Rok po pierwszej części nowej serii Remigiusza Mroza "W kręgach władzy", po niecierpliwym oczekiwaniu na kontynuację, doczekaliśmy się jej drugiego tomu. Dla innych pisarzy, była by to pewnie ostatnia książka w tym roku. Jednak znając płodność tego autora i mając jeszcze półtora miesiąca do Sylwestra, powinien on nas jeszcze zachwycić swoją kolejną pozycją. Ja przypuszczam, że gdyby nie te wszystkie spotkania autorskie, wywiady, festiwale, targi itd. to ten pisarz mógłby nam oferować jedną nową książkę w miesiącu, jeśli nawet nie więcej.
Pierwsze co mi się rzuciło w oczy to slogan z okładki, że "Prawa do ekranizacji serii sprzedane!". Z wykrzyknikiem. WOW - naprawdę? Och już nie mogę się doczekać tego serialu. Poza tym wszyscy wiedzą, że gdy dana powieść jest filmowana, to znaczy że sama jest wysokiej jakości i jest lepsza od półkowej konkurencji. Przykłady takie jak cykl o Grey'u czy "Niezgodnej" świadczą o tym najlepiej. Marketing najwyższych lotów mnie osobiście zachwyca, bo jakże by inaczej. A chwilkę wzruszenia przeżyłem, gdy przeczytałem dedykację dla Katarzyny Bondy, która widocznie wspierała autora podczas procesu tworzenia. Cieszy mnie znajomość tych dwóch twórców, bo osobiście oczekuję z wielką nadzieją wspólnego projektu tej dwójki. Jakiś nowy projekt albo crossover ich bohaterów, z miejsca stałby się mega bestsellerem w Polsce. Mam nadzieję, że o tym pomyślą i się kiedyś na coś takiego zdecydują.
Akcja powieści zaczyna się miesiąc po dramatycznej (jeśli się ktoś tym emocjonuje) końcówce pierwszego tomu. Patryk Hauer budzi się ze śpiączki ale prawie natychmiast wraca do dawnej formy psychicznej i swojego planu zdobycia władzy. Nieoczekiwanie jego sojuszniczką staje się nowa prezydent - Daria Seyda, która potrzebuje pomocy w swoim starciu z dotychczasowym premierem Adamem Chronowskim. On ma potężnego haka na nową głowę państwa i mimo oskarżeń o korupcję, wcale nie zamierza łatwo odejść z urzędu.
Już drugi rozdział wita nas kuriozalnym zdaniem o tym, że "sala była przeszklona, jednak żadne z okien nie wychodziło na rzeczywistość". Dalej jest pełno takich określeń, choć już po jednym tego typu zwrocie człowiek wie, że znowu czeka go seria głównie takich typowych dla autora metafor i porównań. Próbują one być wzniosłe, interesujące, skłaniające do przemyśleń. Tylko że to nie wychodzi, bo u mnie budzą tylko śmiech swoją prostą konstrukcją. Ja rozumiem, że pisarz chciał stworzyć własną wersję serialu "House of Cards". Było to przecież "genialne" hasło reklamowe drukowane na "Wotum nieufności". Ale ta próba moim zdaniem jest nieudana przez swoją nieskomplikowaną konstrukcję i dosadność. Jasne - Frank Underwood i jego żona Claire dążyli do prezydentury po trupach, za wszelką cenę. Ale przy okazji serial potrafił pokazać ich inne strony. Mieli rozbudowaną osobowość i skomplikowane relacje między nimi. Każde trochę inaczej patrzyło na świat i miało inne podejście w osiąganiu swoich celów. Potrafili wykorzystywać swoje różnice i każde z nich działało na tych odcinkach kampanii, na których najlepiej się sprawdzali. Poza tym poznawaliśmy ich też stopniowo i zdecydowanie widzieliśmy, że łączyła ich prawdziwa miłość.
Zaś tutaj w książce Mróz wali wszystko od razu i skupia się tylko i wyłącznie na tym, że związek Patryka Hauera i jego żony Mileny (Mil :) ) jest tylko transakcją, mającą prowadzić do drogi na polityczny szczyt. Odziera swoich bohaterów ze wszystkiego innego. Liczy się tylko władza, władza i władza. Efektem jest spora papierowość bohaterów. Tracą na wiarygodności. Ja jako czytelnik zawsze wiem, że to tylko fikcjne postacie literackie, bo takie karykatury nigdy nie mogły by istnieć w prawdziwym życiu. Bo już widzę jak na spotkaniu BBNu, w gronie ministrów i szefów wszystkich klubów parlamentarnych prezydent Seyda mogłaby sobie tak obcesowo pomiatać premierem. Jasne - takiej gnidzie szacunek już się nie należy. Ale otwarta pogarda też przynajmniej nie wypada. I nie pasuje charakterologicznie do bohaterki. Lecz to nie ma znaczenia jak wykreowane są dane postacie, bo gdy sobie autor coś wymyślił, to one muszą to zrobić. Pod koniec tomu gdy Hauer staje się bardziej ludzki, zaczyna nawet budzić sympatię. Czy mi się ona do niego utrzyma, to zobaczę dopiero w trzecim tomie. Oprócz "House of Cards", twórca "pożyczył" sobie też z USA sylwetkę Hillary Clinton a nawet przykład Ronalda Regana. Jak dla mnie za dużo grzybów w tym barszczu się znalazło.
Oprócz prostych i bezpośrednich metafor moje rozbawienie budziła straszna przewidywalność kolejnych wątków. Drugi rozdział zaczyna się w szpitalu i po drugim zdaniu już wiem, że Hauer stracił czucie w nogach, choć wychodzi to trochę dalej. Jeju bardziej banalnie, sztucznie i schematycznie można chyba by było rozwiązać wypadek z poprzedniej części tylko jeśli bohater dostałby amnezji. Podobnie jest gdy śledzimy fabułę z punktu widzenia Dominiki Seydy. Brakuje jej pewnej twardości i wyrobienia jak np. w przypadku Teresy Swobody. Wszystko bierze do siebie i od razu miotają nią gwałtowne uczucia. Cała pokazowa propaganda feministyczna się załamuje bo autor świadomie, bądź podświadomie pokazuje nam jak kobiety nie nadają się do polityki. Co jest oczywiście nieprawdą. Dochodzą jeszcze próby uczynienia pani prezydent mądrą i doświadczoną, które też się nie udają. Np. wyświechtany cytat z filmu "Czas Apokalipsy" (no wiedziałem, że on tutaj będzie, wiedziałem, bo cóż innego autor mógłby wymyślić?) jest tu za bardzo przeciągnięty w rozmowie. A gdy przeczytałem jak pani prezydent tłumaczy konstrukcję słowa "oksymoron", to miałem wrażenie że ja i Remigiusz Mróz oglądaliśmy to samo wydanie "Wydarzeń" na Polsacie, gdzie m.in też to było tłumaczone. Śmieszne są też zachwyty pisarza, nad własną twórczością, gdy np. sam chwali swoją inwencję w "dowcipnym" nazwaniu dań z menu w restauracji "Autonomia". Rzeczywiście można by je uznać za zabawne, ale gdy pisarz ciągle podkreśla ich humorystyczność i wręcz mówi - hej ludzie patrzcie jaki ze mnie dowcipny i elokwentny twórca, śmiejcie się z tego - to mi się śmiać odechciewa.
Oprócz nieprawdopodobności i sztuczności bohaterów i ich zachowań, boli też kompletna niewiarygodność zdarzeń międzynarodowych w przedstawionym świecie. Krajowo jeszcze się to jakoś trzyma, bo bezkarność ludzi władzy niestety obserwujemy na codzień w naszym kraju. Ale jaki szczyt czwórki normandzkiej w Polsce? No jaki? Jeśli Rosja się nie godzi na udział Polski w rozmowach, to Polska z nich wypada - koniec kropka. Nikt z Francji, Niemiec czy Ukrainy się nie uprze by nas do nich wziąć. A jeśli nawet pozostała trójka by chciała, to nie dali by rady wymóc tej zgody na Rosjanach. Oni nas nienawidzą od XV w. i nigdy nie będą w jakikolwiek sposób wzmacniać naszej pozycji. A tak by się stało, gdyby te rozmowy pokojowe odbywały się na naszym terytorium. Argument, że Polska jako jedyny członek NATO i UE graniczy jednocześnie z Ukrainą i Rosją jest mało ważny. Białoruś też tak graniczy, a to że jej nie przyjęli do UE, to przecież nie jej wina. :) Co prawda niby zakończenie jakoś tłumaczy to wydarzenie, ale i tak niezbyt w nie wierzyłem. To był tylko preteksty by pokazać pomysł założony zaraz na początku.
Autor popełnia podstawowe błędy narracyjne. Tworzy charakterystyczne postacie, które czytelnik zaczyna lubić, bo uważa że dobrze zrozumiał ich motywy postępowania i charaktery. Tyle że chwilę potem robią zupełnie niewiarygodny błąd, którego tak skonstruowany bohater by nie popełnił. Ale ponieważ to się musi wydarzyć, by scenariusz szedł dalej, to widzimy takie kuriozalne zdarzenia na następnych kartach. Bo jeśli jedna rozmowa komórkowa mogłaby rozwiązać dany problem, to bohater musi zapomnieć gdzieś swojej komórki albo stracić zasięg. Inaczej byłoby za prosto. Poza tym autor nie potrafi albo nie chce dopracować głównego wątku, więc żeby nie było dłużyzn wrzuca nam co chwila jakieś bomby fabularne w postaci kolejnych skandali, afer, przecieków prasowych. Wydarzenia wręcz z godziny na godzinę potrafią zmienić się o 180 stopni, niedługo potem znowu zawrócić a następnie skręcić jeszcze raz. Oczywiście można i tak prowadzić akcję, ale nie jest to szczególnie wyszukana metoda. Znowu widać pójście na łatwiznę. A ja jako czytelnik przestałem się przejmować czy rozpaczać nad kolejnymi tragediami, bo wiedziałem, że i tak zaraz znowu coś "wielkiego" się stanie. Jednocześnie fajnie było spojrzeć na ten aspekt osobowości Remigiusza Mroza, w którym on jest doktorem prawa. I to widać dokładnie w tekście. Przypomniał mi, że dawno już dokładniej do Konstytucji nie zaglądałem. Poza tym gdzieś tak od połowy książki inne wady zaczynają mniej doskwierać, bo coraz więcej miejsca zajmuje główna intryga, która nawet wciąga. Jej nieprawdopodobność traci na znaczeniu, a rozmowy między postaciami stają się bardziej znośne.
Rozbawiły mnie wstawki feminstyczne, o tym jak nowa prezydent Seyda walczy o prawa kobiet w polityce. Nie wiedziałem że z Remigiusza Mroza to taki bojownik równościowy. Niestety kładzie w moich oczach ten problem, bo pisze o nim bardzo patetycznie oraz w sumie go sabotuje. Znowu nadmierne nadęcie sprawia że nie da się o tym czytać z poważną twarzą. Parsknąłem śmiechem, że szacunek wobec kobiet miałby być główną spuścizną bohaterki. Albo gdy zarzucała Hauerowej, że jest za mało feministyczna, a tylko utrwala wg niej przestarzałe wzorce. No to jest już kompletny absurd w postaci zmuszania do feministycznej postawy. Za to nieźle został opisany fragment o problemach ludzi na wózku. Tu już nie miałem wrażenia, że spłycono to zagadnienie. To samo przy spotkaniach RBNu, rozmowach Seydy z Chronowskim czy Hauerem. Tutaj autor też potrafił odpowiednio oddać emocje zachodzące między postaciami. Atmosfera była dobrze oddaną mieszaniną napięcia, nieufności, dogryzania sobie. Tak właśnie można by sobie wyobrazić negocjacje polityczne. Ale żarciki czy to z Kwaśniewskiego, czy z PiSu były już mocno średnie.
Razi mnie ten prosty język i konstrukcja zdań. Najpierw lecą nieskomplikowane zdania, lecą lecą, a potem jakby pisarz się zorientował, że źle to wygląda. Że jest za sterylnie. Dodaje wiec ozdobniki w oddzielnych akapitach, które najczęściej nie pasują do nieskomplikowanych zdarzeń i motywów czytanych wcześniej. Czasem pojawiają się też sprzeczności w samej budowie wewnętrznej zdania. Np. "Teresa pojawiła się jeszcze przed południem, nieco spóźniona". Słówko "jeszcze" jest tu raczej zbędne bo sugerowałoby, że ktoś przyszedł wcześniej niż było zaplanowane, co jednak wyklucza druga część zdania mówiąca o spóźnieniu. Albo Mróz albo korektorzy (Gabriela Niemiec, Mirosław Krzyszkowski) chyba się zagapili. No i tak jak w serii o Chyłce czy o Froście mnie między oczy uderza ten hipsterski język. Wkurzają mnie te wszystkie brownie, snapy, insty i masa anglicyzmów wrzucana niby by pokazać jaki pisarz jest obyty, światowy i inteligentny. Denerwuje mnie nachalna promocja wegańskich blogów i wymyślnych potraw z ciecierzycy, jakby jarosze stanowili połowę społeczeństwa. Albo nagle wrzucone skomplikowane, mało używane synonimy zwykłych określeń, by znowu podkreślić, że narrator jest obyty w świecie i np. nosi poszetki w brusztasie (ale na zdjęciu z tylu książki jej nie ma). Lub wyciąganie znikąd zupełnie nieznanych ogółowi sformułowań typu ultracrepidarianizm na określenie znanych zachowań. A w rzeczywistości podkreśla to tylko śmieszność narracji i oderwanie do świata realnego. Bo kto tak mówi? Z drugiej strony - ja jestem już starym zgredem i nie mieszkam w Warszawie. Może nie rozumiem tego stylu jako dinozaur i człowiek nie obracający się w kręgach śmietanki towarzyskiej? Jeśli komuś to nie przeszkadza, to przepraszam za zawracanie głowy. Język jest płynny i ciągle się zmienia. Niedługo to całe słownictwo może być już całkowicie akceptowalne dla absolwentów gimnazjum.
