Zachęcony reklamą na
Forum Gildii postanowiłem sięgnąć po pierwszy tom Starej Floty.
Nic nie wiedziałem ani o tej serii, ani o autorze. Ale po tym jak
bardzo mi się spodobał cykl Star Carrier, z przyjemnością
wróciłem do sci-fi, których kwintesencją są kosmiczne bitwy.
Wrażenia z lektury mam
mieszane. Książka opisuje przyszłość w XXVII w. gdzie ludzkość
od dawna eksploruje kosmos i zakłada swoje kolonie wszędzie gdzie
da radę. 75 lat temu udało się z trudem obronić Ziemię przed
Inwazją „Roju”, który niemal zlikwidował nasz gatunek. Od tego
czasu nie było z obcymi żadnego kontaktu, mimo ustawicznych
poszukiwań zagrożenia. Aż do dzisiaj…
Czytając zaczątek tej
fabuły, coraz bardziej byłem osłupiały a jednocześnie pojawiał
mi się na ustach coraz większy banan. Przecież to jest totalna
zrzynka z serialu Battlestar Galactica! Mamy tu prawie wszystkie
elementy które były obecne w serialu stacji Sci-Fi (teraz Sy-Fy).
Wróg którego dawno nie było, zapomniano o nim, a jednak wraca –
jest. Stary okręt bojowy który ma być przekształcony w muzeum –
jest. Stary kapitan, który od lat jest na aucie i wszyscy go
lekceważą – jest. Pierwszy oficer stary pijak – jest. Grupka
niezwykle dzielnych pilotów – jest. Prawie całkowita bezbronność
nowszych statków wobec broni obcych – jest. Zdrajcy – są. I tak
dalej. No nie mogłem w to uwierzyć. I ta książka dobrze się
sprzedaje? Tę pozycję reklamuje Gildia.pl?
Zdumiony czytam dalej i
dalej i… nie – wcale nie jest lepiej. Bo oprócz schematycznej
fabuły i znanych motywów mamy na dodatek prosty, wręcz ubogi
język. Autor nie traci czasu na rozbudowane opisy czegokolwiek –
krajobrazu, statków, postaci. Po co? Podaje tylko niezbędne
informacje i bez żadnych metafor akcja toczy się dalej:
przylecieli, szybko powalczyli, przegrali, następna scena. Przed
walką kapitan z grubsza mówi, że będzie ciężko, ale damy radę
i już ruszamy do walki. Jak rozkazuje naukowcom znaleźć jakiś
sposób, to oni go znajdują. Nauka ma w końcu służyć człowiekowi
i zawsze znajdzie się jakieś rozwiązanie problemu, bo scenariusz
to przewiduje. Śmieszne to było, że cała ziemska nowoczesna flota
nie mogła nic zrobić bo wszystkie statki dostały taki sam pancerz
i głównie jeden typ uzbrojenia, oczywiście nieskuteczny. Że
kosmitami była oczywiście standardowo insektoidalnopodobna rasa
(choć nie do końca, ale to szczegół), a rozwiązaniem problemu
było ciągłe nacieranie na przeciwnika i dosłownie rzucanie w
niego coraz większymi kamieniami. No jedno kuriozum za drugim. Nawet
jak któryś z bohaterów poświęcał się za innych niezbyt mnie to
obchodziło. Tłumaczenie tytułu też jest takie sobie. Jeśli użyto by oryginalnego "Flota Dziedzictwa" dla mnie brzmiałoby to lepiej. Podobało mi się natomiast zdrowe i realistyczne
podejście do Rosjan, oraz ciekawa końcówka, choć też już
gdzieś-kiedyś widziana. Budowa całej powieści też była prosta,
bo Webb zrezygnował z gwiazdek w tekście i każde przeniesienie
akcji zaczynał kolejnym rozdziałem. Aż się ich zrobiło 71.
Najlepsze (dla autora i
wydawcy) jednak jest to, że książka w ogóle mnie nie odrzuca. Ja
chciałem wiedzieć jak to się wszystko skończy, mimo iż od
pierwszych stron było to spodziewane. A przez to, że twórca nie
rozpływał się nad swoim grafomaństwem, czytało się szybko i bez
bólu. To właśnie jest najbardziej fascynujące w „Starej
Flocie”. Nie możesz uwierzyć, że to się dzieje naprawdę, więc
ciągle do niej wracasz, póki się nie skończy. Powieść to
kwintesencja powiedzenia, że lubi się tylko te rzeczy które się
zna. I właśnie za to ze szczerego serca mogę ją polecić każdemu
miłośnikowi kosmicznego sci-fi. Ja z niecierpliwością czekam na
kolejne 2 tomy, które zapowiedziano na 23 lutego.
Ocena 6+/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz