Po sukcesie dwóch Kolekcji Marvela oraz dotarciu do końca i nie urwania Kolekcji Thorgala, Hachette Polska ruszyła z kolejną Kolekcją komiksów. Teraz przyszedł czas Conana. Rozpisywałem się już od kwietnia o doniosłości tego wydarzenia, więc tu nie będę się powtarzał. I choć szkoda mi trochę, że jednak teraz nie wyszedł Dredd po polsku, to po przeczytaniu całości tego albumu tylko utwierdzam się w przekonaniu jaki to był strzał w dziesiątkę.
Ostatnio ogarnęło mnie chyba zmęczenie materiału z którego sam nie zdawałem sobie sprawy. Teraz otworzyły mi się oczy i zobaczyłem czego mi brakowało. Dla mnie jako starego fana książek z Conanem największym atutem jest to, że są tu adaptacje opowiadań Roberta Ervina Howarda, które w młodości sam czytałem. I momentalnie wszystko do mnie wróciło, podczas przewracania kolejnych kartek. Przypomniałem sobie jak właśnie to opowiadanie pochłaniałem w książce oraz dlaczego Conan jest wielki i jak zachwycała mnie jego osoba. W tomie mamy 5 głównych historii z lat 1971-74 opublikowanych pierwotnie w magazynie komiksowym Savage Tales #1-5. Pierwsza o Córce Lodowego Olbrzyma, jest jakby rozgrzewkowa, bo opowiada o naprawdę krótkim epizodzie losów Conana. Choć same Lodowe Olbrzymy strasznie się spociły podczas ich krótkiego "spotkania". Nie pomogła też lekka, wręcz szkicowa kreska Barrego Windsor - Smitha. Jego Cymmeryjczyk wygląda emo-hippis z burzą blond loków.
Za to "Czerwone Ćwieki" to już dla mnie miód i orzeszki. Przypomniałem sobie jak barbarzyńca i Valleria natrafili na zagubione w dziczy miasto Xuchotl, o ścianach z nefrytu i z zamkniętym pod dachem labiryntem korytarzy i hal. A w nich znajdowały się potwory i dwa przeklęte plemiona zwarte w śmiertelnej walce. Jak się teraz nad tym zastanawiam, ta sytuacja jest rodem z filmu "Za garść dolarów". Sergio Leone oprócz Kurosavy mógł też wzorować się na prozie Howarda. Smith tutaj, po upływie 2 lat, rysuje już zdecydowanie lepiej i dokładniej. Tylko dalej za mało czerni jest użyte na włosach Cymmerianina i dalej bardziej przypomina on blondyna. A Valleria i inne kobiety mają duże, długie oczy zbyt dosłowne łuki brwiowe i przez to ich twarze są za szerokie i nieco dziwne. Lekturze towarzyszy gęsty klimat greckiej tragedii, walka o życie, intrygi, zdrady, potwory, mężne czyny. Krótki komiks jest napakowany wątkami i akcją. Nie ma dłużyzn i dzieki temu strasznie wciąga.
Ale najlepszą dla mnie pozycją zbioru jest zdecydowanie "Noc Czarnego Boga". Objętościowo jest mniejszy, fabularnie prostszy, bardziej przewidywalny. Podróż łodzią za łupieżcami mi skojarzyła się podobnym motywem z komiksu "W poszukiwaniu źródeł Kalevali" gdzie Sknerus też był samotny (siostrzeńcy się nie liczą :) ) na wodzie, z tajemniczym artefaktem przy boku. Na szczyt wynoszą tą historię miażdżące system rysunki Neala Adamsa (przy wsparciu Gila Kane'a). Pisałem to już przy "Zmierzchu mutantów" i innych tomach WKKM z jego pracami - facet jest po prostu genialny. O dobrą dekadę wyprzedził swoje czasy i do dziś jego dzieła wyglądają obłędnie i wspaniale. Te detale, światłocień, rozmycia, perspektywa, dynamiczna zmiana ujęć. Bohaterowie wręcz żyją na tych obrazkach. A brak koloru tylko podkreśla kunszt mistrza. Mam nadzieję, że Adams jeszcze powróci w kolejnych tomach, bo Conan zasługuje na taką prezencję. W jego ujęciu ma kruczoczarne włosy tak jak powinien. Choć nie obraziłbym się na trochę loków, bo wiadomo, że Conan miał lekko kręcone te swoje włosy a nie gładkie jak u Cher. Plus rzeźba ciała i to przeszywające do kości spojrzenie. Znaczy ono przeszywało wtedy, gdy nie robił tego jego miecz. Klasa sama w sobie. Można też zwrócić uwagę na wierszyk ze strony tytułowej tej części. W maju na Komiksowej Warszawie pan Robert opowiedział mi, że sam musiał tłumaczyć i adaptować te rymy, gdyż ten utwór wcześniej nie miał polskiego tłumaczenia.
Następny rozdział, to powrót Smith'a, blond Conana i dziwnych twarzy. Potwór był fajny i tyle.
Ostatni komiks to "Tajemnica Rzeki czaszek" i inny znany artysta przy ołówku - Jim Starlin. Od razu widać jego charakterystyczny styl, jak w Warlocku i Kapitanie Marvelu. Mrok, szybkie ruchy, gwałtowne skoki, piękne kobiety, straszne potwory. Całe opowiadanie przypomina nieco starcie Van Helsinga z Draculą, bo mamy obecny ponury, samotny zamek i jego złego pana oraz biednych wieśniaków, chcących wreszcie zakończyć swoją udrękę. Dobrze, że Conan był pod ręką.
Adaptacja źródeł, trzymanie się oryginału i nie wymyślanie własnych głupot mnie ujęło i bardzo się spodobało. Trzeba tylko przywyknąć do dużej ilości kwadratowych dymków, gdzie tak jak w książkach narrator opowiada nam to co widzimy oraz emocje przeżywane przez bohatera. Większą niedogodnością jest wszechobecność gradientów/sitodruku, który trafił na matryce z taniego, magazynowego papieru, a potem jest obecny na naszym ślicznym, gładkim, offsecie. Bardzo przykre, że jak ktoś coś raz zrobił na odwal się, to potem ten błąd jest powtarzany w kolejnych wydaniach. Ja nie wiem - czy nie dałoby się dzisiaj komputerowo usunąć tych kropeczek? Pewnie dało, ale robić nie ma komu. Nie ma ich tylko w komiksie z rysunkami Adamsa, gdyż był on tworzony nieco inną techniką.
Wspomnę jeszcze o obecności typowo conanowego humoru. To też mi się bardzo podobało u Cymmerianina - był brutalny i ostry, ale miał też swój honor i potrafił okazywać przyjemniejsze uczucia. Ale nie bez dozy cynizmu, czy barbarzyńskiej złośliwości. Np. jego kodeks nie pozwalał mu zabić nieuzbrojonej kobiety, ale nie miał problemu z rzuceniem jej do jamy. Potrafił też jednym ruchem ręki docenić bardziej dobrą klacz niż niewiastę. W tym swoim podejściu do życia bardzo mi przypomina Punishera, który też w tym okresie wchodził do świata Marvela.
Po stronach rysunkowych mamy jeszcze przedruk pokazujący Roya Thomasa analizującego rysunki do Czerwonych Ćwieków z magazynu Weird Tales z 1936 r. Przy okazji uzasadnia też zmiany które wprowadził ze Smith'em w swojej wersji. Jest też pierwsza część tekstu Lin'a Cartera o narodzinach heroic fantasy. Ostatecznie zgadzam się, że Conan nie był pierwszy i czytam z ciekawością o początkach gatunku z przełomu XIX i XX w.. Na końcu dostajemy sporą galerię zarówno widoczków z samym Cymmerianinem (Adams znów najlepszy), jak i kolorowe przedruki okładek Savage Tails. Szkoda, że nie dodano nam tego Ka-Zara z numeru piątego do treści.
Może przemawia przeze mnie nostalgia i zadowolenie z przypomnienia lat chłopięcych, ale nic to. Dla mnie ten album jest fantastyczny. Hachette znowu to zrobiło. Znowu pokazało, że jest najlepszym wydawnictwem komiksowym w Polsce. Pół punktu odejmuję nie za brak koloru a za te gradienty/sitodruki. Jakby to poprawić, to byłby ideał. Czekam niecierpliwie na numer drugi.
Ocena: 9+/10
Znak Jakości 8azyliszka
Ocena: 9+/10
Znak Jakości 8azyliszka
Ja na twoim miejscu dałbym 11/10
OdpowiedzUsuńGdyby nie kropeczki, byłaby najwyższa ocena. komiks jest fenomenalny.
UsuńWdarł się mały błąd w recenzji, nie "Savage Tails" (Barbarzyńskie ogony :) tylko "Savage Tales" (Barbarzyńskie Opowieści).
OdpowiedzUsuń