Star Carrier to cykl książek sci-fi. Natknąłem się nawet na określenie "militarystyczne sci-fi". Może i tak. Nie jestem wielkim znawcą i koneserem, by rozkładać wszystko na czynniki pierwsze i klasyfikować do 10 miejsca po przecinku. W każdym razie akcja dzieje się głównie w przestrzeni kosmicznej i jest tam sporo bitew - to fakt.
Na tą pozycję natknąłem się przypadkiem w bibliotece, gdy chciałem znaleźć sobie coś lżejszego do poczytania w wolnych chwilach. Lektura wciągnęła mnie jednak bardziej, niż np. taki "Szpital Kosmiczny", który czytałem przedtem. Dlatego gdy przerobiłem (jak się okazało) tom 1, potem już ciurkiem pochłonąłem pozostałe 4 dostępne. Najnowszy szósty - "Głębia Czasu", wyszła po polsku dopiero teraz - 15 lipca.Wydało go wydawnictwo Drageus Publishing House o którym słyszę pierwszy raz w życiu. Tym razem egzemplarz nabyłem już na własność i mogę się podzielić swoimi wrażeniami.
Początek jest banalny jak zwykle. Mamy początek XXV w. i ludzkość od dawna już sięga do gwiazd. Tylko jak zawsze spotykamy wrogą rasę, której coś nie pasi. Galaktyczne Imperium Sh'daar, żąda od ludzkości by przyłączyli się do Sojuszu, podporządkowali władcom Galaktyki i ograniczyli swój postęp technologiczny. Dlaczego? Tego czytelnik dowiaduje się zagłębiając się w treść książki. W każdym razie, wojna trwa już ponad 40 lat. Ziemianie uginają się pod naporem obcych ras podległych Imperium, które nad nami mają przewagę technologiczną. Dużą przewagę. Dlatego kawałek po kawałku nasze kosmiczne kolonie są zajmowane przez wroga, który coraz bardziej zbliża się do Układu Słonecznego.
Książka zaczyna się opisem bitwy którą toczy Grupa Bojowa Lotniskowca Gwiezdnego "America". 40 lat świetlnych od Ziemi ludzie usiłują ewakuować swoją kolonię, zanim Obcy ją zniszczą. I na tym skupia się głównie fabuła - ciąg bitew, składających na kampanię mającą na celu wygranie tej cholernej wojny, zanim zostaniemy unicestwieni. Bardzo obrazowe są to opisy. Ja się wciągnąłem na maksa i naprawdę przejmowałem losem każdego statku kosmicznego i każdego myśliwca. Może trochę zbyt proste było niemal kropka w kropkę przeniesienie nazw obecnych statków morskich, na pojazdy kosmiczne. Tak więc mamy tu niszczyciele, fregaty, pancerniki i perły w koronie czyli lotniskowce. Osobiście wolę takie podejście stargateowo/starwarsowe, gdzie ogromne znaczenie dla przebiegu i wyniku bitwy mają chmary myśliwców walczących w zwarciu. Marginalizacja tych jednostek w Star Treku zawsze mi się nie podobała.
Głównych bohaterów jest dwóch. Jeden to oczywiście pilot myśliwca - Trevor Grey. Oczywiście jest też outsiderem, pogardzanym przez innych pilotów z racji swojego pochodzenia, którym nie będę was tu męczył. Ale przypomina nam to coś, nieprawdaż? Także oczywistym jest, że jest on genialnym pilotem, nie jeden raz ratującym całą flotę z opresji. Drugi bohater to jego dowódca - admirał Alexander Koenig, który dowodzi całą grupą bojową. Jego rozdziały na poziomie strategicznym wyjaśniają nam dlaczego flota leci tam gdzie leci. On też się musi zmagać z przeciwnościami, czyli głównie ze swoimi zwierzchnikami politycznymi, którzy albo chcą się skupić na dramatycznej obronie tylko Układu Słonecznego albo w ogóle poddać Shd'aar rezygnując z naszej niezależności. A tak się wojen wygrać nie da. Trzeba ją zanieść do domu przeciwnika - inaczej leżymy.
Żeby nie było za łatwo, oprócz zapóźnienia technologicznego, musimy się też zmagać z fizyką. Nie mamy radia nadprzestrzennego, nie mamy szybkiej nadświetlnej. Komunikacja i koordynacja działań jest przez to utrudniona. A wrogowie posyłają przeciw nam olbrzymie floty i cuda wianki - asteroidy przerobione na statki-matki, broń gamma, grawitacyjną, taktyczną nadświetlną, zakrzywiacze czasoprzestrzeni. Teoretycznie rzecz biorąc, powinni nas nakryć czapką w 5 minut. Ale od czego jest nasza ludzka zaradność, pomysłowość i zmysł taktyczny. Głównie dzięki temu, raz po raz udaje się nam JAKOŚ wyjść z opresji. Brawo my. :) Jednak czyta się to fantastycznie. Język jest prosty, rzeczowy i niezwykle obrazowy. Ja bez problemu poddałem się emocjom, które autor opisuje na kartkach powieści.
Wadą dla mnie jest brak przejmowania technologii. W takim chociażby Tiberian Sun i War uwielbiałem inżynierami zdobywać wrogie instalacje. A tutaj tego nie ma. Mamy rozwój technologiczny pomiędzy następnymi tomami, ale żeby była akcja w której oddział Space Marines zajmuje wrogi statek, a potem z jego potężnych, lepszych dział rozwalamy wrogą armadę, to tak nie ma. mamy na początku ludzką nanotechnologię, implanty, zmyślne ludzkie komputery i A.I. i musimy sobie z tym radzić. Dlatego jesteśmy świadkami sporej liczby taktycznych sztuczek, podstępów i niespodziewanych ruchów, dzięki którym pokonujemy przeważające siły Obcych, mimo czasem ciężkich strat własnych. Ten pewien schematyzm boli zwłaszcza z powodu niszczenia materiału ludzkiego. Przez 6 książek w sumie podstawowa taktyka pozostaje ta sama - posyłamy przodem myśliwce i niech se radzą. Co zwykle kończy się trzebieniem załóg i coraz mniejszą liczbą kolejnych eskadr. Inną wadą jest to, że autor nie wymyślił prawdziwych naukowców przyszłości. Odwołania technologiczne i ideologiczne są głównie do ludzi nam współczesnych. Po 2010 roku postęp i wydarzenia są opisywane bezosobowo. Zbudowaliśmy napęd FTL, ale już nam nie powiedziano kto tego dokonał.
Autor nie ustrzegł się też powtórzeń charakterystycznych dla wielotomowych sag. Czyli księga za księgą przypominane skrótowo są nam zdarzenia z poprzednich części. Jak to się czyta ciurkiem, to staje się to męczące. Ale największą, największą wadą jest to, że to jeszcze nie koniec. Jak zawsze akcja urywa się w najciekawszym momencie. Ian Douglas ma już 65 lat, plany kolejnych części nie są jeszcze ujawnione i w ogóle nie wiadomo czy będą. A to byłaby szkoda. Gorąco zachęcam do zapoznania się z tym cyklem. Mnie wciągnął do głębi. Myślę, że inni miłośnicy sci-fi i kosmicznych bitew będą bardzo usatysfakcjonowani, jeśli zapoznają się ze Star Carrierem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz