Dziś wyszedł drugi z szeregu czterech klasyków jakie prezentuje nam Hachette w te gorące wakacje. Kto czytał wcześniej "Avengers Forever", wie mniej więcej o co chodzi w tej całej historii. Ja jednak niezrażony z entuzjazmem podszedłem do lektury tego tomu.
Na początku okazuje się, że ktoś prowadzi oszczerczą kampanię medialną, przeciwko Kapitanowi Ameryce. Jako człowieka skrajnie uczciwego, takie pomówienia bardzo bolą Steve'a Rogersa, więc idzie się rozmówić z szefem Komitetu na Rzecz Przywrócenia Amerykańskich Wartości, który je rozpuszcza. Niestety, chcąc załagodzić sprawę, Kapitan nieświadomie wpada w zastawioną pułapkę. Na charytatywnym pojedynku bokserskim, wszystko zostaje tak zaaranżowane, by wyglądało na to jakby Rogers zabił człowieka. Kapitan początkowo chce uciekać, ale zostaje powalony przez mięśniaka Komitetu - Moonstone'a. Po krótkim pobycie w areszcie następuje ucieczka. Do Steve'a dołącza Falcon, który skoczył na chwilę do Wakandy by Czarna Pantera dorobił mu skrzydełka do kostiumu. Razem z Kapitanem chcą dociec, kto ich w to wszystko wrobił. Spotkanie z X-Men pomaga ustalić, że wrogiem jest Tajne Imperium - złowroga organizacja mająca swoje niecne plany. Bohaterowie łączą swoje siły w walce ze wspólnym wrogiem.
Jestem ciekaw, czy George Lucas wtedy czytał ten komiks. Ukazał się on przecież 2 lata przed premierą "Nowej Nadziei", czyli w czasie jak ten kultowy dziś film powstawał. Nazwa "Imperium" okazała się bardzo chwytliwa - może i tutaj leży inspiracja? W każdym razie mi czytało się to zaskakująco dobrze. Oczywiście trzeba brać pod uwagę, że minęło 41 lat od czasu premiery. Ale ta stylistyka lat 70-tych właśnie mnie kupiła. Po prostu nieświadomie, dla człowieka z 2015 okazała się bardzo zabawna. I to nie przez koszmarnie banalne dialogi jak to było w "Zmierzchu Mutantów", ale głównie przez konwencje i zachowania postaci.
Choćby Falcon który nie ufa białym i o pomoc, aby miał większą siłę, zwraca się do "czarnego brata" - Czarnej Pantery. :) A o swojej dziewczynie mówi ciągle "moja kobieta". Stereotypowo jest też pokazane, że aby przypodobać się mieszkance Harlemu, trzeba jej podarować złotą biżuterię. Dziś to wszystko byłoby nazwane seksizmem i rasizmem, a dla ówczesnych było całkowicie normalne. Śmieszny był też opis "Wpada Falcon (sokół) dumny niczym orzeł", oraz słowa Sama "Do mnie Redwingu", niczym z ust Silver Surfera wyjęte. Także jego wchodzenie na latarnię jest strasznie głupie, o czym sam zdaje sobie sprawę. Potem scenarzyści już rezygnują z tej absurdalnej wady konstrukcyjnej skrzydeł, wprowadzając jednak pewną nieścisłość fabularną.
Rozbrajająca była też sytuacja, gdy zrzucona Kapitana i Falcona z wysokiej skały, ale pozostawiono temu drugiemu skrzydełka, dzięki którym się uratował siebie i towarzysza. Mieliśmy tu podobną sytuację jak w Golden Age gdy Sub Marinera przestępcy "zabijali" wrzucając go do wody. W sumie z tych wszystkich głupotek wychodzi nieporadny czarny sidekick, który nie radzi sobie bez Kapitana. Ciekawe czy było to zrobione specjalnie, czy podświadomie? Inne zabawne sceny to prototyp smartfona jaki dzierży Linda czy dobra scena wkroczenia na scenę meneli o rycerskich odruchach. Tutaj właśnie zerknąłem do oryginału, bo chciałem sprawdzić czy tłumacz nie zniszczył cytatu z "Planety Małp". Były nieścisłości ale słów "damn dirty mutie" rzeczywiście nie było.
W ogóle z mutantami nawet Profesor X nie chce być widziany. I słusznie. :D Ale najzabawniejsze były chyba odwiedziny w motelowym pokoju. Wchodzi jakiś facio w kapturze, pierwszy raz widzą się na oczy ze Steve'm i Samem a on od razu - "Witam. Jestem przedstawicielem Tajnego Imperium" - chcecie się przyłączyć? Jakby im ubezpieczenia albo ciastka sprzedawał. Potem jest równie pompatycznie "Tędy przechodzą przyszli władcy świata". A na końcu Numer 1 masakruje (lewaków) ze swojego Annihilatora Atomowego. Naprawdę były to czasy disco i widać to w komiksie bardzo wyraźnie. Na fanpageu WKKM ktoś zwrócił uwagę na niezwykle germańską pozę Thora na okładce. To też ma w sobie duże pokłady komizmu - i to już od pierwszych stron.
Podobało mi się jeszcze to, że Kapitan Ameryka okazał się prawdziwym mężczyzną. Zaczął sypiać z Sharon, bo jego miłość z czasów II Wojny Światowej a jej starsza siostra - Peggi Carter, była już stara i brzydka. Właśnie tak to się robi. :) Mamy też kwestię Afery Watergate i wyświechtane wręcz stwierdzenie (jak w serialu "Newsroom"), że "Ameryka to najwspanialszy kraj na świecie". Taaa - zbudowany na eksterminacji rdzennej ludności indiańskiej i innych imperialnych wojnach z sąsiadami. "Wolność" zahartowana we krwi niewinnych. Ale o tym już się oczywiście nie wspomina. Jak zwykle w swoim własnym mniemaniu Amerykanie są bieli niczym lelije. Dlatego mnie Polaka, ten tak uproszczony wątek kondycji moralnej USA lat 70-tych w ogóle nie ruszył. Fajne były za to odniesienia fabularne do poprzednich numerów Kapitana Ameryki (mam wiele do nadrobienia chcąc zgłębić to wszystko) oraz do Jungle Action Dona MacGregora, które również zawitają do Polski. Szkoda, że będzie to tom 116 WKKM, który ukaże się dopiero 3 maja 2017 roku. :)
Kompletnie zaskoczył mnie za to poziom rysunków. Nie popatrzyłem dokładnie i myślałem, że ich autorem jest John, a nie Sal Buscema. Bo oprócz Banshee'go, który wyglądał jak orangutan, to strona graficzna naprawdę mi się podobała. Dla mnie jest to poziom Kirbiego i Romity Seniora. Wszystko jest czytelne, odpowiednio szczegółowe, komiksowe i wygląda bardzo dobrze. Nic dziwnego, że Sal Buscema przez długi czas prowadził serię o Kapitanie Ameryce a potem przez dekadę o Hulku. Miał talent facet. Dobrze, że Hachette wrzuciło na koniec aż 3-stronną notkę biograficzną o tym artyście. Teraz mam wreszcie pełny jego obraz. Dopiero teraz dochodzę do wniosku, że to chyba wiek spowodował pogorszenie się jego kreski. Serio - buscemowe rysunki Spider-mana przedrukowywane przez TM Semic są dla mnie okropne. Uważam je wręcz albo za niedbałe szkice lub w ogóle bohomazy. Oskarżam Sala o artystyczne zniszczenie tych fragmentów Clone Sagi, które on tworzył. I tutaj zdania nie zmienię. O 10 lat za późno odszedł na emeryturę. :)
W ostatnich numerach WKKM coraz mniej jest dodatków na końcu albumu. Nawet w tak cienkich jak "Shadowland". Tutaj Hachette mogłoby się poprawić. Spostrzegłem też dwa błędy korekcyjne w dymkach, ale wiadomo, że za wiele od redaktorów z Muchy wymagać nie można. :D Ale za dobry komiks z lat 70-tych i słowa Steve'a "Tylko ja mogę być albo nie być Kapitanem Ameryką" (a nie jakieś Zimowe Żołnierze czy Falcony), osobiście polecam zapoznanie się z tym tomem. Uważam, że osobom z poczuciem humoru i dystansem do siebie i komiksów, ta historia powinna się spodobać.
8bazyliszku drogi.
OdpowiedzUsuńDodatków jest zawsze tyle aby dobić do okrągłych 8 stron (152, 160, 168 itp.), tylko w kilku albumach takich jak "Marvels" czy "Tajna wojna" było ich więcej. Więc jeżeli komiks kończy się np. na 157. stronie, to będą 2 strony dodatków, a jeżeli na 153. stronie to 6. To samo się tyczy krótkich tomów, ale wówczas jest to dobijanie do 112, 120, 128 stron itp.
Albo 8 albo b - zdecyduj się. :) Ja bym chciał więcej. Mogli dodać jeszcze ze 2 strony o scenarzystach i byłoby ok. Tak trochę bidnie to wygląda, choć i tak dobrze, że to gruby tom a nie to co było w Shadowlandzie.
UsuńTylko, że nie da się czegoś takiego zrobić jak dodatkowe 2 strony o scenarzystach, bo trzeba byłoby od razu zapełnić całe 8 stron. Będzie inny tom, który trochę lepiej się "ułoży" to będzie więcej dodatków.
UsuńCzuję się jakbym wrócił do epoki Semica - znowu ktoś piszę brednie o rysunkach Sala Buscemy.
OdpowiedzUsuńBo Corona czy Clone Saga w jego wykonaniu były okropne. Zestarzał się facet.
UsuńTo był jego najlepszy okres twórczy.
Usuń