poniedziałek, 26 października 2015

X-Men Schizm WKKM #76



Kolekcja Hachette po ostatnim zagłębianiu się w przeszłość, wraca do komiksowej współczesności i jednocześnie do losu mutantów Marvela. Niestety pominięto parę ważnych i całkiem dobrej jakości ich przygód. Jak wszystkim wiadomo po Dniu M, sprawy nie układały się zbyt dobrze dla posiadaczy genu X. Szkoda, że polski czytelnik na razie nie zapozna się z długą serią "Decimation", która pokazuje jak radzą sobie ludzie nagle pozbawieni mocy. Dlatego polecam tym którzy jeszcze tego nie znają, zapoznanie się z nią, a także z „Messaiah Complex”, „Utopią”, „Messaiah War” oraz „Second Comming” która to historia bezpośrednio poprzedza wydarzenia ze „Schizmu”.


Zeszyt pierwszy tej miniserii, jest chyba najlepszy w całym tomie. Wyraźnie czuć tu klimat niezrównanych Astonishing X-Men Jossa Whedona. Zwłaszcza tomu „Gifted” (WKKM #2). Pokrótce: X-Men w osobie Cyclopsa i Wolverine’a ponownie wychodzą „w świat”. I jak zwykle w takich przypadkach, wszystko kończy się ogromną rozróbą. Mamy powtórkę z „Impasu” (WKKM #12), tyle że tym razem w ONZ przemawia Cyclops, a nie Iron Man. Na salę obrad plenarnych wkracza młody mutant – Kid Omega, który potężnym atakiem psychicznym demoluje wręcz zgromadzonych na nim delegatów. Znów cały świat widzi jak wielkim zagrożeniem  (wg normalnych ludzi) okazują się mutanci. Z miejsca budzą się demony, natychmiast powraca rasizm i nieśmiertelne „Kill all mutants!”. Oczywiście za tym wszystkim stoją starzy i potężni wrogowie naszej grupki bohaterów, w swoich lekko odświeżonych formach.

Powtarzam – pierwszy zeszyt jest najlepszy jakościowo. Ma bardzo dobre rysunki (może tylko użyto nieco za dużo brązu) i charakterystyczny humor. Króluje tradycyjne, ale ciągle zabawne przekomarzanie się duetu Summers – Logan. Czy można zachować powagę słysząc „Przypomnij mi żebym cię zabił, gdy nieco nabiorę sił”, „Od lat powtarzam, że powinniśmy się przenieść do Kanady” czy krótkie lecz dosadne „Nie s#x&#@$l tego”. Niestety ogólny obraz fabularny jest dość miałki. Od początku pewne wydarzenia dzieją się tylko dlatego, że scenarzysta postanowił tak a nie inaczej. Bo Wolverine i Cyclops stoją, niemal jak słupy soli gdy Quentin Quire robi swoje, choć dzieli ich od niego może z 30 metrów. Nie ma żadnego susa, czy salta ponad wzburzonym tłumem, choć 10 minut później takie manewry są już możliwe, gdy bohaterowie walczą z innym zagrożeniem. Po prostu – to się miało wydarzyć i się wydarzyło, choć sensu było w tym niewiele.
 

