piątek, 26 września 2014

Spider-Man Revelations WKKM #48

Wreszcie. Po 98 tygodniach dostaliśmy kontynuację tomu pierwszego. To była największa przerwa w całej Kolekcji, bo nawet na Punishera trzeba było czekać "zaledwie" jakieś 60 tyg. :) A u mnie ten okres przedłużył się nawet do 9 lat, czyli chwili kiedy Dobry Komiks urwał się w tak przejmującym momencie. Czytając 4 dni temu tamte komiksy, znalazłem zachowany między stronami paragon z Empiku. Aż się trochę wzruszyłem, nad czasami kiedy człowiek był młody i głupi. :)

To jest największa i praktycznie dla mnie jedyna wada tych dwóch numerów - ja już je mam. Pierwszy komiks od Hachette kupiłem jak głupi w wakacje 2012 r. Zobaczyłem tylko komiks Spider-Mana w twardej oprawie, za jedyne 15 zł na półce w Inmedio! Bez chwili zwłoki kupiłem i zabrałem do domu. Dopiero po rozpakowaniu okazało się właśnie, że to dubel, który już miałem od Axela Springera. Niewiele myśląc (no właśnie!) sprzedałem go na Allegro. I to po kosztach! I trwałem w tej głupocie także w grudniu gdy ponownie ten komiks pojawił się w kioskach. Czemu tego nie kupiłem i nie próbowałem sprzedać wydań miękkich? Do dziś nie wiem. A jak w te wakacje wystawiałem miękkie Revelations na Allegro to już nikt nie chciał kupić. :) Takie moje szczęście. Nie, wiem. Może jeszcze zadzwonię do Hachette i przepłacając kupię Pająka od nich.

Ale przejdźmy do meritum. Fabułę stworzył kolejny już człowiek bardziej znany z pisania scenariuszy filmowych/telewizyjnych niż komiksowych. Joseph Michael Straczyński wcześniej stworzył fenomenalną space operę Babylon 5. Ten serial telewizyjny miał perfekcyjnie rozpisaną akcję na 5 sezonów - nie mniej i nie więcej. Jest uważany za jeden z najwybitniejszych widowisk sci-fi. Została nawet dowcipnie wspomniany w "Powrocie do domu" przez pracownika elektrowni atomowej. Zasługuje na osobny artykuł, więc może wrócę do naszego pajączka.

Straczynski jako kolejny w historii autor miał podnieść sprzedaż ASM, która nieco podupadła po Clone Sadze. Tak patrząc na historię, sprzedaż niemal wszystkich komiksów, to taka sinusoida - rosnąca i spadająca. Teraz dzięki tym wszystkim dodatkom na końcu, ciągle poznajemy autorów którzy ratowali poszczególne serie. Ale kto je doprowadzał do upadku, to już nie wiemy. Straczynski ratował bohaterów nawet dwa razy, bo najpierw podniósł Spider-Mana a potem Thora którego dostaliśmy w 8 tomie.

 Pomysłem na kolejne zeszyty był fakt, że wreszcie po 30 latach, ciotka May dowiedziała się, że Peter jest superbohaterem. Tzn. ta prawdziwa ciotka, bo w ASM #400 już się raz ujawniła, że wie, ale to była aktorka podstawiona przez nikogo innego jak Normana Osborne'a. 

Czyli tak, po pokonaniu Morluna pobity Parker leżał na łóżku a ciotka May weszła po pranie i wszystko zobaczyła. Po całym zeszycie, gdy już doszła do siebie odbyła się długo oczekiwana rozmowa, w której wyjaśniono sobie wszystko. Nie spodobał mi się tylko ten fragment, że niby przez kłótnię z żoną wujek Ben był wtedy na mieście. Udziwniono to trochę bez potrzeby. Nie obyło się za to bez humoru, bo chyba wyszło, że lepiej jakby Peter był gejem zamiast Spider-Manem. :) Uśmiałem się z tego fragmentu, co tylko podkreśla dlaczego scenariusz jest tak dobry. Humor zawsze mnie przyciągał do tej postaci a tutaj go nie brakuje. Są to zarówno gadki do złoczyńców, jak i żarty sytuacyjne oraz niesamowite i spektakularne onlinery. Od "przydałaby mi się jaskinia pająka, taka z komputerami i łebskim pomocnikiem", poprzez "Siema doktorku" do "byłem astralem" i wielu innych. W ogóle dymkiem numeru było dla mnie tłumaczenie producenta, dlaczego Człowiek Homar nie może powstać przez ukąszenie radioaktywnego homara.
Potem dostajemy "niemy" zeszyt nr 39. To była część tej akcji Marvela podczas której wszystkie ich komiksy w jednym miesiącu nie miały dymków. Mieliśmy też coś takiego w tomie X-Men Imperial. Powiem szczerze, że spokojnie mógłbym żyć bez tego wydania, a w zamian wolałbym dostać # 46 by wiedzieć co było dalej. Tyle dobrego, że uniknęliśmy historii o WTC. Dalsza część "wyznań" oprócz zabiegów cioci May o poprawę wizerunku swojego bratanka, to rozwiązywanie problemu znikających dzieci, wyrzutków i okolicznych bezdomnych. Chodziło o to by pokazać jak Spider-Man walczy ze wszystkimi rodzajami zła i niesprawiedliwości, a nie tylko z przebierańcami. Trochę to moralizatorskie wyszło. Ale końcówka z gościnnym występem (w trzecim tomie z kolei :) ) Dr Strange'a była kozacka. Humor wręcz buchał pomiędzy nimi. Doktor niby nie miał czasu, ale ważne że wybrną ze swoich kłopotów a i Peter rozwiązał swoje.
I wreszcie ostatnie 3 zeszyciki to upragniony ciąg dalszy, urwany 9 lat temu. Nie spodziewałem się takiego powrotu, zwłaszcza po rozpoczęciu nikomu nie znanymi Morlunem i Ezekhielem. Jak to jest, że dobrzy, starzy przeciwnicy nigdy nie umierają? W końcu Spider-Man i Dr Octopus to najlepsi wrogowie. OK - drudzy najlepsi, bo miejsce pierwsze przypada Zielonemu Goblinowi. Ale nie należy zapominać co Octavius zrobił dla naszego bohatera tuż przed Clone Saga. Choć to chyba nie było całkiem on, nie wiem, już się pogubiłem w tej kwestii.
Scenarzysta sięga tutaj minimum do dwóch motywów z lat 60-tych które rysował Romita Senior. Kiedyś to siedzącemu w więzieniu Sępowi, "kolega" z celi ukradł jego wynalazek i kostium. Teraz coś podobnego przytrafiło się Dr Octopus. Cały ten spór skończył się oczywiście bijatyką. Przy okazji doktorek ponownie spotkał Ciocię May. Może niewiele osób to pamięta, ale dawno temu była taka historia w której Otto Octavius wynajmował pokój w domu May. Poznali się ze sobą i omal nie doszło do ślubu (chyba bo nie czytałem tego). Takie kwiatki Straczynski potrafił wyciągnąć z przepastnej szafy-przeszłości Petera.
I to wszystko narysował nam J. Romita Jr. Ja nawet mogę zrozumieć czemu części fanów nie podchodzą jego rysunki. Rzeczywiście trafiają mu się karykatury czy inne nieudane kadry. Nie byłem zachwycony jego pracą ani w Wolverine: Wróg Publiczny, ani wcześniej w pojedynczych Spider-Manach z TM Semic, choć i tak był lepszy niż nielubiany przeze mnie Buscema. Ale tutaj wykonał dobrą robotę. Zwłaszcza w kostiumie Spider-Man wygląda bardzo dobrze, choć do wersji "cywilnej" też nie mam zastrzeżeń. Wydatnie pomaga w tym i tusz Scotta Hanny i kolory Dana Kempa i kredowy papier. Jakby Romita Jr występował tylko w takim towarzystwie, to nie byłoby narzekań. Czekam na World War Hulk by porównać to z tym tomem. Nie przypominam sobie kadrów w internecie, by nie psuć sobie przyjemności czytania WKKM #51 już 5 listopada.



Techniczną uwagą do tego tomu jest jeszcze to, że strasznie cuchnie farbą drukarską. Ale to niestety dość powszechna bolączka, inne pisma też ją mają. Jednak to tylko drobiazg. Gorąco polecam i ze względu na treść jak i formę tego komiksu. Naprawdę warto. No chyba, że ktoś ma już te 2 ostatnie numery Dobrego Komiksu. Wtedy może sobie odłożyć kasę na "Eternals". :) Ja kupiłem te 5 kolejnych numerów głównie dla grafiki na grzbiecie. I tak całego Spider-Mana nie uzbierałem. Ma ucięte ręce. Ale ni kupię kolejnego Gaimana, no nie kupię i już. :) Nadchodząca Czarna Pantera też mnie nie kręci.

Skany recenzji pełniaków z CDA 11/14

Nie wiem czy ktoś czytający CDA tu zagląda, ale kiedyś wrzucałem skany recenzji aktualnych pełniaków z nowego numeru mojego ulubionego pisma. Wszystko dlatego, że redakcja trochę za bardzo wybielała gry które trafiały na ich cover. W opisach wycinane były minusy, o których recenzenci otwarcie mówili przy recenzjach i w Gamewalkerze. Niestety, mój blog na Forum Actionum gdzieś zaginą, więc wznawiam swoją praktykę tutaj. Tym bardziej, że po pół roku znowu kupiłem nowy numer zaraz po jego premierze. Wszystko dzięki WKKM i kuponom rabatowym do Empiku. :)

Zacznę chronologicznie, czyli od Flatouta 2, który był recenzowany w CDA 10/06.





Dostaliśmy też kolejną część Tropico z CDA 10/11. I bardzo dobrze, bo lubię jak w piśmie kontynuowane są dobre serie. Liczę w przyszłości na ciąg dalszy strategi Anno.




No i na koniec recenzja z numeru który wszyscy mają, czyli Knock, Knoc z 12/13. Jak ktoś lubi przygodówki z dreszczykiem, to może mu się spodobać.



I tyle w tym miesiącu. Kodów do World of Tanks wam nie zeskanuję. :) Recenzje zamieszczone za zgodą Smugglera.

wtorek, 23 września 2014

TBBT/Blacklist

The Big Bang Theory 8x1-2

Bałem się wyraźnego spadku jakości w kolejnym sezonie najlepszego aktualnie lecącego sitcomu. Mnie zniesmaczyła ta cała awantura o podwyżkę gaży aktorów. Jasne, rozumiem że każdy chce zarabiać więcej. Sam pewnie chciałbym jak najwięcej. Ale szantażowanie stacji, tuż przed rozpoczęciem zdjęć i domaganie się prawie 200% podwyżki, to dla mnie przesada. Przecież to nie wysokość gaży świadczy, że dany show dorównał "Przyjaciołom". Ja na miejscu CBS, bym przeprowadził recasting na zastępstwo wszystkich chciwych aktorów (poza Sheldonem) i czekał by tamci wrócili na kolanach. Mało to głupich , młodych blondynek w Hoolywood? Albo niskich okularników, żydów z krzywymi nosami, lub hindusów? Ech 6 nowych aktorów kosztowało by nie więcej niż 2 mln $, a resztę można by wydać na poprawę jakości żartów.


 
Ale przejdźmy do odcinków. Pierwsza scena 8x01 rozczarowuje. To kolejna wariacja na to, że gdy tylko Sheldon zostaje sam, zaraz ktoś go okradnie a w oczach obcych ludzi zachowuje się jak wariat. Było tak już gdy pojechał do Boozon w stanie Indiana, bo szukał miasta z niską przestępczością. Słaba była też pierwsza część sceny rozmowy kwalifikacyjnej Penny. Niezręczna cisza mnie bardziej żenuje niż śmieszy.


 Jednak potem uśmiech na mojej twarzy już tylko się powiększał. Tekstem odcinka było to, że po powrocie do domu Sheldon chce uprawiać stosunek z Amy. Rozwaliło mnie to. Zaraz potem okazało się, że to żart, ale temat idzie w dobrym kierunku. Zdecydowanie jestem za tym by ta para w końcu skonsumowała swój związek. Może w finale tego sezonu? Oczywiście celne były uwagi o beznadziejnej, nowej fryzurze Penny. Brzydko wygląda a przecież jej główna rola w tym show to być ładną ozdóbką. Niby ma ten niezły biust, ale włosy psują efekt.

Wątki poboczne są niezłe ale też bez przesady. Ciągnięty jest dalej wątek Stuarta mieszkającego u mamy Wolowitza. jestem ciekawy jak to się skończy (aż się wzdrygam na myśl o romansie), ale bardziej  interesuje mnie co ze sklepem z komiksami? Czy Stuart otworzy go na nowo, czy może jednak chłopaki zawiną do tego drugiego przybytku, pokazanego nam raz w poprzednim sezonie. Druga strona Bernadette to też nic nowego. Choć zawsze fajnie popatrzeć jak w jednej chwili z miłej, niepozornej Smerfetki we wrednego tyrana.






 Drugi odcinek jest jeszcze ciekawszy. Wątek Amy która czuje się popularna był do niczego, choć ostatnią scenę nakręcili bardzo dobrze i śmiesznie. Od dawna wiemy, że dziewczyna Sheldona chce się czuć piękna, zabawna i powszechnie lubiana. Ale nic z tego bo jest brzydka, nudna i bez gustu. Oczywiście jest też sympatyczna i w gruncie rzeczy fajna. Ale zdecydowanie nie w stylu Penny, o którym marzy.


Podsumowując - serial trzyma poziom. Ale czy warto było dawać głównym aktorom tak olbrzymie podwyżki? Ja wzrostu jakości o prawie 200% nie widzę. No i te krótkie włosy Penny - bleeee.


The Blacklist 2x01

Na ekrany wrócił też ulubiony plagiator poprzedniego sezonu, czyli Czarna Lista. Lubię ten serial, bo zawsze można się przy nim pośmiać. I to głównie w miejscach których twórcy nie przewidzieli. Ten odcinek zaczyna się sekwencją akcji, okraszoną fajną muzyczką. To trzeba przyznać NBC - muzykę dali bardzo dobrą - na początek, środek i koniec odcinków.

Ale potem jest pierwsza scena głównej bohaterki i od razu szczerzę zęby. Ona gra większe drewno niż obaj Amellowie razem wzięci (a to sztuka). Broni się tylko ładną buzią i zderzakami. Całe szczęście, że przestanie w tym sezonie nosić ten lakierowany klosz z włosów na głowie. Tyle dobrego. Zaś drugi "agent" Restler był jeszcze śmieszniejszy w swoim unikaniu rozmowy z panią psychiatrą. Wyszedł komiczniej przez swoją powagę niż Riggs w "Zabójczej Broni". W ogóle dużą wadą serialu jest konstrukcja odcinków z góry zakładająca pierwszą porażkę FBI. Agencja wie że jacyś świadkowie są zagrożeni, wysyła tam ekipę i poza głównymi bohaterami najczęściej wszyscy giną. Tacy to zawodowcy.

Drugą i trzecią zaletą serialu jest gra Jamesa Spadera i postaci gościnnych. Twórcy zatrudniają znanych aktorów z innych produkcji i to mi się podoba. "Bitch from apartment 23" gra zbira tygodnia, a niezawodny Abbruzzi kontynuuje swoją rolę Berlina (nie tego z CDA). Nawet byłą żonę Reddingtona zagrała lubiana przeze mnie Nancy Botwin z "Trawki". Dobrze sobie popatrzeć na starych znajomych.

Fabuła odcinka to typowe dla tego serialu miotanie się między akcją a telenowelą. Zaczyna się od wybuchów rakiet, a chwilę potem okazuje się, że agent Cooper ma raka czy inną śmiertelną chorobę. Red ujawnia, że ma byłą żonę to mu ją zaraz porywają. A w to wszystko wplątana jest laska która jednocześnie jest dobrą i złą bliźniaczką. Czy scenarzyści naprawdę nie widzą jakie to absurdalne się robi? Ja tam się śmieję i oglądam dalej. I mam nadzieję, że Tom Keen jeszcze wróci. W znaczeniu ten sam aktor. Bo niby ktoś obserwuje Lizzy ale równie dobrze mogli wymienić aktora i uzasadnić to operacją plastyczną.

Gotham

Gotham 1x01
Obawiałem się tego serialu. Naprawdę nie widzę sensu w przedstawianiu Świata DC BEZ BATMANA. No jaki to ma sens? Kto pokona tych wszystkich łotrów? Albo może mamy przyglądać się, jak przez 22 odcinki zło ciągle wygrywa? We need a hero!


Ale nie powiem, pilot mi się podobał i na razie do mnie przemawia. Po pierwsze wspaniale przedstawiono samo miasto, już od pierwszych scen. Widoki są fantastyczne, odpowiednia gra świateł i cieni, nastrój niemal noirowy. Bardzo mi się to wszystko podoba. Ujęcie gdy Gordon przychodzi rano pod budynek, by z Bullockiem zapukać do podejrzanego było świetna. Poczułem się jakbym znowu grał w GTA IV, bo otoczenie było aż tak sugestywne. Także klimat jest wspaniale oddany. Gotham to miasto toczone przez korupcję i przestępczość, otchłań zepsucia bez cena nadziei. Niemal współczesna Sodoma. I w to całe bagno, jest wrzucony ostatni dobry policjant.
Po drugie aktorzy są dobrani są całkiem nieźle. Młody James Gordon wygląda jak powinien. To samo Harvey Bullock czy Oswald Cobblepot, choć ten drugi może jest zbyt niezrównoważony. FOX na razie robi go bardziej na podobieństwo szalonego Dannego DeVito z "Batman Returns", niż chytrego szefa mafii jakim był w Batman TAS. Nowy Alfred (Komisarz Lestrad z "Elementary") też mi pasuje. Selina Kyle może jest jeszcze nieco za stara, bo przecież za 15 lat ma być atrakcyjna dla dorosłego Bruce'a, ale ujdzie.Wszystkie smaczki są fajne, choć może za dużo daje się grzybów w barszcz. Bo gdy Edward Nigma pracuje w laboratorium kryminalistycznym, Kobieta Kot jest świadkiem zabójstwa rodziców Bruce'a, Pingwin pracuje dla lokalnej gangsterki a Poison Ivy jest córką wrobionego drobnego rzezimieszka. Czyli tą pustkę po Batmanie twórcy próbują wypełnić nagromadzeniem jego wrogów i znanych postaci z komiksów. Tylko znowu - kto to będzie robił? Tym bardziej, że ten komik ze sceny w klubie, to chyba nikt inny jak młody, przyszły Joker. Ciekawe jest, czy scenarzyści planują wprowadzenie najpierw oryginalnego Red Hooda?
Po trzecie, fabuła też jest ciekawa. To dość logiczne i interesujące pokazanie jak było/mogło być prowadzone śledztwo tuż po zabiciu Waynów. Jim Gordon ma pecha, że fachu musi się uczyć akurat od Bullocka. Harvey jest starym, zmęczonym gliną, który wie, że żyje w szambie. Wkurza go to, topi smutki w alkoholu, ale uważa że nic się nie da zmienić. Nowy partner wkurza go jeszcze bardziej, bo jest młody, pełen zapału i naiwności. Świetnie dobrano i aktora i charakter tej postaci. Jest jakby żywcem z Batman TAS wyjęty. Sprawa kończy się tak jak można by przypuszczać i kończy się w przewidywalny dla tego miasta sposób. :) I to Carmin Falcone musi ratować dwóch gliniarzy przed bolesną egzekucją BO NIE MA BATMANA, a detektywa załatwiło dwóch zwykłych oprychów i ich babka szefowa. Świat staje na głowie gdy największy gangster okolicy ratuje ci życie. Mi szkoda tylko, że tej roli znowu nie dostał Eric Roberts. Grał u Nolana, grał ostatnio w Suits, czemu nie u FOXa? Tu ponownie pojawia się dylemat Liama Neesona i Arrow.

Na końcu Gordon zdaje sobie sprawę, że całe miasto to pajęczyna i jaskinia zbójców. I że na razie musi grać jak mu zagrają. Tylko po co puścił Pingwina? Tak jak w Prison Breaku - główny bohater pomógł uciec T-Bagowi, a ten chwilę potem dalej zabijał. Ciekawe czy motyw takiego dylematu moralnego będzie prześladował Jima?

Czyli tak - pilot był dobry, nawet bardzo. Pytaniem jest jak długo da się to kręcić bez prawdziwego głównego bohatera? Ehh chciało by się by szybko dokonano SORASowania Bruce'a Wayne'a i w 2 sezonie mielibyśmy już naszego ukochanego Mrocznego Rycerza.

poniedziałek, 22 września 2014

Good Wife/Madam Secretary

Długo unikałem serialu "Żona Idealna". Wychodzę, z założenia, że jak widziałeś jeden dramat prawniczy, to widziałeś wszystkie. Jako miłośnik Ally McBeall obejrzałem ją do końca i stwierdziłem, że mi starczy i nie ciągnęło mnie do żadnych "Boston Legal" czy "The Practice". Ale na fajnym portalu Hatak.pl redaktor David Rydzek razem z prowadzącą Serialowo.pl tak się zachwycali i zachwycali w tych swoich podcastach. Że jaki to świetny serial, jakie ma fajne postacie i fabułę, że to i tamto, bla bla bla... Jako, że jestem zwolennikiem sposobu "Najpierw zobacz, potem krytykuj" postanowiłem przekonać się na własnej skórze jak to jest z tą Żoną.

Okazało się, że jak zawsze prawda leży pośrodku. Pierwsza sprawa - to jednak jest prawniczy procedural a nie żadna nowa jakość. Serial typowy ale nie nudny. Od pierwszego odcinka spodobał mi się zwłaszcza humor. Żarty słowne i sytuacyjne są miejscami naprawdę dobre. Postacie też nieźle stworzono, choć głównie bazują na sprawdzonych wcześniej archetypach. W ogóle całe założenie fabularne jest żywcem przeniesione z Ally McBeall - po seks skandalu prawniczka szuka pracy. Na szczęście ma kolegę ze studiów, który ma własną kancelarię i ten po znajomości ją zatrudnia, gdy inne firmy załatwiają bohaterkę odmownie. Spotyka się z wrogim środowiskiem pracy, ale okazuje się, że jest niezłym prawnikiem. I z każdą kolejną sprawą zdobywa swoją pozycję, szacunek, przyjaciół. Oczywiście też pojawia się przewidywalny wątek miłosny z w.w. kolegą.

