piątek, 22 lutego 2019

Conan: Kiedy ożywa Bóg. Tom 31


W tym tomie okładka jest już lepsza niż poprzednio. Mamy przedstawienie bohatera w stylu wikingskim, jaki czasem zdarzał się na ilustracjach. Czyli jest rogaty hełm, kolczaste naramienniki i potężny topór bojowy. O dziwo jednoostrzowy a nie podwójny. Dodano jeszcze fioletowe tło i viola – jest klasyczna okładka heroic fantasy od Billa Sienkiewicza.


Ze wstępu dowiadujemy się, że Kolekcja dochodzi już do 100 numeru magazynu "Savage Sword of Conan" i roku 1984. Nieźle. Człowiek nawet się nie zorientował jak te lata zleciały w ciągu tych 13 miesięcy. Dowiadujemy się też, że po odejściu Roya Thomasa John Buscema rysował już 70 stron komiksu miesięcznie, do dwóch czasopism na raz. Poza tym sam musiał zacząć tworzyć scenariusze, a przynajmniej ich zarysy, do kolejnych komiksów. Bo niestety inni twórcy chcieli bardziej skupić się na świecie hyboryjskim, a nie na samym Conanie. Ja osobiście zgadzam się z postawą Buscemy – to jednak jest pewien absurd opuszczać postacie, bo główny bohater w opowieści być musi. Ale to niestety jest częste w popkulturze – beztalencia chcą tworzyć swoje grafomaństwa, ale wiedzą, że nie zainteresowały by one psa z kulawą nogą. Podpinają się więc do znanej już postaci i próbują ją pisać po swojemu, bez związku z jej charakterem. Cieszę, się, że Buscema zaczął tu stosować metodę Marvela, bo on naprawdę rozumiał tą postać. Scenariusze wykańczał Michel Fleisher, którego tak chwaliłem w zeszłym tomie. A rysunki dalej są genialne – zwłaszcza w tytułowym opowiadaniu. Potem w "Syrenach" wracamy do rozmycia, gdzie nieco tracą twarze na ostrości. Ale i tak wygląda to pięknie. Powtórzę to kolejny raz – John Buscema wielkim artystą był. Kiedyś czytałem tylko Punisher Puerto Dulce jego autorstwa i wtedy jeszcze nie doceniałem jego wielkości. Ale teraz po 30 tomach Conana jestem o wiele mądrzejszy.


"Gdy ożywa Bóg" to tytułowa i pierwsza opowieść. Zdradzony Conan musi uciekać z Arejunu, stolicy Zamorry najpierw w góry, a potem w środek puszczy, ścigany przez oddział Straży Miejskiej . Tu mi się pojawia mały zgrzyt – bo skąd gęsta puszcza i dzikusy w górzysto-leśno-stepowo-pustynnej Zamorze? Nie ta strefa klimatyczna. Przełykając tą nieścisłość możemy potem śledzić zmagania z wyznawcami boga-nietoperza o mackowatym ciele. Jak zazwyczaj jesteśmy świadkiem spektakularnego finału.


Potem jest "Dar" opowiadający o tym jak Conan popadł w niewolę u czarodziejki i jak udało mu się wykaraskać dzięki jego mimowolnej szlachetności. Tutaj lekkie i cienkie rysunki June Brigmana niezbyt podeszły mi do gustu. Następnie mamy morską opowieść z wodnymi demonami i krakenem, gdy barbarzyńca w pościgu za mordercami nieopatrznie wpłynie na cmentarzysko okrętów.


Ostatni komiks opowiada nam o tym jak na skutek intrygi na Conana zostaje nałożona klątwa tchórza, przez co traci przywództwo nad swoimi Zuagirami. Ostatecznie poznajmy jak odchodzi z tamtych rejonów, by wreszcie podążyć do Aquilonii. Tutaj rysunki tworzył Garry Kwapisz. W tuszowaniu Ernie Chana wyszło to bardzo zacnie. Jest na czym zawiesić oko. W całym tomie jest mniej humoru i zgryźliwości niż ostatnio. Ale nie doskwiera mi to bardzo, gdyż fabuła kolejnych opowiadań dostarcza dużo emocji i satysfakcji. Człowiek chłonie kolejne przygody i przyswaja jak ciężki jest los barbarzyńcy.


Na końcu tomu oprócz okładek, powracają przypisy. Tym razem jest to historia powstania, przeróbek, redakcji i wydań opowiadania "Czarny Przybysz/Skarb Tranicosa". Bardzo ciekawa sprawa, pokazująca jak redaktorzy magazynu "Weird Tales" nie poznali się na talencie Howarda w latach 30-tych. Wyszła kolejna świetna pozycja. Nie wyłapałem błędów ani w tłumaczeniu R.Lipskiego, ani w korekcie i redagowaniu @Motyla. Naprawdę świetna pozycja dla fanów Conana. Wychodzi na to, że to jest najlepsza kolekcja Hachette, bo nieustannie trzyma wysoki poziom.



wtorek, 19 lutego 2019

WKKM #162 A-Force: Hiperczas


Przed przeczytaniem tego tomu nic nie wiedziałem, ani nie szukałem informacji o grupie A-Force. Nie chciałem sobie spoilerować treści. Teraz już wiem, że jest to zespół żeńskich bohaterek, któray pierwotnie uformował się na Battle Wordzie podczas Tajnych Wojen 2015, na odosobnionej wysepce Arkadii. I nie wiem czy wydarzenia pokrótce opisane we wstępie tomu były pokazywane w komiksie "Thorowie" wydanym przez Egmont. Niestety jeszcze go nie czytałem (już niedługo),więc teraz się nie wypowiem. Możliwe też, że tamte przygody były opisane w innym tie-inie, który do Polski nie trafił.


"Hiperczas" zbiera pierwsze 7 zeszytów o odrodzonej drużynie w świecie po Secret Wars. Podobno dalej zaczyna się Civil War II, co w związku z dużą w niej rolą Kapitan Marvel będzie miało znaczenie dla relacji między dziewczynami. Jest to jedna z wielu serii All New All Different Marvel, które wtedy wystartowały. Na szczęście jako żeńska seria, została pominięta w wielkim zagarnięciu Egmontu, bo zapewne Tomasz Kołodziejczak uważa, że kobiece postacie się u nas nie sprzedadzą. Jak zwykle okazuje się, że się nie zna, bo ten tom jest bardzo dobry, a historia wciągająca i sprawiająca sporo przyjemności.


Wszystko zaczyna się od przybycia Singularity do naszej nowej rzeczywistości. W przeciwieństwie do reszty świata ona pamięta swoje przeżycia z Battle Worldu. Mając jednocześnie osobowość młodej nastolatki i zdolności teleportacyjne, zaczyna szukać swoich dawnych przyjaciółek. Wobec ich braku pamięci, przy spotkaniach oczywiście wynikają niezwykle zabawne sytuacje. Wiem że brzmi to bardzo sztampowo i rzeczywiście parę żenujących dowcipów scenarzystki się znalazło. Ale poza tym G. Willow Willson daje radę. Dowcipy stają się naprawdę śmieszne. Zresztą już na pierwszych stronach rozwaliła mnie ze śmiechu scena w której kapsuła z Osobliwością rozbija się u stóp Clarko i Loisopodobnej pary (tych z Supermana) i on z miejsca zaczyna rozprawiać o możliwej adopcji i wychowaniu kosmitki na wartościową jednostkę. A kobieta zgasiła go dwoma słowami. To było piękne, a potem jest jeszcze lepiej. Interakcje między bohaterkami są świetnie rozpisane, z humorem i żarcikami tak jak lubię.


W drugiej części historii mamy zmianę stylu rysunków na jeszcze bardziej cartoonowy, a przygody i relacje są jeszcze bardziej na luzie. Zagrożenie jest nowe, bo wywołane i powrotem Osobliwości do naszego świata i tym co zostało z Battle Worldu. Pojawia się też nowa postać, którą przyjemnie się poznaje. Mamy też odniesienia do tego co się działo między mutantami a Inhumans, a to jest kolejny plus, bo uzupełnione zostaje continuuity. I w ogóle nie czuć feministycznego czy ideologicznego wydźwięku całej historii. Nie zwracamy uwagi na płeć postaci a na ich charaktery. I to jest naprawdę fajne i dzięki temu dobrze i szybko się to czyta. Kolejny fajny tom, który można polecić każdemu.



Ocena 8/10

Conan: Ludzie Lamparty z Darfaru. Tom 30


Okładka najnowszego numeru niespecjalnie podeszła mi wizualnie. Brzydkawa jest ta grafika. Ale gdy popatrzyłem na okładki magazynów z których złożono to wydanie, wyszło że i tak jest najlepsza. Może za 2 tygodnie będzie lepiej. Ważne natomiast, że zawartość jest super.


W odróżnieniu od np. tomu 28 z dziką dżunglą i dużym kotem, tom 30 zaciekawił mnie o wiele bardziej. Już od pierwszego opowiadania wpadłem w dobry humor. "Ludzie Lamparty z Darfaru" są klasyczną opowieścią o tym jak Conan dostaje questa, by odbić z rąk bandytów córkę bogatego kupca. Robi to dość szybko i łatwo, ale czeka go długa droga z powrotem do zleceniodawcy. I oczywiście co chwila los mu rzuca kłody pod nogi. Najpierw wpada na handlarzy niewolników, przez co jesteśmy świadkiem najzabawniejszego dialogu numeru. Po spodziewanej ucieczce jeden z łowców żali się do kompana, że po tym wszystkim co oni przeszli by uczciwie zarobić na chleb, można by się spodziewać, że ludzie bardziej docenią nasz trud. Oraz "Mówię ci Mahmoudzie przez takie wyprawy człowiek staje się coraz bardziej cyniczny". :) Michel Fleisher płakał ze śmiechu jak to pisał. Idąc dalej mamy zdradzieckich kupców, gigantycznego węża, kanibali, wielki wodospad i Amazonki. Podczas spotkania z ich królową (która jakże by inaczej, chciała wykorzystać barbarzyńcę seksualnie), Conan wręcz filozoficznie rzuca "Na Croma, może pewnego dnia jakiś mędrzec wyjaśni mi dlaczego kobieta nie rozumie, gdy ktoś jej odmawia!" Wyprawa kończy się szczęśliwie i jak zawsze bohater zdobywa i łupy i dziewczynę.


Potem mamy dwa krótkie epizody i nauczkę o tym, że nie można igrać z Conanaem. A kto będzie próbował go oszukać, to gorzko tego pożałuje. "Krwawy Rubin Śmierci" to kolejna wyprawa po skarb, która jest mniej humorystyczna a bardziej gorzka i posępna. Jednocześnie jest niesamowicie dobrze wystylizowana. Rozmycia matryc mi świetnie pasowały do fabuły.


Ostatnia historia jest znów bardziej rozbudowana. Conan zostaje wplątany w walkę o władzę w którymś z państw-miast Shemu. Kolejny raz okazuje się jaki świetny z niego obrońca. Na końcu udaje mu się pokrzyżować i zepsuć kolejny spisek przeciwko ludzkości, jaki szykowali Reptilianie. Jednocześnie wraca typowy czarny humor bo znowu to Fleisher jest scenarzystą. Rozbawiło mnie tu np. swojsko brzmiące imię Stefan, które nosił strażnik więzienny. Conan zabija go w jego pierwszej i jedynej scenie, więc długo nie powystępował. Mamy też scenę wyjątkowo krwawego sposobu egzekucji, gdzie wielkie zakrzywione ostrze jest zwalniane i brutalnie przecina rozciągniętą ofiarę na pół. 


Buscema tak jak wcześniej z Royem Thomasem tworzy tu świetny duet artystyczny. Dobry scenariusz wspomagają genialne rysunki – ostre, szczegółowe, ekspresyjne. To już 30 tom a ja wciąż nie mogę się przestać zachwycać jego pracami. Tak właśnie wygląda dla mnie ikoniczny i jedynie słuszny Conan. Niedawno też porównałem zeszyt Kaczora Howarda również tworzony przez Buscemę. Era Hyboryjska wychodzi mu jednak lepiej niż choleryczny Kaczor. Czasem kolor jednak przeszkadza niż pomaga.



Tom jest świetny i to mimo iż nie ma szczególnie ważnych fabularnie dla Conana historii. Ale czyta się wyśmienicie i polecam go każdemu fanowi fantasy.

Ocena 8+/10



środa, 6 lutego 2019

Sentry MMH #55


To już 55 wydanie Kolekcji Superbohaterów Marvela. I jak na tak okrągły numer, prezentuje się on zacnie i okazale. To aż 9 zeszytów, dających razem aż 200 stron komiksu porządnie oprawionego, w twardej okładce, z całkiem fajną grafiką na froncie. Tzn jeśli toś lubi specyficzny styl Johna Romity Jr i jego kanciaste, wyglądające prawie zawsze tak samo, postacie. Ja lubię, więc mi się podoba. Zwłaszcza, że żółte rozbłyski trochę maskują jego charakterystyczną kreskę.


W środku nie ma jednak jego dalszych prac. Dostajemy pierwszą serię o tym bohaterze, wydaną w 2000 roku. I to jest niestety największa wada tomu, bo jest to nudny, sztampowy do bólu origin. Ja znam już Sentrego, bo został świetnie rozwinięty w tomie o początku New Avengers, oraz jego spektakularny udział w "Siege", które to przygody dostaliśmy w WKKM i serii od Muchy. Ale tutaj nie ma tych wszystkich emocji, akcji i humoru jakimi raczył nas Bendis. Zerowe emocje, czyta się z rozpędu wywołanego pozytywnym wrażeniem zewnętrznym. W końcu to Sentry z mocą 1000 słońc. Dalej na pewno akcja się rozkręci. Tak sobie to tłumaczyłem, lecz mina mi się wydłużała, gdy brnąłem w kolejne strony. A co dopiero gdybym czytał to pierwszy raz te 19 lat temu. Pewnie rzuciłbym to w diabły po 1 zeszycie i nie obchodziła by mnie w ogóle fama o tym, że niby był to pierwszy bohater Marvela Srebrnej Ery, szkicowany jeszcze przed Fantastyczną Czwórką.


Paul Jenkins przedstawia nam jakiegoś no name'a którego w ogóle nie znamy, o którym nic nie wiemy. Nazywa się on Robert Reynolds i budzi się w środku nocy, bo ogarnia go potwornie złe przeczucie, że wrócił jakiś Void, który jest bardzo, bardzo zły i bardzo, bardzo przerażający. Jednocześnie Reynolds zaczyna sobie przypominać, że jego dotychczasowe życie to kłamstwo, a on sam był kiedyś wielkim herosem, którego podziwiał cały świat. Wypija więc jakieś tajemnicze serum, kłóci się z żoną i w spodniach od pidżamy, z prześcieradłem przyczepionym klamerkami od bielizny do koszuli, leci do Nowego Jorku i męczy innych herosów, by go sobie przypomnieli bo idzie to wielkie zagrożenie.


Nienawidzę takiego doklejania historii do kanonu dobrze znanych nam wydarzeń. Przez to robi się bałagan w continuum. Przecież można wymyślić świeżego, nowego bohatera, który zainteresuje ludzi. Tylko trzeba mieć talent i naprawdę dobry pomysł. Niestety teraz twórcom komiksów tego bardzo brakuje, więc się przylepiają do znanych, sławnych, uznanych postaci i wołają "Płyniemy". Sentry Jenkinsa to taki ni to Hyperion, ni to Superman. Kolejny banalny najsuperowszy heros z blond grzywką, stworzony tylko po to by powstało coś nowego. A potem śledzimy go przez osiem zeszytów jak se podlatuje to tu, to tam i wypluwa z siebie masę monologów wewnętrznych.  By nas jeszcze bardziej pogrążyć, tak samo zachowują się herosi którzy go sobie przypominają. Finał jest kuriozalny – stoją wszyscy przy Statule Wolności i czekają nie wiadomo na co, nic się nie dzieje, wspominają, a ściany tekstu wypełniają kolejne strony. Zaś krótkiej finałowej walki prawie wcale nie pokazano, mimo iż niby są setki ofiar i wielkie zniszczenia.


Dla mnie to było rozczarowanie. A rysunki wcale nie pomagają, bo jest to taki brudny, czarny surowy styl ala Miller-Sienkiewicz-Maleev, którego nie lubię. Ciemno, niewiele widać, a na dodatek totalny brak humoru na rozluźnienie sytuacji. Rysunki o wspomnieniach innych bohaterów też mi się nie podobały. FF za bardzo cartoonowe, ale bez wdzięku "Niepojęte". Hulk to jakieś gryzmoły przedstawiające go jak ogra. A historia z Angelem chciałaby być jak "Tajna Wojna" Del Otto ale jej nie wychodzi. Fałszywe, stylizowane okładki komiksów z lat 60-tych z udziałem Senrego, również mało mnie obeszły. Na końcu tomu dostajemy krótki opis historii postaci (bo istniał tylko 10 lat) i kulisy akcji promocyjnej, która stała za jego powstaniem.



W ogóle mnie to wszystko nie porwało. Żeby to była chociaż jakaś intryga z kimś znanym. Np. gdyby zapomniano o Iron Manie czy Redzie Richardsie, to może bym się przejął. Ale Reynolds tak niewiele mnie obchodzi, że czytało mi się to bardzo słabo. W tym tomie powinna być druga seria z 2005 r, właśnie z Romitą Jr i bujaniem się w New Avengers. To chyba byłoby lepsze w odbiorze. A tak tom mogę polecić tym którym orginy nie przeszkadzają albo je nawet lubią, oraz miłośnikom pisaniny Paula Jenkinsa. Ja się do tych grup nie zaliczam, więc tom w ogóle mi nie podszedł. Przepraszam za krótki i smętny tekst, ale dopasował się do poziomu opisanego materiału. Mam nadzieję, że w następnych numerach będzie lepiej.

Ocena: 5/10