Hachette daje nam kolejny gruby, ponad 200-stronnicowy tom w Kolekcji. Tym razem jest to ważny klasyk o Black Pantherze pt. "Gniew Pantery". Ja długo na niego czekałem, bo czytałem o nim w "Niezwykłej Historii Marvel Comics" gdzie poświęcono mu dwie strony o tym jak scenarzysta zmagał się z oporem redakcji przeciwko tej historii. Ten konflikt narobił mi na nią apetytu.
Opowiada ona o tym jak T'Challa wrócił do Wakandy z USA, gdzie walczył u boku Avengers. A różami w ojczyźnie go nie witają. Poddani mają pretensje praktycznie o wszystko. A to że go długo nie było, a to że przestał być prawdziwym królem bo obcował z obcą kulturą lub o to, że sprowadził sobie do pałacu amerykańską dziewczynę. Na domiar złego rozgorzał bunt pod przewodnictwem Erika Killmongera, który sam chce zostać nowym królem, po pozbyciu się dotychczasowego.
Już na początku lektury spotykamy się z jednym ogranym motywem w literaturze i popkulturze. Nasz sympatyczny bohater staje się szefem jakiejś organizacji, albo właśnie władcą czegoś tam z teoretycznie ogromną władzą. Tylko, że z miejsca jego tzw. podwładni kwestionują każdą możliwą decyzję jaką "nowy" im wydaje. Jak tu być władcą absolutnym, skoro nikt nie wykonuje twoich rozkazów? I w sumie Pantera wszystko musi robić sam i przez swoje mężne czyny i rozsądne decyzje zdobywać na nowo zaufanie i miłość swoich poddanych. I mi to właśnie zgrzytało - brak prawdziwej królewskości prawie do końca sagi. Chyba tylko w Niemczech rozkazy spełniane byłyby bez szemrania. Ale o rządzeniu Niemcami komiksów nie ma więc jesteśmy skazani na oglądanie użerania się. Jest jeszcze drugi wyświechtany motyw, którego często doświadczają superbohaterowie w komiksach, ale o nim już mówić nie będę, bo to byłby za duży spoiler.
Poza tym komiks zrobił na mnie duże wrażenie. Don McGregor stworzył dojrzałą, poważną historię o tym jak ciężko odbudowywać relacje międzyludzkie. Że nawet królowi nic nie przychodzi łatwo. Że aby osiągnąć swój cel czeka cię ból, cierpienie i łzy a i tak mogą ucierpieć najbliżsi, czy ci którym chce się pomóc. Można się od tego wszystkiego odbić, bo znowu nie jest to komiks dla każdego. Mnie jednak wciągnęła ta 13-sto odcinkowa saga o walce o swój kraj i swoich poddanych. Tym trudniejsza, że w 1973 Pantera nie ma ani wzmocnionego kostiumu, ani zaawansowanej broni z vibrannium. Wszystko musi robić sam "tymi ręcyma", choć znowu wygląda to nieco sztucznie przy całej tej technologii jaka jest rozwijana w Wakandzie. Jest dużo walki ale nie są to głupie nawalanki. Są one ogniem w którym hartuje się charakter i postawa króla. Ale po prostu nie ma lekko. Przez to zakończenie ma słodko - gorzki
wymiar. Pojawia się ulga ale niezbyt radosna, gdy pomyśli się co trzeba było przeżyć
aby dotrzeć do mety.
Teraz już wiem skąd Frank Miller czerpał inspiracje przy tworzeniu Daredevila i "Powrocie Mrocznego Rycerza". W tym drugim Batman nawet występuje w podobnych pozycjach w jakim 10 lat wcześniej rysowali T'Challę Rich Buckler i Bill Graham. Warstwa graficzna dla mnie jest obłędnie dobra - zwłaszcza główny bohater w wielu ujęciach pełnych akcji, wysiłku i krwi. Rysunki to jeszcze jeden element tego jak ten komiks wyprzedzał swoje czasy. Dodajmy jeszcze niespotykany w 1973 roku udział samych czarnoskórych postaci, przemoc wobec zwierząt, przemoc wobec kobiet, tortury, krew i z jeden przykład na fatalyty i zrozumiemy wyjątkowość tego komiksu.
"Gniew Pantery" określa się pierwszą powieścią graficzną Marvela, o czym przypomni nam i wstęp i podsumowanie na końcu tego tomu. Sam McGregor może spierał się o swoje działo, w czasie jego pierwszej publikacji, ale potem zachowywał już skromność. Trochę przykrym jest fakt, że komiks został z czasem zapomniany a większe uznanie zdobyły dzieła z lat 80-tych. Niesłusznie, bo i ten komiks jest bardzo dobry. Może nie uważam jak M.Lupoi, że komiks musi się znaleźć na półce każdego komiksiarza, ale uważam, ze zdecydowanie warto go mieć. Ja już nie mogę się doczekać by go porównać z "See Wakanda and Die".
Ocena 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz