sobota, 14 stycznia 2017

Nick Webb „Stara Flota”. Tom 1 „Konstytucja”

Zachęcony reklamą na Forum Gildii postanowiłem sięgnąć po pierwszy tom Starej Floty. Nic nie wiedziałem ani o tej serii, ani o autorze. Ale po tym jak bardzo mi się spodobał cykl Star Carrier, z przyjemnością wróciłem do sci-fi, których kwintesencją są kosmiczne bitwy.

Wrażenia z lektury mam mieszane. Książka opisuje przyszłość w XXVII w. gdzie ludzkość od dawna eksploruje kosmos i zakłada swoje kolonie wszędzie gdzie da radę. 75 lat temu udało się z trudem obronić Ziemię przed Inwazją „Roju”, który niemal zlikwidował nasz gatunek. Od tego czasu nie było z obcymi żadnego kontaktu, mimo ustawicznych poszukiwań zagrożenia. Aż do dzisiaj…


Czytając zaczątek tej fabuły, coraz bardziej byłem osłupiały a jednocześnie pojawiał mi się na ustach coraz większy banan. Przecież to jest totalna zrzynka z serialu Battlestar Galactica! Mamy tu prawie wszystkie elementy które były obecne w serialu stacji Sci-Fi (teraz Sy-Fy). Wróg którego dawno nie było, zapomniano o nim, a jednak wraca – jest. Stary okręt bojowy który ma być przekształcony w muzeum – jest. Stary kapitan, który od lat jest na aucie i wszyscy go lekceważą – jest. Pierwszy oficer stary pijak – jest. Grupka niezwykle dzielnych pilotów – jest. Prawie całkowita bezbronność nowszych statków wobec broni obcych – jest. Zdrajcy – są. I tak dalej. No nie mogłem w to uwierzyć. I ta książka dobrze się sprzedaje? Tę pozycję reklamuje Gildia.pl?

Zdumiony czytam dalej i dalej i… nie – wcale nie jest lepiej. Bo oprócz schematycznej fabuły i znanych motywów mamy na dodatek prosty, wręcz ubogi język. Autor nie traci czasu na rozbudowane opisy czegokolwiek – krajobrazu, statków, postaci. Po co? Podaje tylko niezbędne informacje i bez żadnych metafor akcja toczy się dalej: przylecieli, szybko powalczyli, przegrali, następna scena. Przed walką kapitan z grubsza mówi, że będzie ciężko, ale damy radę i już ruszamy do walki. Jak rozkazuje naukowcom znaleźć jakiś sposób, to oni go znajdują. Nauka ma w końcu służyć człowiekowi i zawsze znajdzie się jakieś rozwiązanie problemu, bo scenariusz to przewiduje. Śmieszne to było, że cała ziemska nowoczesna flota nie mogła nic zrobić bo wszystkie statki dostały taki sam pancerz i głównie jeden typ uzbrojenia, oczywiście nieskuteczny. Że kosmitami była oczywiście standardowo insektoidalnopodobna rasa (choć nie do końca, ale to szczegół), a rozwiązaniem problemu było ciągłe nacieranie na przeciwnika i dosłownie rzucanie w niego coraz większymi kamieniami. No jedno kuriozum za drugim. Nawet jak któryś z bohaterów poświęcał się za innych niezbyt mnie to obchodziło. Tłumaczenie tytułu też jest takie sobie. Jeśli użyto by oryginalnego "Flota Dziedzictwa" dla mnie brzmiałoby to lepiej.  Podobało mi się natomiast zdrowe i realistyczne podejście do Rosjan, oraz ciekawa końcówka, choć też już gdzieś-kiedyś widziana. Budowa całej powieści też była prosta, bo Webb zrezygnował z gwiazdek w tekście i każde przeniesienie akcji zaczynał kolejnym rozdziałem. Aż się ich zrobiło 71.


Najlepsze (dla autora i wydawcy) jednak jest to, że książka w ogóle mnie nie odrzuca. Ja chciałem wiedzieć jak to się wszystko skończy, mimo iż od pierwszych stron było to spodziewane. A przez to, że twórca nie rozpływał się nad swoim grafomaństwem, czytało się szybko i bez bólu. To właśnie jest najbardziej fascynujące w „Starej Flocie”. Nie możesz uwierzyć, że to się dzieje naprawdę, więc ciągle do niej wracasz, póki się nie skończy. Powieść to kwintesencja powiedzenia, że lubi się tylko te rzeczy które się zna. I właśnie za to ze szczerego serca mogę ją polecić każdemu miłośnikowi kosmicznego sci-fi. Ja z niecierpliwością czekam na kolejne 2 tomy, które zapowiedziano na 23 lutego.

Ocena 6+/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz