Green Gargoryle" albo "Green Goliath". Niestety nie mamy dobrego słowa na z, żeby zrobić Zielonego Z..... :)

    OdpowiedzUsuń
  2. ,,Są oczywiście różnice stylu między nią a Herbem Temple(...)". Pewnie też-ale chodziło chyba o Trimpe'a...

    OdpowiedzUsuń