poniedziałek, 30 listopada 2020

Szninkiel

 I wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy doczekaliśmy się prawdziwego, porządnego, dostępnego dla wszystkich wydania jednego z najlepszych komiksów na świecie. A jego rysownikiem jest Polak, znany wielbicielom Thorgala Grzegorz Rosiński.

Dopiero dzięki wstępowi w tym komiksie dowiedziałem się oryginalne, pierwsze wydanie francuskie wyszło w 1988 roku. Czyli polskie wydanie Orbity również z tego roku, to naprawdę była super świeżynka. I to jeszcze w rozsypującym się PRLu. Nic dziwnego że było to u nas wydarzenie. Szkoda tylko, że wyszło jak zawsze, bo w drukarni doszło do takich błędów, że trzeba było ten nakład drukować ponownie. Wtedy oznaczało to, że zabrano przydział papieru innym publikacjom, co oczywiście musiało wywołać słuszny gniew w środowisku. Od pierwszego razu "Szninkiel" był głośnym komiksem pod każdym względem.

Zaskoczyła mnie stopka redakcyjna, gdzie napisano, że jest to "Wydanie III". Wychodzi, że Egmont liczy tylko swoje wydania. Bo oni najpierw wydali  zeszytowe, kolorowe, trzytomowe w 2001. I ja je pamiętam. Trzymałem je w rękach w okolicy tamtego roku. Mój pierwszy kontakt z Szninkielem i przeczytanie tego komiksu stało się właśnie dzięki temu wydaniu. Chyba znowu była to posiadówka w kiosku, albo egzemplarz z biblioteki - tego już nie pomnę. W każdym razie pierwsze polskie kolorowe wydanie ma w moim sercu ciepłe miejsce. Tak samo w sercu Egmontu, bo na końcu tomu są całostronnicowe reprodukcje okładek tego wydania. Po co sobie zawracać głowę oryginałami, jak ma się swoje dzieła? Drugim wydaniem Egmontu była czarno-biała wersja w antologii Grzegorza Rosińskiego z 2010. Tego nie znałem - dowiedziałem się o jego istnieniu dużo później. W obecnej sytuacji z chęcią nabyłbym własny egzemplarz, by mieć dwie wersje kolorystyczne. Ale gdy cena na rynku wtórnym osiąga 300 zł, to nie będę przecież tracił aż tyle pieniędzy. Poczekam może na czwarte wydanie Egmontu, może właśnie ponownie w black and white.

Egmont pominął w numeracji pierwsze polskie wydanie z Orbity z 1988 roku, oraz luksusowe wydanie Libertago za 600-1000 zł z 2019. Oczywiście pominął też trzytomowe wydanie Hachette Polska z Kolekcji Thorgala-Rosińskiego z 2016 r. Ono wyróżniało się fajniejszymi reprodukcjami okładek. Dostaliśmy i niebieską wersję okładki na 1 części i J'onna i G'well razem na 2 części. Pewnie dlatego te okładki nie trafiły do najnowszego wydania. :)  Plus grafiki Rosińskiego na oddzielnych kartkach. Niestety tamto wydanie miało mniejszy format oraz było w 3 tomach. W ogóle to zakrawa na jakiś żart, że dopiero po ponad 30 latach dostaliśmy pierwszy raz zbiorczego Szninkiela, w kolorze, na twardo, w powiększonym formacie. To pokazuje tylko jak mimo wszystko rynek komiksowy w Polsce był ubogi. Jak dopiero po wielu, wielu latach nadrabiamy zapóźnienia a i to z wielkimi bólami.

Wstęp na 3 strony jest całkiem fajny. Ksenia Chamerska opowiada pokrótce o Rosińskim, jego współpracy z Van Hamme i motywach jakie wpłynęły na powstanie i zawartość tego komiksu. Za ten tekst ode mnie jest plus. Potem komiks się zaczyna. Każdy rozdział poprzedza całostronnicowa ilustracja i tytuł pod nią. Nie ma podziałów na trzy główne tomy, czyli "Misja", "Wybraniec", "Sąd". Nie ma też numerów rozdziałów. Szkoda też, że obok i za tym otwieraczem dostajemy po prostu puste, białe strony. Bez żadnych szkiców czy dodatkowych ilustracji. Co jest oczywiście sztucznym dmuchaniem komiksu i zmuszaniem nas do płacenia za puste strony, jak to Egmont ma w zwyczaju. Powinno być inaczej. Albo dawać te tytuły na każdej stronie, a nie tylko na prawych. Albo wypełnieniu tych pustych stron dodatkowymi grafikami. W swoich komiksach superhero wydawnictwo wrzuca przecież tam gdzie może alternatywne okładki, by właśnie uniknąć ślepych stron. Nawet w samym Szninkielu zaraz za pierwszą stroną tytułową jest mała reprodukcja jak J'on dobiera się do G'wel. Czyli można to było zrobić. A nie zrobiono tego dalej, bo przecież przez folię nie sprawdzimy środka. ETZ.

Sam komiks opowiada nam historię Daaru. Świata który trawi wieczna, wojna pomiędzy trójką Nieśmiertelnych. Konflikt ten jest okrutny, bezlitosny ale i bezsensowny skoro głównych władców nie można zabić. Ale główni gracze zdają się tego nie widzieć i nie zważając na nic, ciągle wysyłają swoje armie w bój.  Akcja zaczyna się od ukazania pobojowiska po wielkiej bitwie. Okazało się, że przeżył ją J'on, przedstawiciel niewolniczej, niższej w oczach wszystkich innych, rasy Szninkieli. Gdy unika pożarcia przez ptaki ścierwojady, ukazuje mu się Władca Stworzyciel Światów, najwyższe bóstwo Daaru. I nakazuje biednemu, słabemu, tchórzliwemu J'onowi zaprowadzić pokój w tym świecie w ciągu 5 lat, bo inaczej go zniszczy. Szninkiel oczywiście jest przerażony bo dostaje zadanie niemożliwe dla niego do wykonania. Boga nic to jednak nie obchodzi. Znika i zostawia nieboraka z tym olbrzymim brzemieniem. Dalej będziemy obserwować klasyczny quest i podróż J'ona przez bardzo wrogi mu świat aż do zaskakującego finału.

Znaczy finał będzie zaskakujący dla świeżych czytelników. I to raczej tylko takich, którzy nie oglądali pewnego znanego filmu sci-fi, którym przypuszczam Van Hamme się inspirował. Choćby przy projektach niektórych postaci. Jak teraz nad tym myślę widać tu też podobny koncept co w innym serialu sci-fi lub serii fantasy, ale nie zaspoileruję tu o które mi chodzi. Sama konstrukcja fabuły jest też do bólu sztampowa, bo mamy oczywiście motyw wyprawy i misji, którą główny bohater musi wykonać. Ale już sposób w jaki robi to scenarzysta i szczegóły jakie zmienia i porusza, sprawiają, że ta historia staje się dziełem wybitnym. Za każdym razem gdy ją czytam odkrywam nowe znaczenia i detale, które wcześniej mi umykały. Weźmy troszeczkę pod uwagę ogrom zawartych zagadnień - mesjanizm i religia, nietolerancja, rasizm, przyjaźń, zdrada, oczywiście miłość, seksizm, przekleństwa, samotność, żal, rozpacz, seks i przemoc. Ogrom kwestii. Niektóre przewijają się przez cały czas, inne pojawiają się na chwilę. Ale przez to wbijają szpilę w świadomość jeszcze mocniej. Zaraz w trzecim rozdziale mamy choćby próbę gwałtu, czyli coś co w mainstremowych komiksach jest bardzo rzadko pokazywane czy poruszane. Dobra, "Szninkiel" może nie jest mainstreamem jak superhero, Asterix czy temu podobne komiksy. Ale jego zawartość i sposób przedstawienia moim zdaniem decyduje o tym, że każdy miłośnik i komiksów i dobrego fantasy powinien go poznać. Albo scena gdy Szumszum wyznaje, że jest jedynym przedstawicielem swojego gatunku. Aż samemu chce się łezkę uronić. Volga oprócz wyłożenia teorii wieloświatów, jednym zdaniem podsumowuje też cały naród żydowski - zauważyłem to dopiero teraz. Kurczę - ten komiks naprawdę ma warstwy.

Kultową i chyba najbardziej znaną sceną jest oczywiście ta z Wyrocznią i stosunek jaki J'on musi z nią odbyć, aby mogła mu przepowiedzieć sposób uratowania świata. Stronę z tej sceny oczywiście użyto jako przykładowej w większości księgarni internetowych. To i wiele innych scen czy dialogów pokazuje, że mimo fatalizmu całości, scenarzysta nie odpuścił sobie humorystycznych wstawek. I bardzo dobrze, bo są one i śmieszne i błyskotliwe i jednocześnie dopełniają obraz świata przedstawionego, który jest pełny kontrastów. Sceny gdy G'wel odmawia seksu, bo J'on jest Wybrańcem. Tekst o tym, że wszystkie [kobiety] są takie same cholera. Jak G'wel zostawia Szninkiela samego dla sukienek, perfum i klejnotów. Te dowcipy przy pierwszej lekturze szczególnie rzuciły mi się w oczy i sprawiły że reszta przekazu też do mnie dotarła.

Z wad samej opowieści, niezbyt podobały mi się takie ostre cięcia pomiędzy kolejnymi rozdziałami a nawet między kolejnymi planszami. Np. w jednym kadrze bohater jest uwięziony na małej tratwie podczas burzy, a zaraz potem już budzi się na wielkim drzewie, bez pokazywania scen pośrednich.  Można by to zrobić jakoś płynniej. Nie lubię rozwlekania fabuły, ale tu Van Hamme nieco przesadza. Chyba że to Rosińskiemu się nie chciało rysować. :) Ale poza tym rysunki są genialne. Nie tylko piersi G'wel, ale też choćby scena nadejścia Nieśmiertelnych na Daar - aż żal, że nie jest to panel na całą stronę, albo i na dwie. Bo choć głównie pokazano go w błękicie i zieleni, jest naprawdę piękny. Tak jest też z resztą - zamek i królestwo Baar-Finda, potężny Sualtam, stepy Zembrii. Kadry i plansze naprawdę zapierają dech w płucach. A magnum opus jest oczywiście spektakularny finał, który razem ze swoją symboliką wbija czytelnika w ziemię.

Na koniec dostajemy jeszcze szkicownik Rosińskiego z różnymi kadrami i projektami postaci. Oczywiście nie mogło tam zabraknąć nagiej G'wel. Podsumowując, "Szninkiel" to wybitne dzieło sztuki komiksowej. Powalający, piękny, złożony, mimo pozornej prostoty. Duetowi twórców wyszła prawdziwa perełka. Powtarzam się, ale uważam, że powinno go znać jak najwięcej ludzi, bo jego przesłanie przewierca do głębi. Bardzo polecam to wydanie, które pomimo swoich drobnych wad, jest warte zakupu i będzie ozdobą każdej półki z książkami.

Ocena: 9/10

niedziela, 8 listopada 2020

Kolekcja Superbohaterów Marvela. Spis tomów 101-130

 Wrzucam planowane daty premier ostatniej partii tomów Kolekcji Superbohaterów Marvela od Hachette Polska. Bo czasem zapominam w którą środę wychodzi SBM, a w którą inne Kolekcje. Tytuły pisane kursywą to moje przypuszczenia, ale reszta jest już pewna że tak właśnie wyjdzie.



WAŻNE. 130 numerów SBM wyjdzie tylko i wyłącznie, jeśli sprzedaż poprzednich numerów będzie zadowalająca dla wydawnictwa. Jeśli nie, to Kolekcja zostanie zakończona za 38 tygodni, w lipcu, na numerze 120. Zatem gorący apel do fanów komiksów Marvela w Polsce - kupujcie SBM. Doprowadźmy razem do przedłużenia Kolekcji o ostatnią dziesiątkę tomów z villanami.

101. 04.11.2020 - Superior Spider-Man

102. 18.11.2020 - Jean Grey 

103. 02.12.2020 - Cyclops

104. 16.12.2020 - Ludzka Pochodnia

105. 30.12.2020 - Ms Marvel (Khamala Khan)

106. 13.01.2021 - Banshee

107. 27.01.2021 - Multiple Man

108. 10.02.2021 - Silk

109. 24.02.2021 - Storm

110. 10.03.2021 - Spider-Woman (Gwen Stacy)

111. 24.03.2021 - Kingpin

112. 07.04.2021 - Iceman

113. 21.04.2021 - Infamous Iron Man

114. 05.05.2021 - Rogue

115. 19.05.2021 - Gambit

116. 02.06.2021 - Gwenpool

117. 16.06.2021 - Colossus

118. 30.06.2021 - Kitty Pride

119. 14.07.2021 - Ghost Raider (Robbie Reyes)

120. 28.07.2021 - Nightcrawler

121. 11.08.2021 - Red Skull

122. 25.08.2021 - Dr Doom

123. 08.09.2021 - Magneto

124. 22.09.2021 - MODOK

125. 06.10.2021 - Ultron

126. 20.10.2021 - Thanos

127. 03.11.2021 - Apocalypse

128. 17.11.2021 - Venom

129. 01.12.2021 -

130. 15.12.2021 -


poniedziałek, 2 listopada 2020

"Polot"

Ja wiedziałem, że poziom polskiego scenopisarstwa filmowego leży i kwiczy. Albo na filmówce w Łodzi nie umieją wpoić studentom choćby podstawowych zasad i cech chociaż średniego scenariusza. Albo wykładowcy sami nie umieją pisać i nie wiedzą jak wygląda dobry scenariusz. Albo absolwenci olewają wszystkie nauki i piszą te swoje gnioty. Albo w ogóle nie mają w ogóle żadnej wiedzy i talentu by napisać cokolwiek, o dobrym scenariuszu filmu pełnometrażowego nawet nie wspominając.




Od ponad dwóch lat (Exterminator, Zimna Wojna) ja nie widziałem dobrego polskiego filmu z przyzwoitą fabułą. Kiedyś nasi filmowcy klepali na potęgę lektury szkolne (szkoły pójdą), a teraz królują albo bieda filmy historyczne, albo biografie, które wymagają tylko adaptacji. Oryginalne pomysły leżą i kwiczą.

Przy "Polocie" sprawdza się kolejny raz zasada, że jak Polak jest jednocześnie scenarzystą i reżyserem filmu, to wychodzi gniot. Nie będę się bawił w żadne spoilerowanie, tylko opowiem wam te parę zdań, którymi streszcza się wszystkie wydarzenia w tej produkcji. Najkrócej mówiąc wyszło gówno i to jeszcze rzadkie, bo wcale nie chce się trzymać kupy.


Jak podaje Filmweb autor Michał Wnuk ukończył reżyserię filmową na Wydziale Radia Telewizji Uniwersytetu Śląskiego. Nie scenopisarstwo i to od razu widać, bo znowu mamy w sumie sfilmowany tylko sam pomysł i tytuł. Szkic na 5 kartek którego nie dało się dobrze zrobić. Moja rekonstrukcja zdarzeń to przypuszczenie, że pan Wnuk rzucił do żony - "Wiesz co kochanie? Jak brałem prysznic, to przyszedł mi do głowy pomysł napisania filmu o budowie nowego typu sterowca. A tytuł będzie brzmiał "Polot", żeby pasowało do tematu (i tak dobrze, że nie jest rymowany). Pomożesz mi dopisać szczegóły? I chyba na to dopracowywanie poświęcili ze dwa wieczory przy lampkach wina. Wyszło dzieło dosłownie niedorobione, bez sensu, składu i logiki. Pan Michał albo niczego się na UŚ nie nauczył, albo tam słabo uczą filmowego fachu, albo przyniósł wielki wstyd swojej alma mater.


Historia opowiada o synu pilota, którego ojciec ginie w wypadku lotniczym awionetki, zabijając siebie i kursanta. Karol i jego matka pozostają bez grosza przy duszy, bo tata wszystkie ich pieniądze ładował w wynajem wielkiego hangaru, plany budowy nowego typu sterowca. Robi model i z dwoma kolegami postanawia zbudować spółkę, która stworzyłaby pełnowymiarowy statek powietrzny. Tylko oczywiście nie mają kasy i szukają inwestora. Znajdują go w bracie zabitego przez ojca Karola kursanta. 

Dalej jest już klasycznie i sztampowo - miłe złego początki, potem jeden rozłam, drugi, trzeci aż do ostatecznego triumfu. Tylko tutaj naprawdę nic się nie trzyma żadnego nawet prawdopodobieństwa, o realizmie nie wspominając. Dyletant w ogóle nie znający się na lotnictwie, awionice i lataniu, próbuje nam wcisnąć swoje wyobrażenie przeprowadzenia takiego projektu. Tak więc bohater szybko buduje model, który przekonuje kanadyjskiego bogacza. Tworzy się więź między dwoma ludźmi, których połączyła tragedia. Tyle że dość szybko okazuje się, że pełnowymiarowy statek nie może być zbudowany, bo robi się za ciężki. Pada określenie - "nie da się tego wszystkiego zaplanować przy biurku". No właśnie ku#$@ da się. To jest matematyka - można obliczyć wagę materiałów - wiadomo ile waży aluminium z którego miał być szkielet, ile wyporności ma hel, jaką szczelność ma materiał poszycia. A tu nam się próbuje wmówić, że się tego nie da zrobić. Zresztą Karol niby ma talent i jest świetnym konstruktorem, ale zrobiono z niego człowieka, który nie ukończył Politechniki, ani nie zdobył licencji pilota, choć "mieszka na lotnisku". Hęęęęę??



I od razu relacja siada między bohaterami siada, bo wszyscy z miejsca zaczynają się kłócić i zachowywać jak małe dzieci. W ogóle nie potrafiono pokazać przyjaźni trzech kumpli ani zaufania z nowym człowiekiem. Suche dialogi mówią że są na zabój i tyle. A w oczach mają do siebie tylko wkurw i weź spierdalaj. Na szczęście momentem "przełomu" jest to, że bohater bawi się folią bąbelkową i go olśniewa, że pod powłoką sterowca tak trzeba umieścić hel - w nieprzepuszczalnej foli. No to jest po prostu genialne. Nigdy bym na to nie wpadł. Budują na wariata większy model, bez żadnych testów i prób - ot tak na żywioł. Tyle że na prezentacji na jakimś festynie oczywiście to nie chce działać i rozwala się na jakimś drzewie. Wszyscy opuszczają Karola. 5 minut później przychodzą dwaj wysocy oficerowie i pytają go czy naprawi ten sterowiec. On mówi, że tak, że nie ma problemu, zszywa poszycie i dokładnie ten sam statek powietrzny zaczyna działać jak ta lala, nawet pod obstrzałem z pistoletu. Karol dostaje kontrakt wojskowy na 120 sterowców do Afganistanu i film się kończy. Happy end ku#$@ mać.

Normalnie osłupiałem jak mi się znienacka pojawiły napisy końcowe, po 3 akcie trwającym 10 minut. JAK?! Kto to w ogóle zatwierdził? Kto wyłożył pieniądze na taki absurd?? Szybkie spojrzenie w net i oczywiście mamy PISF jako współproducenta. Jak dodamy jeszcze, że Michał Wnuk jest w zarządzie Stowarzyszenia Filmowców polskich, to już wszystko staje się jasne. Nie trzeba mieć talentu i umiejętności, wystarczą plecy i znajomości. W ten sposób można przewalać sobie publiczne pieniądze na własne poronione projekty, kosząc na tym grubą kasę. Nawet w dialogach pada pytanie, czy to jest wałek (ten projekt sterowca a nie film :) ), oraz że liczy się najbardziej stały przelew. I taka jest smutna prawda o tym "filmie".


Oprócz ledwie zarysu bezsensownej głównej fabuły, mamy też szkice postaci drugoplanowych. Tylko narzekająca matka, której wątek się urywa jak wylatuje na paralotni do Krakowa. Kuna w porównaniu z grą Kuleszy w "25 latach niewinności, to niebo a ziemia". Najlepsi przyjaciele, którzy w ogóle na takich nie wyglądają, kłócą się z głównym bohaterem i ich przyjaźń nie zostaje naprawiona. Wątek miłosny który jest żałosny. Przypadkowe spotkanie, rodząca się wielka miłość, tajemnice przeszłości, niby potężne uczucie... które oczywiście się kończy przy pierwszej kłótni o to, że Karol traci pracę. I też do siebie nie wracają. Fajna była tylko scena seksu w hangarze, bo aktorka mimo, że ma garbaty nos, to ma ładny biust. O relacji z Polakiem z Kanady już pisałem - zwroty o 180' bo tak nakazuje scenariusz, gdyż nie ma logiki w ciągu wydarzeń.





Rozpisałem się o tym czymś, bo mnie w kinie zatkało z oburzenia. Jak można chcieć pieniędzy za bilety na obejrzenie tego czegoś?? To się nawet nie nadaje na pracę dyplomową, nawet chyba na śląskim wydziale filmowym. Totalne dno. Zero na sześć. proszę się trzymać jak najdalej.

wtorek, 29 września 2020

Jacek Piekara - Trylogia Ruska i Świat Inkwizytorów

 Dawno dawno temu, kiedy jeszcze Wydawnictwo Bauer udawało dobrego Niemca, istniało ich pismo komputerowe "Click!". Na początku miało fajną formułę, która przyciągnęła mnie do siebie, mimo iż byłem zagorzałym czytelnikiem CD Action. Z czasem jak pismo się rozwinęło, to w 2002 r wyszedł do niego numer specjalny zatytułowany "Click! Fantasy". Był to magazyn poświęcony fantastyce, sci-fi i szeroko pojętej popkulturze. W sumie chyba próbowano zrobić odświeżoną i lżejszą  wersję magazynu "Nowa Fantastyka". Ta pozycja zdobyła pewną popularność, dzięki czemu ukazywała się przez kilka lat. Jej redaktorem naczelnym uczyniono Jacka Piekarę. A on dzięki tej pozycji, mógł bezczelnie promować swoją twórczość, jako że "Fantasy" zamieszczało również opowiadania. I to właśnie tutaj, w tym pierwszym numerze przeczytałem świetnego "Sługę Bożego", czyli pierwszy tekst ze świata Inkwizytorów. Mi się bardzo spodobała przedstawiona postać Mordimera Madderdina i świat który go otaczał. Dlatego ucieszyłem się, gdy autor pociągnął temat dalej i w kolejnych numerach wychodziły kolejne części przygód, które z czasem przybrały formę książkowych zbiorów. Zabawnie też było czytać ich recenzje w tym samym magazynie, gdzie redaktorzy starali się zabawnie oceniać pracę ich szefa.

I tak wszystko ładnie się rozwinęło, powstały 4 tomy, akcja się skomplikowała, wszystko zmierzało do implozji i zakończenia losów postaci w ostatnim tomie "Czarna Śmierć". On miał się ukazać gdzieś w 2007 roku. Jakieś 13 lat temu. Tylko w międzyczasie wyszło, że Morddimer stał się dość popularny w naszym kraju. Zaczął przynosić spory zysk autorowi i wydawnictwu. Przez to, mimo iż Piekara sam z siebie stworzył fatalistyczną kulminację, która mogła się potoczyć, tylko w jednym kierunku, postanowił się wstrzymać z rozwiązaniem i zacząć pisać prequele. Bo przecież nie zarzyna się kury znoszącej złote jajka. Oglądał ktoś serial "Castle" z Nathanem Fillonem? Tam głównym bohaterem też jest pisarz. On często grywał w pokera ze swoimi kolegami po fachu. I w jednym odcinku padały zabawne kwestie, że oni nigdy by się nie zdecydowali na zabicie swoich sztandarowych postaci, bo one będą ich utrzymywać do śmierci. Najwyżej można by ich wysłać na emeryturę, albo ewentualnie uczynić kaleką. Ale nigdy zabić. I taką filozofię chyba przyjął właśnie Jacek Piekara.

Byłem sceptycznie nastawiony, bo nie lubię originów i prequeli. Przecież te wszystkie wydarzenia można by wpiąć do aktualnych losów postaci, jak choćby było to w "Ogrodach pamięci". Na marginesie - jak sobie przypomnę tamto opowiadanie, w związku z tym co się teraz odwaliło w Trylogii Ruskiej, to mnie teraz pusty śmiech ogarnia. Tyle że wobec samozapędzenia się w scenariuszową ulicę jednokierunkową to było jedyne wyjście, by jeszcze dobudować świat przedstawiony, przed jego ostatecznym, całkowitym przemodelowaniem. Tak czytaliśmy wcześniejsze przygody naszego Inkwizytora, tyle że nie miał on ani Anioła Stróża, ani Kostucha, ani bliźniaków. Sprawy były jeszcze bardziej przyziemne, mniej było magii stosowanej przez Mordimera (bo przecież nie mógł nią szafować, bo niby był mniej doświadczony). Najbardziej mnie chyba wkurzały coraz to nowe uzasadnienia wnikania do Nie-świata bez bólu. A przecież wcześniej było mówione, że jego odwiedziny zawsze wiązały się z bólem. Co gorsza, nawet teraz było tak to opisane, choć przecież przeczy to treści "Bicza Bożego" i sytuacji z Boginią.

Dobra, myślałem sobie. Piekara napisze szybko trzy prequelki i wróci do głównej osi fabularnej. Gdzie tam! Napisał 3 części i potem napisał czwartą, czyli "Głód i Pragnienie". I już, już myślałem, że dopnie. Uzyskanie licencji było coraz bliżej. Tyle, że piąty prequel "Kościany Galeon" wywiózł nas daleko na północ, znowu oddalając od tego co czytelnika interesuje najbardziej. A i tak to nic nie dało, bo znowu autor stanął przed ścianą. I już całkiem zaczął mieszać w chronologii, bo sąsiedni cykl "Płomień i krzyż" przeniósł w jakiś sposób spotkanie Mordimera z wampirem. Przecież to było już po uzyskaniu licencji, więc jak może być to zgodne z tym co się dzieje w "Kościanym Galeonie" gdzie tej licencji dalej nie ma? Logika i spójność w ogóle poszły już w odstawkę, bo teraz została nam przedstawiona Trylogia Ruska. Teraz będę spoilerował treścią najnowszych części, więc kto nie czytał, niech czuje się ostrzeżony. 

Piekara postanowił wyjąć z życia Madderdina cały rok i przenieść go z Cesarstwa na Ruś, żeby jeszcze bardziej dokleić mu przeszłość, z której będzie korzystał gdy powróci do "Czarnej Śmierci". Taki jest w ogóle zamysł tych wszystkich powieści - po wojnie z Palatynatem inkwizytor nie miał gdzie uciekać i nie miał kto mu pomóc. Po kolejnych 10 latach pisaniny teraz ma. "Przeklęte Krainy" były zwyczajnie nudne. Tony ekspozycji przedstawiającej nam dziki wschód, zdobywanie miłości, malowanie obrazu itp. W "Przeklętych kobietach" wreszcie coś się ruszyło, bo i walka z demonem była (choć dla mnie to wyglądało na kolejnego potwora tygodnia) i wyprawa wojenna. W ogóle cała akcja była zaburzona, bo najpierw tylko siedział w twierdzy (raz bagna odwiedził), a potem już głównie bywał poza nią. Ale dobra, niech już autorowi będzie. Zrobił jak zrobił, niech mu będzie. Tyle że w trzecim tomie "Przeklęte Przeznaczenie" to wszystko się całkiem posypało. Zbudowane postacie zaczęły się zachowywać jak wariaci, całkowicie niezgodnie z ich charakterem, który był budowany wcześniej. Autor pisze w Posłowiu, że takie były od początku. To moim zdaniem kurde słabo to pokazał. A jego pomysłem na zakończenie stało się zabicie wszystkich. Natasza wpada  w jakiś szał i ich po prostu zabija. Ludmiła nagle rzuca debilne "żarciki". Mateczka Olga staje się krwiożercza. Ruda czarownica oczywiście zdradza i zabija, ale zupełnie z tyłka. Akcja staje się cięta jak tasakiem. W jednej chwili Mordimer i Natasza się sekszą, w drugiej już wołoch stoi z nożem przy jej gardle. Jak? Gdzie? Kiedy? Dlaczego? Ostatnie 1/3 "powieści" to ostry zjazd w dół bez trzymanki, po kamienistym zboczu, na golasa. A na koniec, na koniec nagle wpada oddział Inkwizytorów paląc i zabijając wszystkich. Kompletnie znikąd. Potem cyk  - dajemy amnezję głównemu bohaterowi, ściemnienie i czekamy na kolejny tom. Komedia

Co najśmieszniejsze autor w jednym akapicie pisze, że to wcale nie było Deus Ex Machina, bo były starania i jakieś listy pisane. Bzdura. Dokładnie to było to. Gdyby były jakieś listy, to by pisma dochodziły do Peczory. A guzik przyszło. Po prostu bohater był kompletnie sam, bez wyjścia i możliwości ucieczki, póki skrypt scenariusza nie zaskoczył i na środku bagna cudem teleportuje się oddział zbrojnych, który czyści wszystko i wszystkich. Największa beka jest właśnie w Posłowiu, gdzie autor jedzie po konkurencji, która mu kasę odbiera, pisząc, że to nie jest takie hop siup napisać powieść. Przytoczę ten fragment w całości.

Dzisiaj pisanie opowiadań nie jest tak popularne jak w czasach mojego literackiego debiutu. Niektórzy młodzi autorzy chętnie od razu zabierają się do powieści (a najlepiej od razu do trylogii) i niestety, ich brak technicznego przygotowania wyraźnie widać. Po prostu nie powinno się biegać maratonu bez wcześniejszego treningu, a powieść jest właśnie takim maratonem. Oczywiście zdarzają się talenty, którym niestraszny bez treningu nie tylko maraton, ale wręcz zawody Ironman, lecz nie każdy dysponuje takimi wyjątkowymi zdolnościami. 

Pisanie powieści wymaga dyscypliny fabularnej, konsekwencji w prowadzeniu akcji oraz bohaterów, odpowiedniego rozłożenia akcentów oraz, oczywiście, stosowania się do zasad logiki. Mówię tu o powieści klasycznej, nie eksperymentalnej, w której można wszystko (chociaż zauważcie, że zanim Picasso zaczął tworzyć swoje koślawe potworki ;) umiał malować perfekcyjne, nienaganne technicznie „zwyczajne” obrazy). Kiedy czasami czytam opinie na temat książek (nie tylko moich), zdarzają się tam zdania takie jak: „Widać, że autor się spieszył”. Otóż warto wyjaśnić, że sprawy w ten sposób nie wyglądają. Przynajmniej w moim wypadku. Dlaczego? Ano dlatego, że nie piszę powieści w takiej kolejności, w jakiej ją czytacie. Rzecz bowiem wygląda raczej jak przy powstawaniu filmu. Na przykład jednego i tego samego dnia kręci się scenę z pierwszej minuty, z siedemnastej i ze sto czwartej. 

Autor nie zachował żadnej z przedstawionych zasad w "Przeklętym Przeznaczeniu". Co śmieszniejsze fragmentaryczność i wyraźne brakoróbstwo uzasadnił swoim "procesem twórczym". A koronnym argumentem stało się "Jak ci się książka nie podoba, to jej nie czytaj". BEKA.

Ja doskonale sobie zdaję sprawę z fragmentaryczności procesu twórczego. Tylko na sam koniec trzeba to wszystko jeszcze umiejętnie połączyć. Żeby fabuła miała tą dyscyplinę i logikę. Tutaj tego nie było. Zostały okropnie pochlastane fragmenty, nie uzasadnione konsekwencją zdarzeń. Skończyło się tak jak się miało skończyć od początku, bo wiadomo, że trzeba przeskoczyć nad 5 książkami, które niby dzieją się później. Strasznie to wyszło. Chyba gorszego zakończenia tej całej eskapady na Wschód nie mogłem sobie wyobrazić. I pisze to jako fan universum. Przecież właśnie to powinno się skończyć spotkaniem z Czarnym Bogiem i jego powrotem w "Czarnej Śmierci". Tutaj natomiast ja mam wrażenie, jakby Piekara zmienił całą koncepcję na 5 minut przed dedlaine'm oddania książki do wydawnictwa. Rozpisał więc na kolanie to pokraczne, fragmentaryczne zakończenie (np. w jednej chwili rozmowa z Tamarą, dwie sekundy później ona już nie żyje bo ktoś inny ją zabił teleportując się za jej plecy) i jeszcze walnął piękne posłowie, że może se robić co chce i nikomu nic do tego. Jest to idealny przykład splunięcia czytelnikom w twarz i wmawiania im, że to deszcz pada.

O ile jeszcze "Przeklęte Kobiety" rokowały jakieś nadzieje na uratowanie tego wątku Cyklu Inkwizytorskiego, bo była to lepsza część, niż choćby 3 tom "Płomienia i Krzyża", tak "Przeklęte Krainy i "Przeklęte Przeznaczenie" grzebią to wszystko w nomen omen bagnie. I choć zapewne te wspomnienia odegrają rolę w dalszych tomach, to szczerze nie polecam i odradzam czytanie tego komukolwiek. Trylogia to kompletne dno i 10 metrów mułu. Jest to typowy przykład grafomaństwa czasów pandemii. Autorzy siedzieli zamknięci w domach i na siłę pisali co im ślina na język przyniosła.  I teraz wydawnictwa wypuszczają te wypociny, których nie da się normalnie czytać. Sam czekam na ciąg dalszy, ale łudzę się, że autor widzi jaką fuszerkę odwalił i może się trochę poprawi. Czego sobie i państwu życzę. 


Ocena: 2/10

czwartek, 10 września 2020

Wolverine WKKM#4

 Wstępując do mojego nowego ulubionego sklepiku z tanią prasą, odkryłem że mają tam jeszcze sporo wczesnych numerów Kolekcji Komiksowych. WKKDC, SBM, Transformers, Star Wars. Jeśli ktoś by jakimś cudem tego nie miał, to może się zaopatrzyć. Tylko cena mogłaby być troszkę niższa. 29 zł za tomy których nie kupiłem wcześniej, bo mnie nie interesowały, to trochę dużo. Tym bardziej, że widziałem w innym antykwariacie Conany po 20 zł. Ale skoro tyle kolekcji się już pokończyło, albo skończy, a Egmontów z półki nie wezmę, to skusiłem się na 4 tom WKKM. Tym bardziej, że niedawno minęła ósma, okrągła rocznica od premiery testu, kiedy Spider-Man: Powrót do domu zawędrował do moich łapek. Czyli okazja była jak najbardziej.

Ja do wielkiej miłości do Hachette dochodziłem stopniowo. Na samym początku, jak uważałem, że 40 zł to za dużo za komiks, to postanowiłem sobie kupować tylko tomy z grupami superbohaterskimi, eventy, oraz Pająka i Punishera. Dlatego tom 4 po restarcie ominąłem. Oraz dlatego, że strasznie cienki był objętościowo, a ciągle kosztował 40 zł. Nawet wstęp naczelnego Panini jest tu krótszy, niż w standardowych numerach. Poza tym miałem również 4 tom, tyle że testowych Avengers Dissasembled. Zatem miałem nawet ten fragment panoramy. Dopiero z czasem zmieniłem podejście, zacząłem kupować więcej, a teraz wszystkiego mam za dużo. Ale mimo swojego maniactwa, 29 zł za Ultimates tom 1 nie dam. 

Jest to pierwsza solowa historia o Wolverine, autorstwa Chrisa Claremonta. Ten scenarzysta przez lata praktycznie sam tworzył światek mutantów w Marvelu. Rozbudował wątki, pogłębił psychologię postaci, dodawał nowych bohaterów i villanów. Na początku lat 80-tych zadecydował, że chce odkryć trochę z nieznanej przeszłości, jaką skrywał Logan. My teraz wiemy, że ma on ponad 150 lat i przed dołączeniem do X-Men zwiedził i miał przygody w większości zakątków świata. Stał się chyba najbardziej popularnym mutantem w universum i wydawnictwo przez ostatnie ponad 30 lat mocno go eksploatowało, odkrywając praktycznie wszystkie karty i odzierając Rosomaka z tej nuty tajemniczości. Ostatecznie doprowadziło to do zagonienia się w piętkę, zabicia tej ikonicznej postaci, sprowadzenia do 616 jej alternatywnej wersji, a ostatecznie oczywiście do wskrzeszenia oryginału. Bo w świecie komiksowym śmierć już nic nie znaczy. Jest tylko sposobem by wyciskać od komiksiarzy kolejne góry kasy. Dobrze, że dziś coraz mniej fanów daje się nabrać na takie tanie i wyświechtane sztuczki. Ciekawe czy gdyby Claremont wiedział co zapoczątkował, dalej by stworzył tą pierwszą miniserię?

Fabuła jest powiązana oczywiście z tym co wtedy działo się w głównej serii Uncanny X-Men. Japonka Mariko, którą Logan poznał podczas pobytu w Tokio, przyjechała do USA i związała się z nim. Po powrocie z początkowej, krótkiej przygody w Kanadzie, Wolverine odkrywa, że bez słowa wyjaśnienia jego dziewczyna wróciła do ojczyzny. Aby zrozumieć dlaczego tak się stało, natychmiast rusza za nią. Oczywiście pakuje się w kłopoty, gdyż rodzina Mariko z miejsca staje się wrogo nastawiona do jej dotychczasowego kochanka. Czeka nas spotkanie z miejscową mafią (choć nie pada nazwa Yakuza) oraz "Dłonią", czyli klanem ninja, z którym kłopoty miał zazwyczaj Daredevil.

Autor delikatnie i subtelnie pokazuje nam, że Logan nie jest typowym gaijinem, który w ogóle nie zna miejscowej japońskiej kultury, nie szanuje jej i traktuje wszystko co niezachodnie z niższością. O nie. Czytelnik domyśla się, że to nie pierwsza i nawet nie druga przygoda bohatera na dalekim wschodzie. Pokazywane nam są szczegóły i niuanse tego świata, jak śmiertelnie poważnie traktowany honor rodu,  jak ważna jest tradycja rodzinna, czy też złożoność teatru kabuki. I mimo tego, że główny bohater to wszystko wie i rozumie, to nie chce się z tym wszystkim pogodzić i idzie na starcie z tą skostniałą rzeczywistością. W takich warunkach humor jest tu ograniczony do minimum i nie ma za bardzo klasycznych odzywek typu "Bub", czy żartów o piwie. Trochę szkoda, że jest tak wszystko na serio, ale rozumiem co chciano nam pokazać. Dobrze, że pojawia się klasyczne motto, które przylgnęło już na stałe do Logana.

Potem jednak wychodzą uproszczenia zastosowane przez Claremonta. Uważam że powinien rozciągnąć tę mini serię, na więcej zeszytów. Bo na samym końcu wszystko jest pokazane bardzo skrótowo i idzie zdecydowanie za łatwo. Sprawy z Mariko też układają się niezbyt logicznie moim zdaniem, w stosunku do początku. Wszystko ułożono pod przygotowane wcześniej zakończenie, łamiąc zasady świata przedstawionego. Bardzo tego nie lubię w komiksach, książkach, serialach czy filmach. Znaczy ostateczne rozwiązanie mi się podobało, ale można było podejść do niego zdecydowanie inteligentniej. A nie tylko dlatego, bo takie są wymogi wydawnictwa.

Rysunki są bardzo dobre, bo w końcu to jest Frank Miller. Miał on już wprawę zwłaszcza w rysowaniu ninja z "Dłoni". Mimika i szczegółowość twarzy zachwyca, a choreografia walk robi wrażenie i powinna się spodobać każdemu. Jedyne zastrzeżenia mogę mieć do pustawych, jednokolorowych teł i ogólnej generalizacji otoczenia. Brakuje mi panoram otoczenia, którymi rozpieszcza mnie seria o Conanie. Nie spodobały mi się zwłaszcza okładki, na których mamy tylko Wolviego i nic więcej. Szkoda, że nie powstały jakieś alternatywne grafiki. Mamy też styl pisania z lat 80-tych. Długaśne dymki, opisy otoczenia i decyzji postaci, oraz ciągłe powtórzenia wydarzeń z poprzednich zeszytów, lub tego że Wolverine ma szkielet z adamantium, wysuwane szpony oraz zdolność regeneracji i leczenia ran. Tu akurat to, że dostaliśmy tylko 4 zeszyty, jest zaletą. Bo ile można ciągle czytać pitolenia o tym samym?

Na koniec dostajemy i początki samego bohatera i o tym jak powstała ta konkretna historia. Mozna to wszystko porównać z dodatkami z SBM #2. Bez tego komiksu można się obyć, tym bardziej, że te wątki wracają i są kontynuowane w Uncanny X-Men. Ja wziąłem to jako kompecista, zasmucony brakiem kontynuacji polskiego WKKM.


Ocena: 6+/10

czwartek, 3 września 2020

Ikarus 280. Prezentacja modelu z Kultowych autobusów PRLu nr 59

 Środa 2 września 2020 to był dla modelarzy-miłośników autobusów PRLu sądny dzień. De Agostini dało do ulubionej kolekcji wszystkich autobusiarzy Ikarusa 280. Kultowy pojazd z ulic polskich miast , więc automatycznie kultowy model. Pożądany przez wielu. Powiem więcej - bardzo pożądany. Chyba pół Polski chciałoby go mieć. Tylko De Agostini ponownie zawalił sprawę, jak zresztą przy prawie każdym numerze Kolekcji z autobusem z polskich ulic. Za mało wydrukowali. Zdecydowanie za mało. Na dodatek nie dość, że do Ruchów już gazetka nie przychodzi, to jeszcze nie było tego we wszystkich Inmedio, Relayach czy Świecie Prasy. Do Empików do których dotarłem przychodziło po 2-3 sztuki. Na cały kraj rzucili zdecydowanie za mało egzemplarzy. Choć ja pisałem do wydawnictwa w czerwcu, by zwiększyli nakład. Ja pisałem, inni pasjonaci polskich i jeżdżących po Polsce też pisali by zwiększyć nakład. Jak grochem o ścianę. Zero reakcji.





Ja narzekałem na Gdańsk, że drogo i śmierdzi. Ale tam łowienie Kolekcji było łatwiejsze. Wsiadałem na końcu jednej głównej linii do tramwaju i jechałem wzdłuż niej zaliczając wszystko po drodze - Inmedio, Świat Prasy, Empiki, Relay'e aż do Galerii Bałtyckiej. Tam jest galeria na galerii, Empik, przy Empiku i to było jak koszenie zboża mega ostrą kosą.






Myślałem, że tak samo zrobię w Warszawie. Wsiądę sobie do metra i poogałacam krzaczki na każdej stacji. A tu guzik. Mój pierwszy błąd, to wyjechanie za późno - mieszkam teraz na obrzeżach i w porannym szczycie utknąłem w korkach przed metrem. Drugi błąd, to jak już mówiłem - nie wszędzie było. Trzeci to brak dobrej znajomości miasta, przez co miotałem się szukając punktów. A Warszawa jest trzy razy większa niż Gdańsk, więc wszystko zajmuje więcej czasu, nawet metrem. Już nie mogłem w godzinę być we wszystkich Empikach. Czwarty to niedocenienie przeciwników. Gdy dotarłem do Dworca Centralnego to tam już wszystko było puste. Podobnie w metrze, bo ludzie kupowali przed 7.00 rano a nie po. A np. Empik na Dworcu Wileńskim czy też pod Pałacem Kultury polikwidowali Empiki, przez co straciłem tylko czas. W rezultacie zdobyłem tylko kilka sztuk. Nędzne resztki w porównaniu ze starymi czasami Sanów i Autosanów.





