sobota, 30 stycznia 2021

Lucky Luke: Cesarz Smith (Hachette)

 Dawno, dawno temu, w 2015 roku Hachette Polska testowało kolekcję komiksową o Lucky Luke'u. Wszyscy wiedzą, że jest to seria francuskiego rysownika i scenarzysty Morrisa. Choć chyba najlepsze i najsławniejsze tomy tworzył on razem ze znanym scenarzystą i pisarzem Rene Gościnnym. Ponieważ komiks i francuski i europejski zawsze był mniej popularny niż amerykański, Morris postanowił w 1946 r. wybić się ośmieszając konkurencję, jednocześnie zagłuszając typową zawiść o sławę i pieniądze. Wybrał wyśmiewanie się z tego, z czego Amerykanie są dość dumni, czyli zdobywania Dzikiego Zachodu. O dziwo udało się i ta francuska opowieść o XIX-wiecznej Ameryce stała się dość znana i popularna. Dzięki temu powstało kilka filmów fabularnych oraz animacji o tym bohaterze. W Europie mamy sporo tłumaczeń i wydań komiksów. Np. w Niemczech czy Holandii w kioskach można znaleźć naprawdę dużo pozycji na półkach. Zarówno głównej serii, jak i spin-offów.


W Polsce od 1992 roku prawa do wydawania serii posiada Egmont. I to jest podstawowy problem jaki mają nasi miłośnicy przygód tego kowboja. Wtedy główna seria liczyła 61 tomów oryginalnych wydań albumowych z Francji. Przez 28 lat, do dzisiaj Egmontowi nie udało się nadgonić tak, aby liczba polskich tomów pokrywała się z francuskimi, których teraz jest już 83. Mamy 66-67 ojczystych tłumaczeń, ale część jest już niedostępnych. Czekamy na wznowienia, których na razie ciągle nie ma.


Dlatego wydawało się, że Kolekcja kioskowa to dobry pomysł. Wreszcie można by mieć wszystkie historyjki  jednolitym wydaniu, w twardej oprawie z grafikami i dodatkami na końcu każdego tomu. W przeciągu 4 lat. Za przyzwoite 30 zł od numeru. Niestety mimo tego, że konkurencja ciągle sprzedaje sporo Asterixa i Obelixa, to inna francuska seria nie odniosła zadowalającego wyniku finansowego. Trochę szkoda, bo to zawsze powiększyłoby pulę tytułów komiksowych na polskim rynku. Ale jako że wielkim fanem serii sam wtedy (teraz zresztą też) nie byłem, to projekt nie wyszedł poza fazę testów. I do dzisiaj nie mamy całości listy tytułów, bo bez poganiania przez konkurencję, Egmont Polska dalej się z tym babrze. I to mimo tego, że w 2016 obiecał nam przyśpieszenie i wydanie wszystkich pozycji. Ja sam wtedy kupiłem tylko "Miasto Daltonów" za te 9.99 zł. Za to teraz przypadkiem w moje ręce wpadł 4 tom testu, czyli "Cesarz Smith".


Jest to 45 część oryginalnego cyklu, zarazem przedostatnia pisana przez Gościnnego. Lucky Luke trafia do Grass Town w okolicy którego mieszka pewien bogacz. Zgromadził on na handlu bydłem fortunę tak wielką, że postradał od tego zmysły. Uznał się za Cesarza Stanów Zjednoczonych i zebrał sobie armię, którą ubrał w paradne, zdobne mundury. Wzorował się przy tym na swoim idolu, czyli Napoleonie I, którego styl życia i bycia starał się naśladować. Rysunki zresztą dobrze to podkreślają a zestawienie francuskiego stylu z początku XIX w. z typową rzeczywistością zapadłego miasteczka Dzikiego Zachodu po Wojnie Secesyjnej, tylko potęguje komizm i absurd tej sytuacji. Co więcej okoliczni mieszkańcy i notable folgują Cesarzowi Smithowi, zwracając się do niego tytułem, robiąc ukłony i wypełniając ceremonialne zarządzenia, które publikuje miejscowa gazeta. Piszą też do cesarza listy, udając władców europejskich.


I w sumie ta sielanka pewnie mogłaby trać w najlepsze, gdyby nie wizyta Lucky Luke'a. Ratuje on Smitha przed pewnym rzezimieszkiem, przez co dostaje medali i zaproszenie do jego posiadłości (kreowanej oczywiście na Wersal). Tam kowboj zwraca uwagę na stosy nowoczesnego uzbrojenia i zgromadzonej artylerii. Po powrocie do miasteczka stara się przemówić do rozsądku Sędziemu, że sytuacja jest poważna i to szaleństwo musi się skończyć. Nikt nie traktuje go poważnie, ale aby posunąć akcję do przodu, scenarzysta wprowadza tu zasadę samospełniającej się przepowiedni. Bo rozmowę podsłuchuje siedzący w areszcie opryszek, który rzeczywiście postanawia wykorzystać siły miejscowego cesarza, do swoich własnych, złych celów. Gdy sam przybywa do jego willi, zaczyna się duża, główna akcja komiksu.


Jak tłumaczy nam posłowie, cała fabuła opiera się na prawdziwych motywach, gdyż w tamtych czasach w San Francisco też żył człowiek, który oszalał i uważał się za Cesarza USA. I też całe miasto mu na to pozwalało. Ludzie zwracali się do niego "Jego cesarska mość", gazety publikowały jego proklamacje, miał darmowe posiłki w restauracjach i lożę w teatrze. Tylko był to kompletny bankrut, bez armii i sług, więc nie mógłby nikomu poważnie zagrozić. Dlatego Francuzi musieli podkręcić nieco kontekst opowieści. Tak ogólnie to w tym tomie mniej jest takiego gagowego humoru, który wcześniej potrafił mnie bawić do łez. Najzabawniejsze są chyba komentarze Jolly Jumpera i numer z zamianą koni. Dobry był też strzał rewolwerem w armatę czy sparodiowanie patriarchalnego gestu ciągnięcia za ucho. Kreska jest również jak zwykle świetna, z masą detali. Zabawne choćby były akty w ramkach na ścianie saloonu, czy wystawny wystrój gabinetu z popiersiami i portretem.


Twórcy tym razem dali nam mniejszą dawkę humoru, bo świadomie postawili na opowieść będącą farsą z władzy absolutnej. Pokazano nam w komediowej formie, jak bierność i obojętność większości ludzi zajętych swoimi sprawami, pozwala rosnąć dyktaturom, często tuż pod samym bokiem demokracji. A potem są już one za silne by je łatwo zwalczyć i przejmują władzę na ostrzach bagnetów. Przedstawiono też kapitulanctwo większości społeczeństwa, którzy dzięki zastraszeniu, przekupstwu lub obietnicą zaszczytów, szybko zaczynają akceptować nowe porządki. Wyszło to wszystko i śmieszno i straszno. Być może scenarzysta czerpał doświadczenia z najnowszej historii Francji, która w latach 60-tych najpierw toczyła wojnę w Algierii, a potem była polem dla działania terrorystów z OAS. Zresztą co ja się będę daleko cofał. To co się obecnie w Polsce dzieje, zbytnio zaczyna przypominać "Cesarza Smitha". Nawet postawa dyrektora banku staje się podobna. :/ 


Wydanie Hachette jak zwykle może się podobać. Wyklejka jest oczywiście z grafikami, kolory żywe, papier sztywny a oprawa jest twarda i dobrze znosi upływ czasu. Literówek nie stwierdziłem, a zgodności z oryginałem nie znam, bo nie umiem francuskiego. Jedyna uwaga jest do grafiki okładkowej. Na niej LL dostaje order w kształcie krzyża, choć w środku otrzymuje okrągły medal. Ale chyba podobnie było w pierwowzorze i nikt od tego czasu nie zmienił tego detalu. Dla fanów francuskiego rewolwerowca, pozycja obowiązkowa. Mam nadzieję, że szybko doczekamy się wznowienia w serii Egmontu.


Ocena: 7/10