Książka jest wydana standardowo. Na miękko i na zwykłym papierze. Niestety nie wzmocniono grzbietu, więc po jednorazowej lekturze jest on już wygięty i gorzej wygląda na półce niż wydania z kolekcji Mroza od Edipresse. Rogi oczywiście szybko się zaginają a folia okładkowa jest na granicy zejścia. Poza tym wydawnictwo Filla oczywiście nadmuchało ta edycję. Pewnie by dobić do 500 stron, choć marginesy ze wszystkich stron są takie duże, że spokojnie 400 by starczyło. Trafił się też jeden brak spacji między przyimkiem a rzeczownikiem.
Książka jest wydana standardowo. Na miękko i na zwykłym papierze. Niestety nie wzmocniono grzbietu, więc po jednorazowej lekturze jest on już wygięty i gorzej wygląda na półce niż wydania z kolekcji Mroza od Edipresse. Rogi oczywiście szybko się zaginają a folia okładkowa jest na granicy zejścia. Poza tym wydawnictwo Filla oczywiście nadmuchało ta edycję. Pewnie by dobić do 500 stron, choć marginesy ze wszystkich stron są takie duże, że spokojnie 400 by starczyło. Trafił się też jeden brak spacji między przyimkiem a rzeczownikiem.
Mistrzostwem świata jest za to posłowie na końcu, w którym autor pisze, że w sumie to on nie ma wpływu na zdarzenia i fabułę i że książka praktycznie pisała się sama. Jasne - on zupełnie nie widzi tych wszystkich skryptów i popychaczy, bez których upchnięcia, akcja by się rozlazła lub potoczyła się logicznie. Mróz odwołuje się też do Stephena Kinga, czym pokazuje swoją literacką skromność. No i tytuł trzeciego tomu jest tez dość oczywisty bo będzie brzmiał "Władza Absolutna".
Zakończenie też jest wtórne bo podobne do poprzedniego tomu, tylko jeszcze mocniejsze. Ale mimo tego ja i tak się nim przejąłem. To jest właśnie fascynujące w twórczości tego chyba obecnie najpopularniejszego polskiego pisarza. Nie dość, że plagiatuje postacie i zachowania z dzieł zachodnich, to skopiował też ideę własnego universum. Skoro Marvel i DC mogą, to czemu i nie on? Byłem zaskoczony gdy okazało się, że Chyłka i Behawiorysta istnieją w tym samym świecie co Hauer i Seyda. Głowa rozsadzona po prostu. Pomimo tych wszystkich bzdurek i absurdów ja chcę poznać ciąg dalszy. Pewnie kupię kolejną część oraz nadrobię swoje braki w Chyłce, Froście i Behawioryście. Prawdziwy fenomen - jadę po tym tekście i jadę, widzę masę jego wad, a mimo to miotają mną emocje podczas lektury i chciałbym by było lepiej. Nie udało się ale i tak chcę więcej. Ode mnie mocne 5/10 bo tak mało jest polskich politykali. Fani mogą spokojnie dodać sobie drugie pięć.
Ocena: 5/10
będzie recenzjonował ten nudny snuj co się nazywa niby serialem o punisherze
OdpowiedzUsuńNie, bo to jest nudny snuj a nie serial o Punisherze. Jestem na 7 odcinku i mi się odechciewa już całego Netflixa, który tak psuje kolejnych herosów Marvela.
UsuńJeśli powstanie duet Mróz-Bonda, to Ty będziesz temu winien, a ja... a ja się zemszczę.
OdpowiedzUsuńI booosz, przeczytałam recenzję i dziękuję za książkę. Wiem, że o n zawsze ma takie odloty, ale ta seria mnie odstrasza.
Zacząłem czytać "Ekspozycję" i cykl o Froście jest dokładnie tak samo przerysowany jak Chyłka i Hauer. Podejrzewam, że i Behawiorysta i wszystkie pozostałe książki tego autora. Tego nie da się czytać na poważnie.
Usuń8azyliszek co się z tobą dzieje? Zupełnie zniknąłeś z internetu? Nawet na zvalonie się już nie udzielasz.
OdpowiedzUsuń