środa, 26 listopada 2014

Niezwykła Historia Marvel Comics - Sean Howe

Na moim ulubionym fanpage'u WKKM, ta książka stała się dużym wydarzeniem. Prowadzący stronę i odwiedzający bardzo ją chwalili. Wreszcie każdy mógł się dowiedzieć jak to było "naprawdę" z historią wydawnictwa Marvel. Bez cenzury i upiększania. Wreszcie, po roku od premiery, ja mogłem osobiście zweryfikować te wszystkie opinie.


Wstrzymywałem się z zakupem tak długo, głównie ze względu na cenę. Ja wiem, że książka ma 500 stron, ale 60 zł to 60 zł. Ja kupuję książki od czasu do czasu i jestem przyzwyczajony do trzydziestu paru zł za nowości i po kilkanaście zł za pozycje z kosza. Jasne, w internecie była za 40 kilka zł, ale to też dużo. Tym bardziej, że regularnie do Empiku dochodziły kolejne tomy WKKM i nie na wszystko starczyło. Szkoda, że nie było tańszego wydania z miękką oprawą, która jak wiadomo obniża koszty zwykle o 10 zł. :) Płacenia 30 zł za wersję e-bookową oczywiście nie brałem pod uwagę, z wiadomych powodów. Ale wreszcie po ciągłych zapewnieniach, że to naprawdę wartościowa pozycja, jej braku w miejscowej "bibliotece" i przeczytaniu dema na stronie księgarni internetowej, nabyłem ją drogą kupna. Zdecydowanie pomógł kupon rabatowy do Empiku, obniżający koszt do 40 zł.


Pierwsze co się rzuca w oczy to brak ilustracji. Nie zrozumcie mnie źle - potrafię czytać książki bez obrazków (jestem ostatnim rocznikiem który nie musiał chodzić do gimnazjum :) ). Ale jestem też facetem, czyli wzrokowcem. Lubię widzieć to o czym czytam, zwłaszcza, że komiksy to najpierw obrazki, potem słowa (przynajmniej wg Steve'a Ditko :) ). Jak autor opisuje pierwszą okładkę Fantastic Four, albo szał "kolekcjonerskich" okładek Spider-Mana #1 Todda McFarlane'a, to chciałbym je widzieć. Jasne - autor pisał tak "obrazoburczo" i do bólu szczerze o Marvelu, że ten zabronił mu publikacji obrazków jego dzieł. Ale wyobraźcie sobie album o malarstwie bez ilustracji, to będziecie wiedzieć z czym ma się do czynienia podczas lektury. Dodajmy do tego jeszcze gazetowo-ekologiczny papier i małą czcionkę. Ja wiem, że dzięki temu książka nie jest "napompowana" jak np. Metro 2033 i to się chwali. Ale gdy czytając nie mogę odnaleźć mikroskopijnej gwiazdki do przypisów, bo zlewa się ona ze znakiem cudzysłowu, to dla mnie jest problem.



Co do treści - krótko mówiąc jest świetna i mi bardzo dobrze się to czytało. Jak się człowiek przyzwyczai do stylu narracji autora i jest miłośnikiem komiksów, to lektura powinna go pochłonąć. Ja odkładałem na bok seriale, filmy, Hataka i CD-Action, byle jak najszybciej dojść do ostatniej strony. Wciągające były opisy scenarzystów, rysowników, redaktorów i innych osób związanych z Marvelem przez te wszystkie lata. Np. zaskoczyło mnie, że Steve Ditko nie chciał się zgodzić by to Norman Osborne krył się pod maską Zielonego Goblina. Niestety autor nie napisał jaka była wizja Ditko. No bo jeśli nie Osborne to kto? Ciotka May? :) Uśmiałem się, gdy pojawiła się informacja jak DC próbowało kopiować niektóre pomysły Marvela, choćby dając Batmanowi ciotkę Harriet. Jakiś geniusz w DC to wymyślił, myśląc że właśnie dzięki temu "Amazing Spider-Man" sprzedawał się najlepiej. Rozwaliło mnie zdanie "DC miało jednak Batmana". Kto obejrzy poniższy filmik zrozumie dlaczego. https://www.youtube.com/watch?v=92IBlRiFd6E


Wiem, już że to Stan Lee wymyślił "ułudę zmiany", która de facto utrzymała się przez 50 (!) lat i trwa dalej, co najlepiej widać choćby po losach Spider-Mana. W kontekście dzisiejszej "Egmontowej elyty" podobał mi się fragment o tym jak Martin Goodman wydał wojnę cenową DC, dzięki której Marvel stał się liderem rynku. Co śmieszniejsze - ówczesna obrona DC bardzo przypomina dzisiejsze pochwały polityki Egmont Polska. Minęło kolejne 40 lat a nic się nie zmienia. Tak samo jest w sprawie kolejnych scenarzystów poszczególnych serii. Każdy z nich pisze po swojemu i stąd gwałtowne wolty na początku każdego z runów. A trwa to już od bardzo dawna. Barwne opisy losów komiksów o Kaczorze Howardzie zaintrygowały mnie. Teraz już nie jestem przeciw, by ten nieznany szerzej w Polsce fenomen, miał swoją premierę w dalszej części naszej edycji WKKM. W interesujący sposób opisano też zawiłe losy zmian własnościowych i polityki kierownictwa wydawnictwa. I tak dalej i tak dalej. Jest to kopalnia wiedzy o Domu Pomysłów. Naprawdę wielka i piękna rzecz.


Ale ja dostrzegam też wady. Nie wiem czy istotne dla innych czytelników i potencjalnych czytelników, ale mi one przeszkadzały. Najważniejsze jest to, że mimo swoich 500 stron książka jest po prostu za krótka na 75 lat historii. Zdecydowanie powinny być dwa tomy, po te 500 stron. Howe prawie olał Golden i Modern Age. Wobec ogromu informacji o Silver i Bronze Age, początek i koniec opowieści jest strasznie skrótowy. Po odejściu Jima Shooter'a ledwo starczyło miejsca na zaznaczenie boomu i upadku oraz opisanie przejściowych trudności z 1996. Poza secesjonistami z Image nie ma prawie nic o autorach współczesnych nam komiksów. O tym jak dokładnie powstało Marvel Cinematic Universe. To samo z opisem pierwszego boomu superbohaterów podczas II Wojny Światowej. 35 stron i już mamy Silver Age. Słabo - ja chciałbym więcej.

Tyle dobrego, że na Avalonie powstała równie fajna Historia Marvela, dzięki której lepiej zapoznałem się z tymi zamierzchłymi czasami. Wielka szkoda, że autor tej serii - Lex przerwał swoje pisanie, urywając je na roku 1968. Wobec braku ciągu dalszego mi pozostała tylko "Niezwykła Historia..." Fajnie porównać zupełnie odmienny obraz nagrywania płyty dla klubu MMMS stworzony przez Lexa a ten opisany w NHMC.


Kolejną sprawą jest to, że za mało jest o samych komiksach, o ich fabule i odbiciu na Universum Marvela. Sean Howe pisał o balujących autorach Marvela, tworzących a kwasie, kacu i innych tego typu substancjach. Tylko że nie za bardzo napisał co oni stworzyli. Jest dużo niekonsekwencji, gdyż mamy trochę informacji o Black Panther Dona McGregora, Secret Empire czy Furym Steranko. Ale już nic o pierwszym crossoverze w historii grup superbohaterskich między Avengers i Defenders i innych ważnych komiksach. Z braku miejsca w ogóle nic nie ma o współczesnych eventach, które odżyły w 2004 roku, a teraz poznajemy je dzięki WKKM. Ale oczywiście można się rozpisywać o tym j%$#@ "Marvels" z 1994. Ten komiks mnie prześladuje. Nie wiem czemu się tak wszystkim podoba. "Jak ma zachwycać jak NIE ZACHWYCA". :)


I ostatnim ważniejszym zarzutem jest nieustanna jazda po Stanie Lee. Autor wyraźnie jest w obozie Kirbiego i Ditko. Stan niemalże wyszedł na potwora, oszusta i pasożyta który wzbogacił się na talencie tych scenarzystów/rysowników a oni zostali z niczym. Zresztą przeczytajcie i oceńcie sami. Zgodzę się, że facet nie jest bez wad a potem stał się postacią niemal kabaretową. Ale wg mnie też miał swoje zasługi dla uniwersum i ja jestem za wspólnotą zasług niż za obieraniem stron. A kwestia tego, że prawa autorskie postaci zostawały przy Marvelu? Co zrobisz - takie były wtedy realia rynku. Wszystkie wydawnictwa tak postąpiły ze swoimi artystami/pracownikami.


Podsumowując - jak ktoś ma wolne środki i naprawdę interesuje się komiksem - naprawdę warto. Ja swojego zakupu nie żałuję. Warto jednak pogłębić swoją wiedzę o Golden Age na Avalonie. Tylko jak dotrzecie do urwanego końca, to jeszcze bardziej będziecie chcieli poznać NHMC.  Jak kogoś przeraża ilość tekstu - niech sięgnie po album "Avengers: Encyklopedia Postaci". Tam można zobaczyć o co chodziło ze spódniczką Mantis.


czwartek, 20 listopada 2014

Fantastic Four: The End WKKM #52

Kolejna środa, kolejna polska premiera od Hachette. Czyli tylko brać. Jest to trzeci i ostatni (nie liczę SI i Siege) tom z Pierwszą Rodziną Marvela w obecnej 60-tce Kolekcji. Wobec aktualnej małej wojenki między FOXem a Disney/Marvel toczącej się wokół najnowszego filmu, opowieść o FF jest na czasie. FOX sporo zmienia w orginach i wyglądzie postaci a Marvel w odwecie zamyka serię komiksową i gasi wszelkie materiały promocyjne z FF, by nie promować konkurenta. Z zapowiedzi ja czarno :) widzę ten kolejny restart. Liczę na klapę filmu i powrót praw autorskich do należnego im miejsca. Bo głupio będzie tak oglądać Civil i Infinity War bez udziału (istotnego przecież w oryginałach) Mr Fantastica, Invisible Woman, Human Torcha i Thinga. Dlatego tym chętniej czytało mi się o tym jak powinna zakończyć się ich historia.


Nie lubię niekanonicznych komiksów. Dla mnie jest to tylko trik polegający na wyciąganiu kasy od czytelników. Nie mamy pomysłu na logiczne przygody bohaterów w głównej serii? To zróbmy jakiś What If... albo świat alternatywny i będziemy mogli robić co nam się podoba, bez ładu i składu. Na razie to jest mój pierwszy komiks z serii "Koniec" którą ok 10 lat temu zapoczątkował Marvel. Mandragora wydawała Wolverine z tego cyklu, ale nie kupiłem. Jednak przygodami Fantastycznej Czwórki jestem mile zaskoczony. Jako fan sci-fi, serialu Stargate i cyklu książek Bena Bova'y "Droga przez Układ Słoneczny" bardzo mi się podoba przedstawiona wizja rozwoju ludzkości.


Stało się to, co mnie nieco dręczy podczas czytania marvelverse i na co od dawna czekałem. Skoro Richards, Pym i Stark są takimi geniuszami i wynaleźli tyle fajnych zabawek, to czemu nie zmienią świata na lepsze? Czemu rzeczywistość ich otaczająca z grubsza odzwierciedla nasz świat? W WWH SHIELD nie używa żadnych futurystycznych broni, bo użyto wybiegu, iż zabawki Iron Mana nie są przetestowane. Phi Ale w FF: The End ludzkość na poważnie wyszła w kosmos. Przekroczona została "ostateczna granica" i  założono kolonie w całym Układzie Słonecznym. Richards podzielił się swoim geniuszem i wyciągną swoje skarby z laboratorium. Dostaliśmy terapię przedłużającą życie, terraforming, statki kosmiczne itd. A co najlepsze - pozbyto się tych "śmierdzących mutantów" :) Powoli osiągamy Utopię i prawie wszyscy są happy.


Oczywiście jednej osobie nie spodobał się ten pomysł. Dr Doom próbował przeszkodzić planom Mr Fantastica i wytoczył mu ostatnią bitwę, którą opisano już na początku historii. Został pokonany, ale kosztowało to życie Valerii i Franklina, dzieci Reeda i Sue (poznaliśmy ich w WKKM #37 FF: Unthinkable). Wywołało to druzgocący wpływ na drużynę. Czwórka się rozpadła i każdy poszedł w swoją stronę. Thing zamieszkał z żoną na Marsie pośród Inhumans, Reed zamkną się w swoim laboratorium i pogrążył w eksperymentach, Sue zaczęła szukać artefaktów archeologicznych, a Johny dołączył do Avengers.


W tej idylli ja widzę tylko jeden problem. Ludzie są ograniczeni tylko i wyłącznie do Układu Słonecznego. Na jego granicy ustawiono Pole Izolacji, które blokuje przepływ ludzi, statków i sygnałów. Mr Fantastic wynegocjował traktat o izolacji z Parlamentem Jedności Galaktycznej, bo inne rasy czuły się zagrożone nagłą ekspansją technologiczną Ziemian. Porozumienie zapobiegło wojnie. Jednak, jak łatwo można się domyślić, nie wszystkim się to podoba. I żeby więcej nie spoilerować, powiem że wokół tego kręci się dalej fabuła. Są też inne motywy, ale mi się ten wątek spodobał najbardziej. Podbój kosmosu, ustanowienie Imperium Terran i całkowita dominacja nad "gorszymi rasami" :) - tak ja wyobrażam sobie przyszłość naszego gatunku.


Scenariusz i rysunki stworzył Alan Davis. Nie wiem czemu niektórzy komiksiarze tak się zachwycają tymi brytyjczykami. Jasne - tutaj i grafika i fabuła mi się spodobały. Autor nieźle rozpisał wątki, dodał rozmach, nie przesadził z wizerunkami w żadną ze stron. Ale żeby od razu zrobił jakieś wielkie dzieło? Eee tam. Ale jego historia tylko potwierdza moją tezę - w Europie rysownik dużej kariery nie zrobi. Liczą się tylko Marvel i DC i tam trzeba załapać fuchę by się wybić i zdobyć uznanie.


Rozpieszczony grubymi tomami w lecie (Marvel 1602, Diabeł Stróż, Revelations), trochę byłem rozczarowany, że to "tylko" 160 stron. Z tego powodu jest mała szansa, że kupię jeszcze cieńszego Astonishing Thora. Ale przynajmniej dostaliśmy więcej dodatków, więc nie jest tak źle. Wyszedł całkiem sympatyczny i dość widowiskowy tom z dobrą kreską. Ja kupiłem to i innym też polecam. I tyle na ten temat. Fantastyczną Czwórką aż tak się nie interesuje by się rozpisywać. Mało było ich przygód w Polsce do tej pory, poza dwoma numerami Mega Marvel. kończę więc i z niecierpliwością.czekam na Secret Invasion.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Grimm 4x04




Ewolucja serialu trwa w najlepsze. Ze zwykłego proceduralna w którym główny bohater co odcinek pokonywał pojedyncze, niezwiązane ze sobą potwory, teraz dostaliśmy wielowątkowy kryminał fantasy z ciągłością akcji. Powoli moda na bardziej rozbudowane procedurale, z głębszym wątkiem głównym rozprzestrzenia się w telewizji.  I wg mnie bardzo dobrze bo takie produkcje lubię Najbardziej. Na razie króluje w tym CBS (PoI, 3 sezon Elementary, Good Wife), ale NBC też się tego uczy.


Czyli akcja najnowszego odcinka rozpoczyna się w tym samym momencie, w którym skończył się poprzedni. W sklepie z przyprawami matka kapitana Renarda „czaruje”. Ta postać jest całkiem fajna i może się podobać. Wprowadza nieco pieprzu i tajemniczości w gromadkę bohaterów, którą mógłbym już swobodnie nazwać „Team Nick”. :) Niezły tłumek się już zrobił (nawet świstak jest wtajemniczony) i zaczęło to wyglądać zbyt miło i przytulnie. A tak ponownie mamy pierwiastek niepewności i nieobliczalności. Tak jak wtedy gdy matka Nicka wpadła z wizytą. Świetna scenka gdy hexenbeast pokazuje swoją prawdziwą twarz, od razu banan na twarzy gdy Monero musi spuścić z tonu.

Spodobała mi się też główny wątek i śledztwo prowadzone przez Nicka i Hanka. Tym razem nie do końca mamy do czynienia z vessenami, więc nawet Rubel nie pomoże, jak to było tydzień temu. Super, że w przyczepie Hank wspomina, że nie zawsze walczyli z vessenami, bo dzięki temu mamy zachowaną ciągłość fabularną i różnorodność wśród wrogów. Magiczne zaklęcie powołujące do życia golema to jest to. I mimo, że strasznie się to żydostwo rozpanoszyło :), z przyjemnością się oglądało i działania i to jak wyglądał ten stwór. Miał prawdziwą potęgę i moc. Nie był popierdułką jak w grze Heroes of Might and magic III, gdzie takie golemy zjadało się na śniadanie. Dobre i wiarygodne były też efekty specjalne, tak mogłoby się to dziać w rzeczywistości. Tylko zakończenie było trochę nieporadnie nakręcone. Postacie tylko stały jak słupy i się patrzyły jak golem robił swoje.

Adalind się na popsuła. Odkąd Victor oszukał ją i uwięził, ta ciągle tylko płacze i krzyczy „Pomocy”, albo „Gdzie moje dziecko?!” i tak w kółko. Żal patrzeć. Za to oficer Wu coraz bardziej wierci temat Teresy. Renard wrócił na posterunek oklaskiwany przez załogę (kiczowata scena), to ten od razu do niego. Wszystko zmierza do wiadomego rozwiązania, choć jeszcze trochę to potrwa. Twórcy jeszcze bardziej niż na początku poprzedniego sezonu, przeciągają moment powrotu „do normalności” swoich bohaterów. Mnie już to trochę drażni.

wtorek, 11 listopada 2014

Fantastyczny Castle 7x06

Miłośnicy sci-fi i fantasy tak ostatnio ostro wyśmiewani w serialu The Big Bang Theory, pokochali Nathana Filliona za jego rolę w "Firefly". Serial był ukochanym, cudownym dzieckiem Josha Whedona. Miał w sobie wszystko to co lubiliśmy - świetny scenariusz, humor, akcję, niezłe (jak na tv) efekty specjalne. I fantastyczną obsadę, którą potem widzieliśmy w innych naszych ulubionych serialach (Stargate, Cleopatra 2525, Chuck, Desperate Housewives, Kroniki Sary Connor itp.). Fillion był uszyty na kapitana Mala Reynoldsa. Jego luz, poczucie humoru i zaangażowanie w swoją pracę było czuć na każdym kroku. Zwłaszcza jego talent komediowy który pokazał w swojej pierwszej większej roli w starym sitcomie "Oni ona i pizzeria". Po Fierfly i Serenity miał jeszcze sezon występowania w "Desperate Housewives" a potem dostał od ABC szansę własnego serialu - "Castle".


Była to kolejna idealna rola dla niego. Grał pisarza kryminalnych bestsellerów. Mimo niewątpliwego talentu jest on takim dużym, rozkapryszonym dzieciakiem a spełnianie swoich zachcianek ułatwia mu jego duży majątek. W chwili kryzysu twórczego napotyka na swojej drodze detektyw Kate Beckett i pomaga jej rozwiązać sprawę seryjnego mordercy. Reszta jest historią, bo w ten sposób tworzy się kolejny wielki, telewizyjny duet rozwiązywaczy zagadek kryminalnych. Niemal jak Dempsey i Makepeace, Sherlock i Joan Watson z "Elementary" czy ta parka z "Kości". :) Serial tym mnie ujął, że oprócz typowej i wyświechtanej chemii między parą, miał całe pokłady dobrego humoru. A to najbardziej cenię w serialach i filmach. Oraz to, że dziesiątki spraw kryminalnych z Castle pełnymi garściami czerpały z popkultury i geekowskich tematów. Czego tu nie było - porwania przez UFO, komiksy, horrory, stare filmy, szpiedzy, seryjni mordercy teleturnieje, reality show, mafia a nawet wojny pizzerii (niczym z gry Pizza Syndicate). I to było i jest świetne.


Sorry za ten długaśny wstęp. Ale piszę to wszystko z jednego powodu. Mimo wielu odniesień do niesamowitych rzeczy, rozwiązania zagadek zawsze były boleśnie realistyczne. Miejsca na niedomówienia zostawiano bardzo mało. Aż wreszcie przyszedł dzisiejszy odcinek. Nie myślałem, że po 7 sezonach ten serial może mnie jeszcze tak pozytywnie zaskoczyć. Wczoraj Brooklyn 99, dzisiaj Castle - nieźle. Choć dopiero po piątkowym odcinku TBBT można będzie mówić o dobrym serialowym tygodniu.


Sprawa odcinka kręci się wokół skradzionego tajemniczego artefaktu Majów (nie mieli nic wspólnego z Pszczółką Mają :) ), który został wykuty setki lat temu z metalu uzyskanego z meteorytu spadłego na Ziemię. Wskutek ataku bandziorów Rick zostaje przeniesiony do... równoległego wszechświata. Naprawdę! Też mnie totalny zaskok złapał podczas seansu, bo j.w. napisałem - serial mimo wszystko trzymał się realizmu. A tu takie coś! Na skutek swoich wcześniejszych wątpliwości Castle znalazł się w alternatywnej rzeczywistości w której on i Beckett nigdy się nie poznali.


Jak często dzieje się w tej produkcji, przerabiamy schemat tematyczny który dobrze znamy, urozmaicony szczyptą "castlewatości". W równoległym świecie wszystko jest takie samo, tylko inne. A Rick jako obcy na początku zachowuje się jak wariat. Bo oczywiście wmawia ludziom dookoła fakty o których oni nie mają pojęcia. Nie ma tu różnic technologicznych jak we "Fringe", bo jednak to dalej kryminałek a nie sci-fi. Ale losy postaci są inne. I to wszystkich dookoła - przyjaciół na posterunku oraz rodziny. Poza Martą Rogers bohaterom nie wiedzie się za dobrze. Najgorzej chyba ma sam Castle ale innym nie jest lepiej. Takie to trochę na siłę robione by jeszcze bardziej podkreślić, że trzeba wrócić "do domu". Nawet dano nam zimny, bardziej ponury filtr kamery ciągle przypominający o zmianie otoczenia. Takiego używano w serialu "Awake" albo w jednym odcinku "Smallville".


Zagubiony Castle powoli orientuje się co mu się stało. Pomaga mu w tym wyszukiwarka Google. Czemu w drugim świecie nie ma Loougle, to ja nie wiem. :) Jak już wie co i jak to zaczyna zachowywać się już normalnie by pomóc w odzyskaniu artefaktu, który pozwoli mu wrócić. Klasycznie wykorzystuje wiedzę ze swojego świata do rozwiązywania podobnego przestępstwa w tym. Ponieważ Kate tutaj też jest fanką powieści o Derricku Stormie, powoli ją do siebie przekonuje. Zresztą tak jest zawsze, że bohater przekonuje do siebie swoich "przyjaciół". Jeszcze nie spotkałem się z fabułą w której nie byłoby czegoś takiego. :) Natomiast Rayanowi i Esposito wmawia, że "widzi" pewne rzeczy, jak medium. :) Najśmieszniejszym elementem jest chyba skradanie się Ricka po posterunku. Robi to niczym Tom polujący na Jerrego albo Kojot na Strusia Pędziwiatra. :)


Klimat odcinka był fantastyczny. Byłem pod wielkim wrażeniem. Chciałoby się więcej takich zagrywek. Oczywiście sprawa się rozwiązuje i wszystko dobrze się kończy. Tutaj dwupartowca nie będzie, a szkoda. Odcinek kończy najbardziej ograne wydarzenie serialowo-telewizyjne. Wszyscy są szczęśliwi i tyle.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Niszczący system Brooklyn Nine-Nine 2x06

Na to właśnie czekałem. Na wspaniały, rozśmieszający mnie co chwila i powalający swoimi żartami odcinek Brooklyn 99. Dotychczasowe 5 odcinków nie było złe, ale nie miały w sobie tej mocy. Nawet mający swoje smaczki "Halloween II" tak mnie nie zachwycił jak dzisiejszy pt. "Jake and Sophia". Tak dobrze nie bawiłem się od epizodu wyświetlanego po Superbowl gdzie wrócili strażacy i pojawił się Adam Sandler.





I nie chodzi nawet o to, że wystąpiła tutaj Ewa Longoria. Owszem bardzo lubię tą aktorkę, bo byłem fanem "Desperate Housewives". Jej krótki występ razem z Carlosem w anulowanym sitcomie "Welcome to the family", tylko mnie utwierdził, że ma ona duży talent komediowy, który wspaniale pokazuje na ekranie. Ale w sumie chyba mogłaby to zagrać każda inna bardziej rozgarnięta, ładna kobieta.




Wszystko rozbija się o fenomenalny scenariusz. W odróżnieniu od sfrustrowanych i wkurzonych pisarzy z konkurencyjnego TBBT od CBS, FOX (o dziwo) dał robotę naprawdę świetnym fachurom. Od maja 2013 roku wiedziałem, że amerykańska wersja "13 Posterunku" to niezły pomysł. Tym bardziej, że już dość miałem dziesiątek takich samych sitcomów rodzinnych albo o parach. Ale po seansie 2x6 naprawdę wpadłem w zachwyt. Scenarzyści osiągnęli Himalaje swojego talentu. Modlę się by tak wysoki poziom mógł być utrzymany w dalszej części sezonu, choć wiem że to trudne zadanie.





Jedyną wadą tego epizodu jest jego zamkniętość na nowego widza. Trzeba znać ten serial, znać charakterystykę jego bohaterów i lubić ich by czerpać prawdziwą przyjemność z seansu. W innym wypadku wątpię by kogoś aż tak zachwycił. Ale jako widz lubujący się w smaczkach, ja kocham takie odcinki. Proszę więc go koniecznie obejrzeć, a dopiero potem wrócić do lektury tego tekstu. Teraz nastąpi gruntowna analiza scen by wytłumaczyć nieprzekonanym "Dlaczego Brooklyn 99 wielką komedią jest i dlaczego nas zachwyca". Laicy mogą już zakończyć czytanie, z przesłaniem, że jest to świetny odcinek, wspaniałego, zabawnego sit-comu i jeśli o nim jeszcze nie słyszeli, powinni to nadrobić.





Na początku cała załoga zastanawia się dlaczego Santiago się spóźnia. Nigdy jej się to nie zdarzałoa jest już minuta po 9.00 rano. Peralta jak zwykle ekspresyjnie wyolbrzymia sprawę i skłania kolegów do wymyślania różnych powodów. Sierżant rzuca trywialne zaspanie, Boyle przesadza z mrocznością porania, a Gina rzuca nieprawdopodobne tłumaczenie sci-fi wyśmiewające i obrażające zarazem, jak to ma w zwyczaju. I wtedy podchodzi kapitan Holt zainteresowany rozmową podwładnych. Po wyjaśnieniach sam rzuca własną propozycję. Cały czas robi to z tą jego kamienną twarzą. Niby jego słowa wyrażają duże zainteresowanie, ale po twarzy dalej nic nie widać - jak zwykle.


I kiedy wreszcie Santiago wbiega na posterunek i wyjaśnia powód swojego spóźnienia, kapitan nagle krzyczy "Hot damn!" i zaciska pięści w geście zwycięstwa. Niespodziewaność, zaskoczenie i kontrast tej sceny w porównaniu do zwykłego, chłodnego zachowania Holta mnie powalił. To było mega śmieszne dla mnie jako fana. A potem było jeszcze lepiej. Cały odcinek ma 3 wątki, czyli sprawę Jake'a w sądzie i to, że obrońcą oskarżonego okazuje się kobieta z którą się przespał poprzedniego wieczoru, wybory na nowego przewodniczącego związku zawodowego i nieco słabszy watek rozstania Giny i Boyle'a.


Nie rozumiem trochę tego ostatniego. W poprzednim odcinku wydało się, że ta para niezobowiązująco sypia ze sobą (kolejna genialna scena Holt-Peralta). Ale myślałem, że po ogłoszeniu nic się nie zmieni. Skoro dobrze im w łóżku, to czemu to przerywać? Mam nadzieję, że jeszcze wrócą do tego, chyba że scenarzyści wymyślą dobry sposób na spiknięcie Rosy i Charlese'a. Walka o pokój nowożeńców (not refundable :) ) była taka sobie. Wisienką na torcie stało się to, że ich rodzice się tam zeszli. Może to będzie motyw dalej łączący tą parę bohaterów w przyszłości? Tutaj kolejną fantastyczną scenę miał Kapitan Holt gdy złowieszczo i z pozycji władzy odwraca się w fotelu plecami do Giny i Boyle'a. Znowu salwa śmiechu z mojej strony.




Drugim wątkiem były wybory na przewodniczącego związku zawodowego pracowników 99 Posterunku. W USA związkowcy to jeszcze większe mendy niż w polskich państwowych molochach, ale tu nie chodziło o politykę. Rosie nie podobało się, że od 12 lat przewodniczącym jest Scully, który w ogóle nie walczy o interesy swoich kolegów, a chodzi mu tylko o wyżerkę na dorocznym balu związkowców. Diaz chce na siłę wypchnąć Santiago, ta się opiera bo uważa że może to zagrozić jej karierze. I genialnymi scenami jest najpierw ta w której Scully i Hichcock zagadują do Amy, próbują ją nieudolnie zastraszyć a Hichcock syczy niby jak wąż. Padłem jak to zobaczyłem.




Potem Santiago przykleja twarz Scullego na swoich plakatach a Rosa na to odpowiada, że spełnia się jej największy koszmar "Amy-Scully minotaur". :) Ostatecznie Santiago zostaje przekonana po sekretnym Pow-Wow z kapitanem, a obietnicą przyniesienia resztek z balu, kupuje nawet Scullego.





Głównym motywem odcinka są zmagania Jake'a z panią adwokat z którą się nieświadomie przespał. Wszystko przez to, że sierżant odradzał mu rozmowę o pracy podczas randek. A Jake nienawidzi obrońców, bo często doprowadzają do uniewinnienia złapanych przez niego przestępców. Najlepsze były oczywiście odniesienia do Szklanej Pułapki (piszę to jako fan). "Przespałam się z Hansem Gruberem. To ty jesteś Gruberem!" A do mnie jeszcze trafiło nawiązanie do serialu historycznego "John Adams", bo sam go niedawno oglądałem i też jeszcze nie skończyłem. :) Ta para jest podobna do siebie charakterologicznie i jestem ciekawy jak im wyjdzie w kolejnym odcinku. Żeby tylko skończyło się lepiej niż z panią patolog. :)

czwartek, 6 listopada 2014

World War Hulk WKKM #51

"Hulk Smash!"

Wreszcie nadszedł! Po lecie 2014 pełnym dubli i stand alone'ów, w Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela, nadeszła w końcu jesień premier. A wraz z nią moje ulubione Marvel Major Events. Black Panther'a nie chciało mi się opisywać, bo słaby był (następny tom z jego udziałem będzie lepszy). Ale teraz, po 7 latach od amerykańskiej premiery, wreszcie możemy przeczytać wydrukowaną po polsku historię powrotu Króla Saakaru. Wkraczamy na dziewicze terytoria, gdyż na "Wojnie Domowej" skończyła się droga Mucha Comics. Ciekawe, czy gdyby Hachette nie wydało Kolekcji po polsku, doczekalibyśmy się od nich właśnie WWH, Secret Invasion i Siege? Hmmm... W każdym razie, do marca 2015 roku będziemy mieli w jednej szacie graficznej 8 wielkich eventów Marvela z lat 2004-2010. I to jest najważniejsze i najlepsze co mogło się przytrafić rodzimym fanom komiksów.


Rzeczą która trochę mi zgrzyta, jest (jak zwykle) tłumaczenie tytułu. Do tej pory mimo pewnych przeinaczeń, polskie brzmienia mi pasowały do oryginałów ("Ród M", "Samotna Zielona Kobieta"). Ale tym razem nasza wersja tłumaczona przez Kamila Śmiałkowskiego (skądś znam to nazwisko :)))) ) przeinacza wydźwięk nazwy amerykańskiej. Choć fraza Wielka Wojna Hulka tworzy taki sam skrót jak oryginał, to moim zdaniem słowo "wielka" nie oddaje ani znaczenia, ani skali wydarzeń. Ja bym dał dosłownie - "Wojna Światowa Hulk (albo Hulka). Ewentualnie Światowa Wojna Hulka. I wiem, wiem że się czepiam detali, ale mnie to trochę gryzie.




Wracając do istoty tematu... WWH to po prostu konsekwencja wydarzeń przedstawionych w "Planet Hulk". Chyba tylko czterej wielcy (phi) Iluminati mogli się łudzić, że sprawa została załatwiona. Mimo Civil War porażające jest to, że nikt przez długi czas nie monitorował tej planety na którą rzekomo Hulk miał trafić. Po prostu wyrzucili klucz za siebie i zapomnieli o "problemie". Każdy szanujący się fan i znawca świata komiksowego wiedział, że tak to się nie skończy. Ba, sam scenarzysta serii Greg Pak też o tym wiedział. Dlatego trochę śmieszne to było, gdy sprawcy wygnania zostali pokazani jako wielce zaskoczeni. Co prawda Tony Stark miał swoją zbroję-Hulkbuster, ale przecież on je zawsze ma... Cała trójka (bo Black Bolt nie miał czasu) była przerażona, zaskoczona, zaczęła miotać się w panice gdy patrzyli co Hulk robi z innymi. Dr Strange był najśmieszniejszy, bo został na sam koniec.


Hulk wrócił na Ziemię wściekły. Bardzo wściekły. Stał się wielką, zieloną furią pałającą żądzą zemsty. Mimo wielkich cierpień, na Saakarze odnalazł tam przyjaźń, miłość, spokój, radość, miejsce do życia. A jedno zdarzenie odebrało mu to wszystko. Wybuchł statek którym przyleciał na tą planetę, więc podejrzenie o podłożeniu bomby od razu spada na tych, którzy go tutaj wysłali. Zielony Król zebrał więc swoje Przymierze i armię, wsadził ich na wielki, kamienny (!) statek i ruszył w stronę naszej (i swojej) rodzimej planety. Najgorsze dla tych których ścigał, jest to, że teraz jest o wiele bardziej zły, wkurzony i silniejszy niż był do tej pory. Niemal z marszu pokonuje Black Bolta, dzięki czemu budzi jeszcze większe przerażenie wśród swoich przeciwników. Jeśli potężny Król Inhumans nie dał mu rady, to kto może? Sam też się zastanawiałem nad tym problemem, ale dopiero niedawno ktoś mnie uświadomił jak to naprawdę  było.




Potem Hulk pojawia się nad (bo gdzie indziej?) Nowym Yorkiem ("Czy słyszałaś żeby ktoś kiedyś groził zagładą Iowa?") i rzuca swoje ultimatum. Żąda wydania Iron Mana, Dr Strange'a i Mr Fantastica a wtedy odejdzie. Inaczej zniszczy całą planetę. Uczciwe warunki, nieprawdaż? :) Oczywiście nikt nigdy nie wybiera łatwego sposobu. Zaczyna się ogromne zamieszanie i działania superbohaterów oraz rządu. Wszyscy bronią się rękami i nogami jak mogą. Niestety Tony Stark boleśnie się przekonuje jak fatalne skutki miała Wojna Domowa. Jak przez niego Ziemia stała się słaba i podatna na ataki wrogów. Na szczęście już nie długo będzie sobie dyrektorował tym S.H.I.E.L.D.




Może nie będę więcej (jak zwykle to robię) spoilerował szczegółów fabuły. I tak są łatwe do przewidzenia. Cały ten event to z grubsza rzecz biorąc jedna wielka naparzanka wszystkich z Hulkiem.  Komiks jest napakowany akcją, czasem aż do przesady. To mi się podoba. Są też oczywiście wątki o tym jak czuje się Hulk, jak utwierdzony jest w przekonaniu słuszności tego co robi. O tym że ludzie muszą się liczyć z konsekwencjami swoich decyzji, że nie wszystko jest czarno-białe a potwór nie zawsze jest potworem. Taki komiksowy standardzik stanowiący podkład do bijatyk superludzi. I ja nie krytykuję tego. Ponieważ lubię tylko te komiksy, które znam, mi się taka forma mnie cieszy i ją w pełni akceptuję. Nie ma tu bzdur typu "symbolizm i widok z oczu zwykłego, bezbronnego człowieka" które nam pokazywano choćby w "Marvels". Mamy też oczywiście twist na zakończenie fabuły, ale jest on również dość przewidywalny. W całej opowieści trochę mało jest humoru, ale gdy ciągle i prawie bez przerwy padają ciosy łatwo to zrozumieć.




Tym razem znajomość tie-inów nie jest aż tak potrzebna jak przy "Wojnie Domowej". Hulk pokonuje pomniejsze przeszkody, Ben Urlich znowu pisze swoją gazetkę, Punisher rozwala parę robaków. Z dwoma wyjątkami. Jeden numer Avengers Initiative wyjaśnia dlaczego pierwsza bitwa w mieście poszła jak poszła. A WWH: X-Men pokazuje nam co się stało z ostatnim Iluminati - Profesorem X. Resztę można spokojnie opuścić jeśli ktoś nie ma czasu.




Ważnym zagadnieniem są też rysunki. Ten tom WKKM kończy czteronumerowy maraton z pracami Johna Romity Jr. Facet budzi skrajne emocje. Sam nie wiem co o tym myśleć. Grafiki w niedawnym Spider-Man Revelations mi się podobały. Ale tam tuszem zajmował się Scott Hanna, a kolorami Dan Kemp. I była to ich świetna praca, dająca w połączeniu z Romitą dobry efekt. A w WWH tusz Klausa Jansona i kolory Christiny Strain wcale nie poprawiają przeciętnych rysunków. Widmowy Strange jest taki sobie, cienie miejscami rozmazane a zaczerniona postać na tronie w Madison Square Garden, to równie dobrze mógłby być Morlun. Hulk Romity jest trochę dziwny, a postacie kobiece mają niezmiennie tą samą twarz. Ogólnie da się to wszystko przeżyć, ale wcale bym się nie zmartwił gdyby tutaj też rysowali artyści z "Planety Hulka", czyli C.Pagulayan i A.Lopresti.



Podsumowując. Pierwsza polska premiera, twarda okładka, kredowy papier, ponad 220 stron i Hulk miażdży wszystkich dookoła. A to wszystko za jedyne 40 zł. Tylko głupi by nie kupił. :)