sobota, 18 listopada 2017

Superman: Tajna geneza WKKM #32

W Kolekcji dostajemy już drugi tom z originem Supermana a to jeszcze przecież nie koniec, bo do trzech razy sztuka. Jak Byrne przepisywał początki Clarka Kenta niedługo po "Kryzysie na Nieskończonych Ziemiach", tak Geoff Johns napisał go trochę ponad rok przed startem New DC. Wyszła taka klamra.


Jak zwykle zaczynamy od dzieciństwa i znowu jest to najnudniejszy fragment tej opowieści. Mały Clark odkrywa swe moce, bla, bla, bla, rakieta, hologram, bla, bla, bla, kryształ, okulary, unikanie ludzi, by nikomu nie zrobić krzywdy, bla, bla, bla... Jedyną interesująca rzeczą tej części było nawiązywanie do serialu "Smallville", bo był Pete Ross (ale biały), Lana Lang (ruda), tamtejsze liceum, football, Lex Luthor (jeszcze z rudymi włoskami), a potem jeszcze przybycie Legionu Superbohaterów. Choć to ostatnie było pokazane strasznie naiwnie, gdyż ledwo przybyli do naszych czasów, zaraz mówili, że nie powinni tego robić, bo zaburzają linię czasu i powinni wracać. Trochę bez sensu i bez powodu. Miałem wrażenie, ze wrzucono ich tylko dlatego by pierwsze 2 zeszyty nie były aż tak bardzo nudne.


Potem mamy już dorosłego Clarka i opis jego przybycia do Metropolis. Tu znowu jest masa nawiązań do pierwszego filmu o Supermanie czy serialu Lois and Clark, jak choćby w pokazywaniu interakcji z ludźmi przed redakcją gazety. Kent jest robiony na ofermę w za dużych okularach a potem jest zmuszony do ponownego przywdziania kostiumu i ratowania Lois jako Superman. Nie kupiłem tego świata przedstawionego. Johns wymyślił sobie, że zrobi własną, mroczną wersję Metropolis w której ludzie i zasady wyglądają jak Gotham przed pojawieniem się Batmana. Mieszkańcy są nieuprzejmi, źli i samolubni, a Lex Luthor posiada większą część miasta i praktycznie robi sobie co chce. Miałem wrażenie, ze trafiłem do alternatywnego, odwróconego świata Syndykatu Zbrodni. Bez przesady - w Metropolis nie było aż tak źle. To było jasne, nowoczesne miasto, pełne możliwości. Ja zawsze uważałem ze to właśnie odmienne charaktery obu metropolii ukształtowały swoich obrońców. A nie że wszędzie było źle, ale pojawił się Superman i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, za jego przykładem, większość mieszkańców stała się miła i dobra dla siebie.


W tym mrocznym uniwersum z miejsca Luthor uznaje Kryptończyka za swojego wroga i po jego przypadkowym starciu z Parasite'm nasyła na niego też Armię USA (na czele z generałem Samem Lane'm) oraz tworzy Metallo. A Clark w międzyczasie (niczym Peter Parker w Bugle'u)  pomaga Daily Planet wyłonić się z otchłani bankructwa. Cała zaś historia kończy się zupełnie nieprawdopodobną reakcją ludzi, na loterię Lexcorpu. Humor jest obecny głównie dzięki Lexowi, który jest pokazywany jako demoniczny villan raz rodem z filmów Bonda, raz z powieści grozy. Dla mnie zdecydowanie czegoś zabrakło. To wszystko było takie płaskie i ubogie w poboczne wątki. Jedyny promień nadziei oświetlił cały świat. A wszystkie szczegóły zostały zmienione, żeby nie było totalnego powtarzania po Byrne'ie i Waid'zie. Szkoda, że te originy nie zostały wrzucone do WKKDC chronologicznie (tego akurat Egmont nie poprawił) i na "Birthright" poczekamy do 7 lutego 2018. Wtedy będę mógł ocenić wszystkie trzy historie na raz.


Rysunki Gary'ego Franka to taki komiksowy realizm - rysunkowa kreska stara się maksymalnie oddać prawdziwość postaci i świata przedstawionego. Twarze są w większości szczegółowe, ale komputerowe kolory nie pozwalają na aż tak wiele detali i tworzą mało realistyczne smugi, przy pokazywaniu dużych prędkości. A policzki i czoła są wygładzone jakby używano szlifierki i nabłyszczarki. Za to podobało mi się umieszczenie sporej ilości całostronnicowych ilustracji, powtarzających słynne pozy herosa z jego historii. Archiwalium zawiera Supermana #125 ze słynną okładką z puszczaniem tęczowych promieni z dłoni. Ale w środku dostajemy nie komiks tytułowy a taki o przygodach Superboya na uniwersytecie.


Ostatnio chwaliłem Tomasza Kłoszewskiego, że się w ciągu ostatniego roku nieźle wyrobił i czegoś nauczył podczas kolejnych tłumaczeń. Ale w tym tomie wrócił do swojej starej formy pisząc o złamanym ramieniu a nie przedramieniu (co za różnica), oraz zamieniając rodzinny stan Clarka z Kansas na Texas. Takie szczegóły mnie osobiście denerwują. Tym bardziej, że hiszpańska drukarnia się poprawiła i nie dostaliśmy już rozmazanej stopki.


Ogólnie dla mnie jest to gorszy origin niż poprzednio i najsłabsza historia Geoffa Johnsa jaką czytałem. Nawet on nie potrafił z ogranego materiału wycisnąć czegoś bardziej interesującego niż standardowe nudy o początkach Człowieka ze Stali.

Ocena: 6+/10

2 komentarze:

  1. Kolejne streszczenie. Czy można następnym razem prosić o recenzje?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wybacz. Fabuła jest tak prosta i zgrana, że wspominając parę elementów, praktycznie mówi się o wszystkim. Stąd moja niska ocena.

      Usuń