Wreszcie! Po prawie 2.5 roku gorliwego zbierania mamy pełną pierwszą 60-tkę Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela. Tzn. kto ma ten ma. :) Osobiście kupiłem 36 tomów w wydaniu Hachette. 12 części Punishera mam w twardym wydaniu od Mandragory, a "Z jak Zagłada" i "Spider-Man: Powrót do domu" w miękkim od Dobrego Komiksu. Reszta tomów jest na razie poza moimi rękami, choć planuję dokupić czy to Daredevila Odrodzonego, czy Mroczną Phoenix. Ale nic to. Epopeja eventów zakończona i można się cieszyć.
Tak jak "House of M", "Siege" zostało stworzone przez Briana Michaela Bendisa i Oliviera Coipela, z małą pomocą Michaela Larka. I już na początku powiem, że wyszło im to świetnie. Jest epicki rozmach, jest akcja, wspaniałe przekrojowe ilustracje i odrobina humoru. Mimo, że nie lubię Bendisa to scenariusz bardzo mi się spodobał, bardziej niż "Tajna Inwazja". Z Coipielem to samo - wyszedł jeszcze lepiej niż w pojedynczym Thorze (WKKM 8) czy "Rodzie M".
Historia zaczyna się od spotkania Cabal. Znaczy zaczyna się dużo wcześniej - od runu Straczyńskiego w Thorze, który przez 20 zeszytów przygotowywał grunt pod ten event. I w sumie autor Babylon 5 robi podobne rzeczy jak kilka lat wcześniej w Spider-Manie - liftinguje origin, dodaje parę szczegółów do przeszłości od siebie, robi malutki restart (Ragnarok w tym pomaga :) ), by mniej obeznany czytelnik nie czuł się zagubiony. W każdym razie Thor sprowadza Asgard i Asgardczyków na Ziemię. A z nimi oczywiście też Lokiego. A Loki jak to Loki - knuje i podkopuje swojego brata, doprowadza do zmiany na tronie, mamy gościnny występ Dooma itp. Kto chce można się z tym zapoznać, jest trochę zbędnej gadaniny, ale nie tylko.
Do preludium Siege zaliczono też zeszyty "Captain America: Reborn" i "Tony Stark Dissasembled". Obie serie opowiadają o powrocie tych bohaterów ze świata martwych. Bo oczywiście żaden event nie może się odbyć bez Steva Rogersa i Iron Mana. Ja trochę kręcę nosem, bo całe Civil War kolejny raz traci sens. Zostaliśmy okiwani bo Kapitan nie umarł, a Tony został wybielony. Po co było więc to wszystko? Ech rzygać się chce już tym recyklingiem przeszłości. Choć i tak do tego momentu dało się wszystko jakoś przeżyć. Od zakończenia Avengers vs X-Men ja ciągle nie mogę przestać przeklinać gdy słyszę kolejne "genialne" pomysły. A teraz będą kolejne Tajne Wojny i znowu czyszczenie i znowu serwowanie nam tego samego tylko w lekko zmienionej formie. O matko i córko!
Ale wróćmy do tematu. Album zaczyna się od spotkania Cabal, które to zgromadzenie mignęło nam na końcu Tajnej Inwazji. Nabrałem sympatii do tej grupki, bowiem w 1 sezonie animacji "Avengers Assemble" bohaterowie musieli walczyć z tym sprzysiężeniem superłotrów. Ale już na początku witamy lekko zmieniony skład grupy, bo Emma Frost uciekła na Utopię (wyspę mutantów niedaleko San Francisco) a Osborn uwięził Namora. Niestety nie wiem czemu, bo nie czytałem ani całego Dark Regin, ani (na razie) reszty tie-inów do Siege. Mam zaległości bo nie na wszystko starcza czasu. W każdym razie Dr Doom chce uwolnienia króla Atlantydy bo miał z nim ściślejsze konszachty. Norman się na to nie godzi i wybucha awantura, która o mało nie kończy się zniszczeniem Wieży Avengers. Trochę głupi pomysł na miejsce spotkań supertajnej i złowrogiej organizacji, ale Osborn był już w takim stanie, że uważał iż mu wszystko wolno.
Powody ataku na Asgard są IMHO trochę naciągane. Ale szaleńcowi tego nie wytłumaczysz. :) No i Loki niby taki sprytny a strasznie głupi. Kolejny raz z rzędu nie bierze pod uwagę konsekwencji swoich machlojek. Choć mogłoby się wydawać, że lata potyczek i przegranych z Thorem mogły by go czegoś nauczyć. :) Czyli nasza dwójka geniuszy prowokuje incydent, by mieć pretekst do napaści na Miasto Bogów. I robią to z prawdziwym rozmachem. Naprawdę miło było popatrzeć na siły które stanęły do walki. Asgardczycy, HAMMER i jego siły, Dark Avengers, Inicjatywa, potem prawdziwi Avengers i jeszcze ludzie Hooda. Tylko Kree i Shi'Ar zabrakło (bo wiadomo - Skrule rozklepani :) ). Epickość starcia wymiata i miło na to wszystko popatrzeć.
Ważne są też główne postacie tego eventu. Oczywiście przoduje Norman, ale druga strona również błyszczy w osobie Steve'a Rogers'a. Secret Avengers wyciągnęli go z grobu i teraz spogląda na ten nowy, mroczny świat. I wyraźnie mu on się nie podoba. Dlatego tak jak by można przypuszczać - Kapitan zbiera drużynę herosów i idzie walczyć za przyjaciół, w słusznej sprawie. Pomaga mu niezawodny, stary, dobry Nick Fury, Maria Hill pogodzona z nimi i ze Starkiem (nawet bardzo pogodzona :) ) i oczywiście Thor, którego nie obchodzi jak niektórzy pobratymcy go potraktowali. Możemy też dłużej przyjrzeć się Aresowi czy Sentremu i to się bardzo chwali. Zdziwił mnie brak Wolverine'a, który przecież należał do New Avengers, a teraz całą awanturę przesiedział w Utopii. W tym komiksie akcja goni akcję i wspaniale się to czyta. Nie ma tylu wątków co przy Secret Invasion, więc dość szybko się kończy. Trochę szkoda, bo ja czułem pewien niedosyt po zakończeniu lektury. Ciąg dalszy będzie dopiero za pół roku, w albumie "Avengers Prime", który ukarze się 23 września. Tyle dobrego, że tak jak w przypadku "Tajnej Wojny" dostaliśmy dostęp do akt czy to HAMMER, czy Białego Domu. Najbardziej spodobała mi się mapka pokazująca dawne położenie Asgardu.
Po tych siedmiu latach jakie minęły od czasu "Upadku Avengers", naprawdę widać, że Bendis to wszystko przemyślał i z konsekwencją realizował swoją wizję. Przykrą konkluzją jest niestety to, że wszystko rzec by można wróciło do stanu początkowego. Niestety od lat 60-tych wymyślona przez Stana Lee "ułuda zmian" ciągle obowiązuje i ma się dobrze. Im więcej się zmienia, tym więcej spraw pozostaje takie samo jak było na początku. Widać to gołym okiem i szczerze mówiąc mnie to trochę już wpienia. Zwłaszcza jeśli chodzi o kwestię mutantów, która niedługo po tym, też wróciła do stadium początkowego. :/ Po co więc było to całe zamieszanie? Chyba tylko by wyciągnąć od nas kasę za "nową jakość", która po roku, dwóch zostanie wymazana gumką.
Pomimo tego - naprawdę warto przeczytać i mieć tą historię. Choćby ze względu na Osborna. Kto zna tą postać, ten wie, że najlepsze fragmenty były wtedy, gdy Green Goblin szeptał mu do ucha. Tutaj to powraca i znowu jest świetnie przedstawione. Dlatego polecam gorąco, jako kwintesencję komiksowej rozrywki. Jedyną wadą jest chyba powrót błędów w druku. Parę stron jest niewyraźna - jakby źle nałożono kolejne warstwy tuszu na siebie. No i śmierdzi strasznie farbą, ale z tym niewiele można zrobić. :) Nie wiem, czy Tomasz Sidorkiewicz tłumaczył też dodatki na końcu tomu. Ale z powodu nieznajomości dziwnego amerykańskiego datowania popełniono błąd. I z ważnej daty 11.09.2001, mamy anonimowy 9 listopada 2001. Ale to są drobiazgi, które absolutnie nie umniejszają dobrej komiksowej opowieści. Ode mnie 8.5/10.
Na koniec powiem jeszcze, że nie doceniłem długości 60 tomów Kolekcji stojących grzbietami obok siebie. Kładąc je na standardowym małym regałku, mającym 70 cm długości, moje 36 tomów ledwie się zmieściło. :) Komplet pewnie liczy jakiś metr długości. Ale powtarzam - taki problem, to nie problem. Mamy kapitalizm - idzie się do sklepu meblowego i kupuje odpowiednią półkę, czy regał. Albo dwie takie same i wiesza się je obok siebie. Tylko pamiętajcie o ewentualnych wspornikach, bo całość swoje waży. Z tego powodu ja na swojej najdłuższej półce na razie tego nie postawię. Muszę się do Castoramy wybrać. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz