czwartek, 27 lipca 2017

WKKDC #25 - Flash: Urodzony Sprinter

Już od jakiegoś czasu dostajemy naprawdę niezłe tomy w kolekcji Eaglemoss. Przebrnęliśmy przez dziwną kolejność z początku i teraz będą głównie polskie premiery. W końcu nadszedł też pierwszy tom z Flashem. I to od razu początek runu Marka Waida, którego historie o początkach JLA, Wieży Babel czy niedawny Brave and the Bold bardzo chwaliłem. Dlatego z entuzjazmem zasiadłem do czytania.


W miarę lektury mina mi się jednak wydłużała. Okazało się, że Waid z 1992 to nie ten sam człowiek co w roku 2000. Chyba przez te 8 lat pracy przy Flashu wyrabiał się stopniowo. Albo może ten run był dobry już na początku - nie wiem, bo jeszcze nie czytałem. Ale nie mogę tego powiedzieć o pierwszych 4 zeszytach które opowiedziały nam powstanie Kid Flasha. Ten origin jest strasznie typowy, naiwny i nudny. Popełnia wszystkie błędy narracyjne z jakich śmiano się w Złotej i Srebrnej Erze. Zresztą wystarczy popatrzeć do archiwalnego zeszytu na końcu albumu. Miejscami jest on nawet ciekawszy niż główna historia. Wally West wspomina gdy jako 10-latek przyjechał do Central City na wakacje, do swojej ciotki Iris West. Zaraz  przy dworcu uratował życie Flashowi (!) i ten postanowił poznać go lepiej, odwiedzając go w mieszkaniu Barrego Alena. Podczas ich rozmowy jeszcze raz piorun wpada przez okno i niszcząc szafkę oblewa Wallego tymi samymi chemikaliami (!!), które kiedyś dały Barremu jego moce. A potem mamy typową naukę tego jak być superbohaterem. Wally dostał nawet dokładnie taki sam czerwony kostium jak jego mentor. Na dodatek musiał on złożyć przysięgę, że nigdy nie użyje swoich mocy w złym celu.


Strasznie osłabiał mnie ten banał. Ja wiem, że w latach 60-tych tak się pisało komiksy. Ale skoro to powstało w 1992 to można było wprowadzić pewne poprawki i usunąć głupotki. Tak jak to później Waid zrobił w originie JLA. Ale wtedy poszedł bezpiecznie po najmniejszej linii oporu i nie zrezygnował ze staroświeckiej stylistyki. Przez co jest to najsłabszy origin story jaki na razie ukazał się w WKKDC. Nie umywa się do Tajnej Genezy Green Lanterna autorstwa G.Johnsa. Jedyny ciekawszy fragment, to starcie z ikonicznym wrogiem Flasha, które odbyło się w 3 zeszycie. W innych miejscach jesteśmy skazani na długie ramki z monologami wewnętrznymi podczas gdy na kadrach niewiele się dzieje. Ale za to Wally'm mocno targają uczucia i możemy się w nich zagłębiać i poznać jego motywację. Fascyyynuuujące to było.


Interesujący był za to zeszyt pokazujący pierwsze starcie z Cobalt Blue z 1997. Spekulowało się, że ta postać ma wystąpić w serialu telewizyjnym o Flashu. A ponieważ nic o niej nie wiedziałem, przeczytałem ten fragment z ciekawością. Szkoda, że był taki krótki. Po 20 latach doznałem też olśnienia. To, że TM Semicowy Spider-Man z rysunkami Buscemy był taki brzydki nie było winą artysty. Wcale nie - to Bill Sienkiewicz wszystkie komiksy które tuszował, przerabiał na swój ciężki styl. I to nie ważne, czy były to prace Sala Buscemy czy Jima Aparo, jak w tym tomie. Zawsze wychodzi mu tak samo. I za to Kolekcji dziękuję - że ujawniała prawdziwego winnego zepsutych rysunków z lat 90-tych.



Inną rysunkową niespodzianką było zobaczenie jak rysuje Humberto Ramos bez komputerowo nakładanych kolorów. Zabawnie było wreszcie zobaczyć jego niepogrubianą kreskę. Podsumowując - tak samo tylko jeszcze dziwniej i śmieszniej. Szkoda też, że jego historyjka nie została wepchnięta między oryginalną historię Waida, bo pasowała tam pod względem ciągłości. Archiwalny zeszyt z końca numeru znowu jest nieco dłuższy, dzięki czemu cały album dobija do 160 stron. Jak na komiks z 1963 roku czytało się go nieźle. Niestety nie dostajemy pełnej galerii okładek a tylko cztery upchnięte na jednej stronie. Mamy też tylko pojedynczą zapowiedź 26 tomu, bez 27, co jest nieco dziwne. Za to wyklejka za okładkami jest bardzo ładna, zawierająca duże ekspresyjne kadry.

 

Dostaliśmy kolejny originowy numer WKKDC. Niestety zawiera on wszystkie najgorsze cechy originów, za które tak nie lubię tego typu komiksów. Jeśli ktoś nie zbiera wszystkich tomów, ja nie polecam i tego.

Ocena 5/10

wtorek, 18 lipca 2017

Vladimir Wolff - Trzecia Siła

Jak sam tytuł wskazuje, ta książka jest trzecią częścią cyklu Armagedon. Opowiada on o tym jak niespodziewanie upadają Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, przez co resztę świata zaczyna ogarniać chaos. W całym tym bałaganie i osłabieniu głównych mocarstw nieoczekiwanie zyskuje Polska, która przygarnia nad Wisłę co tylko może z pozostałości po amerykańskim potencjale wojskowym. Niestety w drugim tomie odbija nam się to czkawką i człowiek zaczyna rozumieć Stalina, który po II Wojnie Światowej zamykał żołnierzy wracających do ZSRR.


Najnowszy tom opisuje jak po nieudanej próbie przewrotu w Warszawie, kolejni wrogowie Wielkiej Polski zaczynają robić burdel u naszych starych-nowych sojuszników. Nasz kraj zawsze miał wielu przeciwników a wzrost jego siły, tylko powiększył ich liczbę. Właśnie oni zaczynają wywoływać zamieszki na południu.  Piszę te słowa w połowie lipca kiedy i na polskich ulicach trwają protesty. A opisy demonstracji w tej książce są tak żywe, tak bardzo pasują do sytuacji u nas w kraju, że emocjonowałem się podczas lektury. Celnie ale i przystępnie (to nie jest praca politologiczno-socjologiczna) autor obrazuje mechanizmy i system zależności różnych sił i prądów politycznych oraz ich wpływ na ludzi. W sumie widać gołym okiem, jak historia ciągle się powtarza.

Wolff kolejny raz pokazuje jak dobrym jest pisarzem. Z przyjemnością czyta się o mocarstwie jakim staje się Polska, a zaraz potem robi się człowiekowi słabo, jak pomyśli o otaczającej go zupełnie odmiennej rzeczywistości. Dla mnie to jest właśnie kunszt autora – naprawdę porusza struny w czytelniku i wywołuje realne emocje. A nie że czytam tylko żeby zabić czas i nie obchodzi mnie co się stanie z bohaterami i światem przedstawionym. Proza Wolffa mocno wciąga i pozwala się utożsamiać i przejmować losem bohaterów i „tego biednego kraju”. Po całej trylogii mogę stwierdzić, że pułkownik Banach jest niczym współczesny Wokulski, który swą ciężką, organiczną pracą działa tylko i wyłącznie na rzecz Ojczyzny. Tylko bezwzględniej i skuteczniej walczy z przeciwnościami i wszelkimi jej wrogami.

Rozmowy Banacha i Osieckiego czyta się bardzo przyjemnie. Taki jowialno-koszarowy ton wpada w ucho. Tak właśnie laik taki jak ja, ukształtowany popkulturą, wyobraża sobie jak odbywają się takie narady i planowania w takiej powiedzmy sobie Agencji Wywiadu. Znaczy jak powinny wyglądać, bo patrząc co się teraz dzieje, zapewne nie tylko nie jest tak przyjemnie lecz znacznie gorzej. Z przykrością myślę sobie, że teraz to już tylko trwają tam rozgrywki personalne i polityczne wojenki, a na prawdziwe zagrożenia nikt nie zwraca uwagi. Obym się mylił, ale kogoś pokroju Banacha to tam z pewnością  teraz nie ma. Książka nie jest dla ekologów z mięciutkim sercem, bo mamy jedną scenę znęcania się nad zwierzętami. Zdziwiła mnie ona nieco, bo w poprzednich tomach krzywdzono tylko ludzi, a nie czworonogi.


Mimo iż akcja powieści dzieje się w alternatywnej rzeczywistości z nieco groźniejszymi problemami niż obecnie trapiące Polskę, pojawiają się odniesienia i do naszej rzeczywistości. Np. rozbawiły mnie refleksje pułkownika Halickiego, nad przymiotnikiem „narodowy”, który po próbie puczu z poprzedniego tomu zaczęto doczepiać do wszystkiego – mediów, kin itp. Hasło „Chwała Wielkiej Polsce” stało się powszechnie używane. Tylko w świecie Armagedonu zmiana naprawdę się dokonywała, a Polska rosła w siłę. U nas niestety to tylko puste slogany mające przykryć słabość instytucji. Użycie zwrotu „Opozycja Totalna” całkiem mnie rozłożyło na łopatki ze śmiechu. „Dobra zmiana” zresztą też. A jak wyszło na wierzch kto jest sprawcą wszystkich kłopotów, to już w ogóle miałem banana na twarzy. Zwłaszcza jak czytałem myśli niektórych postaci o wrogach z jakimi przyszło nam walczyć. Motyw znany ale ja zawsze chętnie się z nim zapoznawałem, bo to jedna z piękniejszych i szlachetnych rzeczy na świecie. Tym bardziej, że bezczelność i zakłamanie naszych kolejnych przeciwników zostało oddane idealnie. Oj uszczypliwy jest ten autor. I złośliwy. Dopiero zakończenie odchodzi od w sumie lżejszych przygód głównych bohaterów i gwałtownie sprowadza czytelnika na ziemię. Trudno się pogodzić, że to już koniec. 

Jedyną wadą fabuły są ciągłe szczęśliwe przypadki. I to nie tylko w tej książce, ale też w poprzednich dwóch tomach oraz w poprzednich cyklach tego autora. Po pewnym czasie staje się to męczące. No bo ile razy można czytać o sytuacjach typu, że ktoś się potkną i uratował swoje życie, bo właśnie wtedy padł strzał snajpera. Albo że ktoś żle skręcił nie w tą uliczkę i go zabiła banda łotrów. Przesadzono z takimi momentami deus ex machina. Bo albo jesteśmy dobrzy i zasługujemy na opisywany wzrost pozycji, albo ciągle jedziemy na nieprawdopodobnym farcie i mamy więcej szczęścia niż rozumu. Miałem po uszy już tych przykładów wiecznej polskiej improwizacji. Coś tam przecież w końcu potrafimy. Nie spodobało mi się też rozbicie duetu Gliński – Halicki z pierwszego tomu. Po wspólnych przeżyciach w Aleppo powinni zostać braćmi już na całe życie. A tu w tak głupi sposób wprowadzono niesnaski między nich. Zacietrzewienie w obu bohaterach pojawiło się nagle i ten zabieg był słabo umotywowany, słabo poprowadzony i mało wiarygodny. Tym bardziej, że nagle silniejszy okazuje się bromance z człowiekiem poznanym 5 minut temu. Tak się nie godzi. Powinno być Brother In Arms Forever.

Dla mnie na dziś jest to książka roku i pozycja obowiązkowa dla osób lubiących historie alternatywne oraz rozbudowane wątki militarne. Ode mnie dostaje Znak Jakości 8azyliszka. Zakończenie ma w sumie formę otwartą, więc mam nadzieję, że Wolff napisze ciąg dalszy.

Ocena 9/10 
Znak Jakości 8azyliszka

niedziela, 2 lipca 2017

Ms Marvel tom 2: Pokolenie Czemu (Bo nie ma dżemu)

Przed wzięciem do ręki Ms Marvel nic nie wiedziałem o autorce jej scenariusza G.Willow Wilson. I dalej nic nie wiem, poza krótką notka o niej na skrzydełku komiksu. Po przeczytaniu że studiowała w Bostonie i tam przeszła na islam, mogę tylko przewrócić oczami i zrozumieć dlaczego rodzinka Kamali wygląda jak wygląda. Amerykanka chciała przedstawić dobrą muzułmańską rodzinę mieszkającą spokojnie w Stanach i w ogóle nie związaną z terroryzmem, jednocześnie nie żyjącą w gettcie. Tylko, że w moim odczuciu użyła tyle stereotypów, że wygląda to dość komicznie i przerysowanie. Nie wiem - może taki był zamysł autorki by użyć w sumie parodii. Ale w moim odczuciu mogła obrazić tych których chce sobie zjednać, bo wiadomo że muzułmanie obrażają się o wszystko. I tak wiem, że teraz sam posługuję się stereotypem o śmiertelnie poważnym podejściu wyznawców proroka do własnej religii.  


Tylko tutaj rzeczywiście ja bym ich zrozumiał, bo ojciec Ms Marvel jest kochający ale dość władczy a matka rozhisteryzowana, wiecznie gderająca i zawsze wiedząca lepiej. Ciągle mówi córce jak powinna żyć. Jest jeszcze jej rozmodlony brat, który nie ma pracy, bo woli być na bezrobociu niż zajmować się czymś co mogłoby urazić Allaha i być niezgodne z Koranem.Przepraszam bardzo, ale ja z grubsza właśnie tak mógłbym sobie wyobrazić typową pakistańską rodzinę. Autorka pisze to chyba z new age'owskim, lewackim podejściem sytego Amerykanina, neoficko zapatrzonego w obcą kulturę, który widzi tylko jej pozytywy i uznaje że to jest lepszy sposób na życie niż popkultura zgniłego Zachodu. Jednocześnie nie widzi ona, że ma w sobie cały czas krzywdzące zachodnie spojrzenie na to wszystko. Nawet szejk --imam, który naucza dzieci Koranu i stylu życia w meczecie, jest tak nadęty, że trudno traktować go poważnie i się z niego nie śmiać. Zaś ojcu dała jeszcze pracę w banku, żeby mieli stabilny dochód na cały zachodni, konsumpcyjny styl życia. Ale jak to możliwe, że pakistańscy imigranci z Karaczi z dwójką niepracujących dzieci mogli sobie na to wszystko pozwolić, to nie jest wyjaśnione. Czy w USA tak łatwo imigrant może dostać dobrze płatną pracę w banku? Może dzięki lampie Alladyna? I tak znowu uparcie używam stereotypu, że imigrant z Azji nie może się uczciwie dorobić i musi być biedny.


Drugi tom przygód odchodzi jednak od stosunków rodzinnych zarysowanych w pierwszej części. Mimo ciągle nakładanych szlabanów Ms Marvel bez problemów i konsekwencji walczy na ulicy z maszynami Wynalazcy już od pierwszych stron komiksu. W wirze walki spada do kanałów a zaraz potem spotyka hologram swego wroga, obok zmechanizowanych aligatorów. Komizm sceny podkreśla to, że Wynalazca to hybryda klona Tomasza Edisona i papugi. On  jej mówi, że jej nie zabije (oczywiście, bo inaczej komiks by się skończył), bo potrzebuje jej do swoich eksperymentów. Jednak nie przeszkadza mu to szczuć ją swoimi potworami, bo uważa, że i tak jej nie pokonają. Kamala nie jest co do tego taka pewna, ale na szczęście dostaje niespodziewaną pomoc od Wolverine'a, który szuka zaginionej nastolatki ze swojej szkoły. Razem ta para próbuje wydostać się z pełnego pułapek labiryntu tuneli. A przy okazji Logan dowiaduje się jakim jego wielkim fanem jest nowa Ms Marvel podczas wielu zabawnych rozmów. Sam też daje jej typowe dla siebie rady dotyczące bycia bohaterem. Najfajniejszą sekwencją jest chyba całostronnicowa plansza pokazująca z humorem drogę w górę, do poziomu ulicy.


Po tym niespodziewanym dla czytelnika team-upie Kamala wraca do siebie do domu i szkoły, dalej planując jak powstrzymać Wynalazcę, który ciągle  porywa z ulic nastolatki. Oprócz jej przyjaciela Bruna pomoże jej w tym Lockjaw. Wreszcie wyjdzie na jaw, że Ms Marvel zyskała swoje moce, bo jest Inhumanem, co wytłumaczyła jej królowa Medusa podczas ich spotkania na Nowym Atillanie. Młoda bohaterka dowiaduje się, że ta dziwna mgła pamiętnej nocy, to była bomba terrigenowa, dzięki której obudziło się w niej genetyczne dziedzictwo dzięki któremu zyskała moce. Lepsze zrozumienie samej siebie pomaga jej skuteczniej walczyć ze swoim wrogiem.


Cały tom jest dalej mocno humorystyczny i zabawny, choć może odrobinę mniej niż część pierwsza. I ja nie mogę rozgryźć scenarzystki. Czy specjalnie wzięła banalny i wyświechtany motyw popkulturowy, żeby swobodnie móc się bawić formułą Ms Marvel, czy też poszła na łatwiznę i brak własnej inwencji zastąpiła ordynarnym ściąganiem? Bo główna oś fabuły jest żywcem zdarta z Matrixa - są nawet wielkie roboty a Wynalazca ma manierę Architekta z drugiej części..Natomiast motyw porywania dzieci, którymi nikt się nie interesuje był też często poruszany. Choćby Straczyński to samo pisał  w Amazing Spider-Manie 12 lat wcześniej. Tu czytelnik sam zdecyduje jak ocenia tą całą fabułę. Ja w każdym razie bawiłem się świetnie i często wybuchałem śmiechem, niezależnie czy w planowanych przez autorkę miejscach, czy też nie. Świetne było np. użycie dużej czapki-uszatki pasującej do Pakistanki jak pięść do nosa, a przez to bardzo komicznej.


Pomaga też w tym, oczywiście szata graficzna, która mi przypomina niektóre rysunki w stareńkich numerach "Już Czytam". Alphona odwala świetną robotę, ekspresyjnie ukazując akcję, z dynamicznie zmieniającą się perspektywą. Podobała mi się też pastelowa i jasna paleta barw, która idealnie pasowała do miękkiej kreski artysty. Efekt komizmu w moich oczach potęguje też to, że na szerszych, oddalonych planach twarze postaci są maksymalnie uproszczone do kropek i kresek niczym w dziecięcych rysunkach. Szkoda, tylko, że w zeszytach 6 i 7 rysował Kanadyjczyk Jakob Wyatt, który z uproszczeniem kreski poszedł za daleko, a bohaterowie wydają się strasznie płascy. Humor w gorszej oprawie mniej mnie śmieszył.


Za to przekład Anny Tatarskiej wspaniale podkreślał elementy komiczne. Czytając polskie odpowiedniki typu "Bożesz/boszzz", "ziomal", "jak chłop krowie, na rowie" miałem banana na ustach. Tłumaczka świetnie wykonała swoją robotę. Na końcu tomu zaś dostajemy galerię okładek i parę szkiców rysownika.

Zdecydowanie mogę polecić ten komiks dla osób szukających dobrej, superbohaterskiej rozrywki.

Ocena 7+/10