Dalej jest niestety gorzej. Sentinele są wyciągane z różnych magazynów w nieprawdopodobnej wręcz ilości. Można by pomyśleć, że każde państwo i organizację stać na potężny, tajny i kosztowny wojskowy projekt. Choć teraz jeszcze bardziej można docenić  wcześniejszy 65 album WKKM – Zmierzch Mutantów, w którym te roboty zabójcy pojawiają się dopiero drugi raz. Ich historię zdecydowanie powinno się znać, bo mają nierozerwalny związek z losem mutantów. Zachowanie bohaterów też jest strasznie naciągane. Potem pojawia się wielkie zagrożenie dla Utopii, a Summers i Logan zaczynają się bić między sobą, całkowicie zapominając o tych wielkich wartościach, których przed chwilą chcieli bronić. Niech się pali, niech się wali, ale najpierw się ponaparzajmy a potem najwyżej pogrzebiemy w popiołach. Dalej też nie widać satysfakcjonującego uzasadnienia, dlaczego Cyclops zszedł ze swojej dotychczasowej ścieżki postępowania. Teoria o odrębnym gatunku, który jest na skraju wyginięcia staje się nie do obrony. Mutanci zachowują się dokładnie a tak jak ludzie, a nawet jak najgorsi ich przedstawiciele. Od zwykłych śmiertelników, różni ich tylko fakt posiadania "mocy", będących wynikiem anomalii genetycznej. Sympatyczna i symboliczna była scena gdy Scot patrzył na zdjęcie pierwszej oryginalnej piątki X-Men, ale to nie zmienia faktu, że niejakie przeniesienie konfliktu Magneto – Xavier na Cyclops’a i Wolverine’a, jest zabiegiem z góry narzuconym przez scenarzystów na zasadzie „bo tak!”.


Z motywacją Logana jest ten sam problem. Zostało już wspomniane na fanpage’u WKKM, że w przeszłości wcale mu nie przeszkadzały walczące dzieci. Ba – sam je szkolił i razem z nimi walczył, nie wyłączając własnej córki. I ta nagła chęć prowadzenia szkoły dla młodych mutantów, podczas gdy w przeszłości zwykle z oporem i niezbyt chętnie spełniał swoje obowiązki nauczania w Instytucie Xaviera, nie trzyma się kupy. Uproszczenia i pisanie wydarzeń pod narzuconą tezę, są widoczne gołym okiem.


Dwa zamieszczone w tym albumie zeszyty serii „Generation Hope” pokazują wartość większości tie-inów Marvela. Tzn. opowiadają zwykle historie dziejące się obok głównych wydarzeń eventu, w których niewiele się dzieje i w żaden sposób nie wpływają na bieg głównego wątku. Ot – najpierw nastoletnie mutantki kłócą się w mieście, potem w szkole a potem na plaży. Mamy też opisanie problemów psychicznych czternastoletniej Idie, która staje się nagle nową (tyle że czarnoskórą) Kitty Pride, albo Jubilie. Czyli kolejną pupilką Wolverine’a. Patrząc z perspektywy przez lata narodził się jakiś fetysz, że on zawsze musi mieć nastoletnią podopieczną. Jak dotychczasowa podrasta to wybiera sobie kolejną.


Ten tom ma wyjątkowo dużą grupę rysowników. Ale nie wszyscy artyści utrzymali zadowalający poziom. Dobre są prace w Schizm #1, 4, 5 i Generation Hope – czytelne, nie przesadzone ani w dół, ani w górę. Mają dobrze oddane rysy twarzy i dopracowane  szczegóły oraz detale. Natomiast w Schizmie #2 wszyscy wyglądają jakby byli po 60-tce - tak ostro ich rysy twarzy oddał artysta. Groteskowo wygląda to choćby przy zestawieniu z gładziutką twarzą reporterki telewizyjnej, którą narysowano bez jednej zmarszczki. Natomiast Schizm #3 wygląda jak malowany plakatówkami, przez co nieco traci na czytelności.


Tradycyjnie już gdy dostajemy grubsze wydanie, cierpi na tym liczba dodatków. Zmieściła się tylko jedna okładka alternatywna i  dwie strony komentarza od scenarzysty serii. Ale chyba ważniejsze jest to, że jednak dostaliśmy 3 dodatkowe zeszyty tie-inów i nie zostaliśmy z taką cienizną jak w przypadku „Avengers Prime”, czy wcześniej „Venoma”. Tom jest gruby i solidny. Niestety dalej rysunek grzbietowy jest przesunięty w przód – czyli mamy czarny paseczek na panoramie i paseczek grafiki na froncie - źle to wygląda na półce. Albo jakość drukowania, albo jakość jego składania powinna zostać podniesiona. Bawi natomiast pierwsze zdanie wstępu od Marco M. Lupoi w kontekście wydarzeń które w świecie mutantów dziać się będą niedługo potem.


„Schizm” nie jest wybitną opowieścią – to zaledwie średni średniak z naciąganą fabułą i szkicowymi zwrotami akcji. Jest masa lepszych komiksów o X-Men. Ale niestety, wiele nie ukazało się po polsku. Dlatego mimo wszystko miłośnik i fan mutantów Marvela powinien zastanowić się nad posiadaniem tego tomu. Konsekwencje wydarzeń tu przedstawionych, nie zostały cofnięte i ciągną się do dnia dzisiejszego (a przynajmniej do Secret Wars 2015). Poza tym jest to część całości, na którą składają nadchodzący polscy „Avengers vs X-Men”, oraz już wydani „All New X-Men” i „Wolverine and the X-Men”. Dlatego poddaje tą myśl pod rozwagę – można kupić.

czwartek, 8 października 2015

Iron Man: Tragedy and Triumph WKKM #75

OSTRZENIE
Czytelnik 75 tomu WKKM powinien wziąć pod uwagę, że prezentowane w nim przygody Tony’ego Starka powstały w 1968. Przez 47 lat styl pisania komiksów bardzo się zmienił. Dzisiaj jest on zupełnie inny, ale nie oznacza to, że lepszy. Każda epoka charakteryzuje się swoimi specyficznymi cechami, dzięki którym odróżnia się od przeszłości jak i przyszłości. Silver Age to szczególny czas, kiedy następne pokolenie super bohaterów dopiero powstawało. I właśnie dlatego ich początkowe przygody musiały być mało skomplikowane i dość schematyczne. Ich charakter dopiero się rozbudowywał i z czasem nabierał stopniowej głębi oraz wchodził na wyższy poziom skomplikowania. Choć oczywiście nie zawsze i nie wszędzie. Należy to wszystko uwzględnić oddając się lekturze tego albumu, a nie z góry odrzucać na zasadzie „To jest stare, więc jest do niczego”. Nie jest to zbyt przemyślana postawa i nie powinna się ona upowszechniać. Wydawanie klasycznych komiksów z lat 60-tych i 70-tych ma głęboki sens. Na własne oczy współczesny czytelnik może się przekonać jak bogata jest historia komiksowych herosów i jak na przestrzeni lat zmieniali się oni i ich przygody.


Pierwszym co się rzuca w oczy dla otwierających album, są naprawdę dobrze zrealizowane rysunki Gene’a Colana. Co prawda ciągle miejscami tła są zbyt puste i jednokolorowe, ale widać, że artysta stara się dodawać do nich szczegóły i detale. Natomiast postacie są dopracowane. Dobrze widać rysy twarzy, która nie jest maską z paroma kreskami. Sylwetki są umięśnione i wiarygodnie oddane. Oczywiście wszystko dzięki obfitej ilości cieni. Zabieg może jest i prosty ale daje naprawdę klarowny i pożądany efekt. Uzyskany jest tzw. komiksowy realizm, który dobrze oddaje przedstawiony świat, ale nie sili się na hiperrealizm ani na podkreślenie artyzmu czy eksperymentowania formą kreski.


Fabuła jak wspomniano wyżej, nie jest zbyt złożona. Ale nie jest też prymitywnie prostacka. Tylko pierwszy zeszycik to 12-stronnicowa zamknięta historyjka o tzw. „Łotrze tygodnia” - do przeczytania na raz na jednym oddechu. Ale zaraz po niej zaczynają się już przygody o ciągłej fabule. Nie ma ucięcia, tylko kontynuacja zdarzeń w kolejnych numerach. A nawet gdy jeden wątek się kończy a drugi zaczyna, to nie zapomina się o przeszłości. Zwłaszcza, że zgodnie z komiksową konwencją prawie nigdy nikt naprawdę nie umiera, tylko ciągle powraca – jak zombie. Tutaj mamy pokazanych naprawdę klasycznych i przewijających się potem ciągle w życiu Iron Mana przeciwników. Taki np. Titanium Man odegrał swoją rolę nawet przy Civil War. Organizacja przestępcza Maggia czy złowrogie Advanced Idea Mechanics na stałe zagościły u Marvela. Grey Gargule, Unicorn i Whiplash także nie przeminęli, a wrośli w „rodzinę” superłotrów universum.


To w pierwszym zeszycie „The Invincible Iron Man” pojawił się ikoniczny wręcz tytuł „Alone against AIM”, do którego odwoływano się potem wielokrotnie – choćby w uznanej animacji „Avengers Earth Mightest Heroes”, gdzie był to tytuł jednego z odcinków. Także okładka tego numeru stała się klasykiem. Może nie takim jak pierwsze numery Spider-Mana (Amazing Fantasy #15) i Fantastic Four, ale została zapamiętana. Ten komiks miejscami jest wprost wizjonerski. Tony Stark ciągle ma kłopoty z rozładującymi się bateriami jego zbroi, a Jasper Stiwell musi szukać zasięgu dla swojego komunikatora. Dokładnie tak jak dzisiejsze problemy społeczeństwa z podręcznym sprzętem elektroniczno-informatycznym.


Podczas lektury można docenić też warstwę humorystyczną. Nie są to raczej żarty nieprzemijalne, ale jako 47-letnie suchary są zjadliwe. Bo któż nie podniesie choćby kącika ust słysząc „A może boisz się górskiego powietrza”, czy też nieprzemijalnego zwrotu „Muszę użyć mocniejszych argumentów” w znaczeniu uderzenia pięścią w przeciwnika. Komiczne są też dopiski legendarnego redaktora naczelnego – Stana Lee. Oczywiście nie dzięki temu że są zabawne, ale że autor bardzo się stara by takie były. Warty wspomnienia jest motyw śmiertelnej pułapki zaczerpnięty wprost z pierwszych filmów o Jamesie Bondzie. Oczywiście ciągle też mamy fragmenty fabuły przesadnie uproszczone lub pompatyczne ale to też jest znak epoki. Tak jak muscule cary (w tym wypadku GTO), którymi jeździł agent Sitwell.


Ten tom tłumaczył Marek Starosta i można napisać, ze poszedł drogą prawie „pełnego Bralczyka”, spolszczając prawie wszystkie nazwy własne. Nie zawsze robi to dokładnie. Nie wiadomo czemu sam polski tytuł tomu to „Upadek i Wzlot” a nie "Tragedia i Triumf", które to słowa wydają się bardziej właściwe. Albo czemu jest „Maggia nie zna litości” zamiast wierniejszej „Na łasce Maggi”?  Crusher został Zgniataczem, Half-Face Pół-Gębą, Grey Gargoyle Szarym Gargulcem a AIM w jednym miejscu Mechaniką Zaawansowanych Ideii. Za to można się było zdziwić, że niekonsekwentnie pozostawiono w spokoju skrót SHIELD i Whiplasha. Tarcza i Batowy/Biczowy byłyby tu chyba na miejscu przy takim trybie tłumaczenia. Korekta też dalej popełnia błędy, zostawiając nam choćby „komputory” zamiast komputerów.

Za to Dodatki prezentują wysoką jakość. Informacje o rysowniku są bardzo ciekawe i interesujące. Ale jeszcze atrakcyjniejsza jest galeria alternatywnych wersji Iron Mana. I w przeciwieństwie do poprzednich tego typu artykułów jest tu duże zagęszczenie rysunków i dzięki temu można poznać prawdziwe bogactwo różnych wariantów „Złotego Avengera”. Niestety z obrazkiem grzbietowym znowu są pewne problemy – jest on lekko przesunięty, przez co wychodzi kawałkiem na przód okładki i zostawia ciemny paseczek dokładnie przez środek twarzy She-Hulk.


Biorąc to wszystko pod uwagę naprawdę warte jest rozważenie zakupienia i przeczytania tej historii. Mimo, że nie jest szczególnie wybitna czy znacząca dla losów Iron Mana, daje sporo przyjemności podczas lektury.