A co do sedna. Model jest piękny. Naprawdę. Cudownie się go trzyma w dłoni i prowadzi po podłożu. Wszyscy tak narzekają i narzekają na ten Bangladesz, ale mi się te autobusiki podobają. Dobry metal, mniej plastiku niż w Ciężarówkach PRLu. Czasem tylko guma na kołach krzywo leżą, ale to jest do samodzielnego poprawienia. Teraz doszło jeszcze prawilne biało-czerwone malowanie polskich MZKów. A nie węgiersko-niebieskie jak przy Ikarusie 260 (który też było ciężko zdobyć. :) ). Niektórzy narzekają na brak białego paska nad tylnym zderzakiem, ale ja mogę to puścić mimochodem, bo mi to nie przeszkadza. Jedyna wada, to przegub zrobiony na sztywno, przez co autobus się nie zgina. Ale zauważmy, że to jest model tylko za 40 zł (tzn jak ktoś cudem go w jakimś kiosku znajdzie :) ). Oraz to, że poza kołami De Agostini nie używa gumy w tych modelach. Znaczy można by było chociaż na jedną śrubę to spiąć, by był zawias do skrętów. Z tych modeli jednak przecież żaden nie miał ruchomych części, zatem ja nie liczyłem na gwiazdkę z nieba. Dobrze, że jest to co jest.








Przecież i tak nie ma konkurencji. Przeglądam te aukcje Allegro i z innych opcji są albo modele kartonowe (bleee), albo wyjątkowo drogie Ikarusy w skali 1: 43. Po co mi 1:43?? Przecież to do niczego nie pasuje, bo albo stosujemy nasze 1:72, albo duże 1:24. Jest też skala 1:87 do kolejek, ale nie zbieram kolejek, bo nie siedzę na kopcu złota. Szkoda, ze Ciężarówki PRLu też będą (jak je zrestartują) forsowane w 1:43, zamiast utrzymać 1:72, by pasowały do autobusów. Czyli inne przegubowce są duże i drogie. To jest naprawdę zastanawiające - czemu nie ma dobrych modeli Ikarusów oraz innych Prlowskich marek dostępnych w skali 1:72? Czy konkurencja śpi, czy nie chce podjąć nawet odrobiny ryzyka, że się nie sprzeda, czy też o licencję tak bardzo trudno?? Jelczy przegubowych też nie ma. Są ogórki i Bereliety w ofertach ale to albo 1:43, albo też produkcja De Agostini. A przecież było tyle prototypów do stworzenia i puszczenia w Polskę. Szkoda, że nikt inny nie podejmuje rękawicy. Rzucić teraz te polskie przegubowce na rynek w 1:72, to można by pływać w forsie.









To tyle ode mnie. Model sobie jak zawsze chwalę i czekam na Stonkę za 2 tygodnie. De Agostini zaś dziękuję, za to że pokazuje i przypomina nam jak było za komuny w Polsce, gdzie zwykły człowiek nie mógł nic normalnie sobie kupić, tylko ciągle kombinować. A spekulanci i cwaniacy spijali śmietankę.

niedziela, 26 lipca 2020

Conan i Bóg Pająk. Tom 67

W 1993 roku nowy redaktor magazynu "Savage Sword of Conan" Richard Ashford, ukrócił radosną twórczość Roya Thomasa. Skończyła się prowadzona od tomu 61 Kolekcji (SSoC #190) ciągła linia fabularna przygód barbarzyńcy na Wyspach Baracha i jego powolne zbliżanie się do odnalezienia Skarbu Tranicosa. Wrócono zaś do pokazywania pojedynczych epizodów z życia głównego bohatera. Ale na razie nie ma się czym przejmować, bo historia z Bogiem Pająkiem zajęła wszystkie 180 stron tego numeru. W następnym jest zresztą podobnie. I takie rozdziały to ja też lubię, bo można je lepiej ułożyć, niż gdy jest po 4-5 opowiadań w jednym tomie. Zobaczymy jak to będzie wyglądać w ostatnich 7 tomach Kolekcji.



Chronologicznie ta opowieść jest umiejscowiona, gdy Cymmeryjczyk przestał być kapitanem w armii króla Turanu Yldiza, ponieważ miał zatarg o kobietę ze swoim dowódcą. Zabił go i musiał uciekać. Wybrał kierunek zachodni, gdzie ostatecznie pozna swoją Belit. Na razie po drodze wraca do Zamory i do pajęczego miasta Yezud. Według bibliografii Marvela on zabił już tam jednego Boga Pająka na łamach serii "Conan the Barbarian" jak miał jakieś 18 lat. Teraz adaptowana jest powieść "Conan i Bóg Pająk", której autor L.Sprague de Camp w 1980 roku nie uwzględnił tego zeszytu komiksowego. Dlatego Roy Thomas trochę zredagował scenariusz i wychodzi na to, że jeden Bóg Pająk Omm został już przez barbarzyńcę zabity, ale teraz kapłani z Yezud mają nowego podopiecznego - Zatha.


W treści dialogów są pewne nieścisłości. Bo gdy Conan wspina się na mury świątyni, to w myślach mówi do siebie, że musi wrócić do zawodu złodzieja, który porzucił kilka miesięcy wcześniej. A z kolei kawałek dalej mówi, że był kilka lat na służbie króla Turanu. To jak to jest, skoro do Zamory pierwszy raz przybył w wieku 17 lat? Jako że większość źródeł podaje, że rzeczywiście w Turanie Cymmeryjczyk był pierwszym razem ze dwa lata, to gdy z niego ucieka można założyć, ze jest już po 20-stce, około 21 roku życia. Ale jeśli ktoś ma inne wyliczenia, to z chęcią skoryguję swoje założenia. Wracamy do czasów o których Conan wspominał w "Nocy w Messancji" z tomu 63, podczas konfrontacji z siepaczami jednego kupca w świątyni wszystkich bogów.


Fabułę przedstawię tu pokrótce, by za bardzo nie spoilerować całej intrygi. Sam nie pamiętam już czy w czasach licealnych czytałem akurat tą część serii Amberu, więc porównań z prozą nie przedstawię. Po początkowych przygodach na Bagnach Szaleństwa Conan bez grosza przy duszy spotyka niewidomego wieszcza, którego ratuje przed kradzieżą. Obaj lepiej się poznają i po przebyciu jeszcze jednej wspólnej przygody starzec postanawia wynająć młodzieńca, do zbadania sytuacji w mieście Boga Pająka - Yezud, na północy Zamory. Podobno tamtejsi kapłani planują jakiś mroczny spisek. Barbarzyńca z czasem dociera do celu i zgadza się podjąć pracę kowala, by dostać się za mury miejskie. Przez jakiś czas dobrze się kamufluje, rozeznaje w sytuacji a potem dochodzi do ostatecznej rozprawy z mrocznym kultem. Dobrze oddano emocje targające protagonistą. Czuć jego lęki, chciwość, śmiałość ale też ból i strach podczas konfrontacji.


Wyraźnie widać, że mamy tu do czynienia z adaptacją dłuższej powieści a nie komiksem napisanym na jeden - dwa zeszyty magazynu. Wątków jest kilka, mamy sporo postaci pobocznych, nawiązania do przeszłości bohatera i jej konsekwencji. Nie ma skrótów fabularnych, tylko jedno wynika z drugiego i Cymmeryjczyk nie rozwiązuje wszystkiego w 5 minut, podczas jednej nocy. Nie dość konsekwentnie jednak zredagowano tekst źródłowy. Poprawiono to, że jest to druga wizyta w Yezud, ale bohaterowi nie dodano nowych kwestii i nie zmieniono zachowania. Przez to nie domyśla się dość oczywistych rzeczy i boi się jakby zagrożenia spotykał pierwszy raz i nie miał z nimi wcześniej doświadczenia. A powinien je mieć i umieć to wykorzystać. Zabijanie gigantycznych pająków stało się przecież dla Conana chlebem powszednim. Tutaj więc minus dla Roya Thomasa, bo powinien głębiej ingerować w treść powieści przy adaptacji.


Poza tym lekkim niedopasowaniem do poprzednich komiksów, zastrzeżeń nie mam. Czyta się to bardzo dobrze. Człowiek wsiąka w scenariusz i mimo dość oczywistego końca, z ciekawością czeka co wydarzy się na kolejnych stronach. Pomaga w tym humor, obecny zwłaszcza kontaktach z kobietami. Sytuacja z córką karczmarza była przekomiczna. Przypominała mi trochę komiksy z Asterixem. Poza tym cyniczne odzywki barbarzyńcy, wobec napuszonych kapłanów, oraz to jak ich wystrychuje na dudka, były bardzo satysfakcjonujące. Wszystkie laski dalej lecą na głównego bohatera od pierwszego wejrzenia, co wywołuje u mnie oczywistą zazdrość i uczucie żalu, że ja takiego powodzenia nie mam. Scena "Oh Conanie weź mnie tu i teraz na tym grobie" była przekomiczna.



Rysunki Johna Buscemy dalej trzymają poziom. Ogląda się to świetnie i to mimo zmiany osoby dokańczającej szkice i nakładającej tusz. Widać wyraźną różnicę między Ernie Chanem a Eufornio Reyesem Cruzem. Tutaj to pasuje, bo Conan Chana wszędzie wygląda tak samo. A Conan Cruza jest wyraźnie młodszy. Wygląda na te 21 lat a nie na wieczne trzydzieści. Zresztą popatrzcie na wrzucone tutaj przykładowe strony. Wspaniałe zbliżenia i emocje widoczne na twarzach, świetne sceny walk, piękne sylwetki kobiet, wspaniałe sceny zbiorowe na dwustronnych panoramach. Brak koloru dalej nie przeszkadza. Uczta dla oczu. Artysta popełnił tylko jeden błąd przy rysowaniu posągu. W pierwszej scenie cztery oczy pająka są na środku głowy, nad szczękami, a pozostałem cztery dookoła głowy. A potem są narysowane w dwóch równych rzędach po cztery nad paszczą. Czyli jest pewna niekonsekwencja.



Podczas lektury trafiłem na dwa drobne błędy edytorskie. Na początku drugiego rozdziału, gdy Conan wjeżdża do Yezud, to przy opisie najemników w karczmie, zdanie brzmi "Bo przecież dawniej nienawidzono tu zwłaszcza Zamorańczyków i ogólnie wszystkich obcych". Powinno być "Brythuńczyków", bo przecież mieszkańcy miasta są Zamorańczykami z Zamory. Skonsultowałem to z @Motylem i wyszło, że w oryginale też w tym dymku jest "Zamorans". Czyli zrobiono błąd w Marvelu 27 lat temu i do dziś nikt go nie poprawił. Trafiłem też na zamianę dymków trochę dalej. Gdy Conan rozmawia z Rudabeth po kolacji w domu jej matki, w jego dymku jest jej kwestia, a jego kwestia trafiła do górnego dymka rozmówczyni. Bezimienny korektor zdjęty ze stopki Kolekcji, tego jednego błędu nie wychwycił. :)



Osobiście wolałbym by Roy Thomas dalej wypełniał luki Roberta Howarda i pokazał jak Conan opuścił Wyspy Baracha i udał się do Aquiloni na Pogranicze Piktów. Ale nie sposób nie docenić tego tomu. "Conan i Bóg Pajonk"  (co je biedronkę :) ) jest bardzo dobry. Polecam każdemu fanowi.

Ocena: 8+


czwartek, 6 lutego 2020

Sprzedał wszystkie swoje komiksy, zebrał na wkład mieszkaniowy.

Nadszedł ten dzień, gdy wreszcie mogłem opuścić drogi i mocno przereklamowany Gdańsk i wrócić do cywilizacji na moją lubelszczyznę. Przez te 15 miesięcy miałem początkowo kłopoty z pieniędzmi, bo miałem przerwę w pracy. Nie mogłem więc kupować komiksów na bieżąco. Jak już stanąłem finansowo na nogi, to zaczęło mi tam brakować miejsca na składowanie komiksów. A potem już zaczęła się zbliżać przeprowadzka, więc nie mogłem gromadzić jeszcze więcej gratów do targania dosłownie na drugi koniec Polski. I tak mi się do Passata wszystko nie zmieściło i musiałem dopłacać za wysyłkę pudeł paczkomatem.



Jak przyjechałem do domu, to musiałem to wszystko ogarnąć. Zakupy jeszcze z majowego WTK, pudła z Gdańska i resztę gratów. Okazało się, że mam za dużo komiksów... WRÓĆ - nie ma czegoś takiego jak "za dużo komiksów". Po prostu zrobiło mi się mało miejsca na półkach i regałach które mam w pokoju. Musiałem przeorganizować ułożenie książek. Część szpargałów i kolejne pudła musiałem wynieść na strych. I zrobiło się miejsce na nową dostawę.


Siadłem przed internetem i zamówiłem tyle zaległych tytułów, na ile mój portfel mi pozwolił. Trochę się tego zebrało. W samym Tantisie to było aż 50 tytułów. Wybrałem ten sklep bo ma najniższe ceny za nówki sztuki. Przynajmniej wg Ceneo. Plus jeszcze 4 tytuły z poczytaj.pl, których w Tantisie już nie było. Plus jeszcze 9 używanych MN i DCR na Allegro, bo miały dobre ceny. Razem prawie 2400 zł. Za dużo - Egmont to zło. :) Trzeba kupować komiksy na bieżąco, to wtedy unika się co półrocznych szoków cenowych.


Czyli tak - dałem Marvel Now na prawo prostopadle do Conanów. Conany i WKKDC nie mieszczą się na jednej półce witrynki i niestety są podzielone na dwie półki. Giganty wypełniły swoją witrynkę, ale i tak jedna to za mało. SBM przeniosłem na wiszącą półkę, gdzie książki wcześniej stały, ale nawet 100 tomów tam się nie zmieści. Na razie mogą leżeć. WKKM ma na górze swoje miejsce. Nawet w jednej linii. Tylko niestety jest przesunięcie, bo półki nie są tak bardzo do przodu
jak regały. Pod WKKM zmieściły się DCR, a pod nimi mam starą potrójną stojącą półkę. Nie wygląda, ale jest solidna i utrzymuje wszystkie pozostałe DC Deluxy i Marvel Classici. Na samym dole wcisnąłem skrzynkę z Kaczorami Donaldami ale tylko do 2000 roku. Reszta numerów które mam jest w segregatorach.