Dla mnie wadą jest to, że główna bohaterska jest starsza i mniej atrakcyjna niż Ally McBeall. Tylko na obrobionych photoshopem plakatach wygląda atrakcyjnie. Przy ujęciach z kamery widać, że źle jej z oczu patrzy, że ma kwadratową szczękę itp. Poza tym jej zostanie z mężem, ba pomaganie mu, po tym jak ją zdradził, jest zupełnie nielogiczne. CBS z uporem promuje republikańskie wartości z czasów Eisenhowera czy Regana. Czyli - dobra żona trwa przy mężu, bez względu na wszystko. :) Czasem zdarzały się fajne, interesujące sprawy, ale sporo było też sztampy. A to jakiś rozwód, a to dobrzy ludzie walczą ze złymi korporacjami, ktoś niesłusznie skazany za morderstwo, albo wredny typ którego się broni bo taki jest ten zawód itp. itd. Najbardziej smuciło mnie to, że niby główna bohaterka jest taka porządna, dobra i miła, ale gdy wielcy (źli w odczuciu widza) klienci po tym jak przegrali z kancelarią Lockhart/Gardner, zatrudniali ich w następnym odcinku, to już było cacy. Prozaiczne "kasa misiu kasa" jak zwykle wygrywała w tym zawodzie.

Inną denerwującą cechą serialu, jest to, że de facto sprawy wygrywali nie prawnicy, a zatrudniona przez nich prywatna śledcza - Kalinda. Z takimi dowodami jakie ona im wygrzebywała (dzięki szantażom, przekupstwu, zastraszaniu lub znajomościom), to nawet ja bym sprawy wygrywał. Czyli cała genialność i elokwencja Alici była nieco przesadzona. Ostatnią wadą są ciągnące się jak flaki z olejem wątki główne sezonu. Wydostanie męża z kicia, wybory czy zakładanie nowej firmy - wszystko trwało potwornie długo. Mniej to przeszkadzało, gdy wiosną przerobiłem ciurkiem 5 sezonów na raz. Ale teraz oglądanie 6 serii i 22 odcinków, aż do maja, to męczarnia. Na wszystkie fajne zdarzenia trzeba czekać i czekać.

Ale dzięki humorowi i fantastycznym aktorom powracającym warto oglądać. Tutaj nikt nie ginie. Jak mówi jeden z bohaterów "oni powracają jak zombie". :) Drugo i trzecioplanowe postacie prokuratorów, sędziów (Russel Edington!) i adwokatów przeciwnych stron są świetne i fantastycznie się to ogląda.

The Good Wife 6x01
Z wypiekami na twarzy zasiadłem do premiery najnowszego sezonu. I się nie zawiodłem. Mówi się, że 5 sezon był taki przełomowy i wielki. IMHO bez przesady. Główne wydarzenie to był klasyczny, niespodziewany i niewiarygodny Deus Ex Machina, który rozwiązał sztucznie stworzone przez scenarzystów problemy bohaterów. W nowym odcinku mamy kontynuację serii niespodziewanych bomb fabularnych. Ni z gruszki, ni z pietruszki Carrie Agos zostaje aresztowany, a zarzuty są poważne. Bardzo poważne. Niby chodzi o to by dopaść handlarza prochami Lamara Bishopa, ale w ogóle nie wiadomo kto stoi za tą intrygą. Do tej pory nie były pokazane jakieś szczególne sceny, gdy ktoś chciałby dopaść narkotykowego bossa poprzez jego adwokatów. Chyba chodzi też o jakieś prywatne porachunki z Alicją i jej partnerem. Ale nic nie wiemy, trudności się piętrzą a Carrie siedzi.

Ten szok łagodzą trochę wydarzenia poboczne. Eli próbuje przekonać główną bohaterkę by wystartowała w kolejnych wyborach na prokuratora stanowego. Przy okazji wspaniale przekomarza się z córką która ponownie wpadła do niego z wizytą. Podejmowane też są próby by uniknąć kolejnego skandalu seksualnego, który wisi w powietrzu z powodu (niezmienionych mimo doświadczeń) charakteru i temperamentu nowego gubernatora. Mnie raziły nieco ufarbowane na czarno włosy aktora grającego Eli Golda. Z siwizną był nobliwy i bardziej wiarygodny. Teraz wygląda trochę dziwnie. Ale najwięcej śmiechu dostarczyli Lee i Canning którzy powoli odkrywają plan Diane, która chce przeskoczyć do kancelarii Florrick/Agos. Znowu zaczyna się wyszarpywanie sobie klientów. Sceną odcinka jest widok tych dwóch gdy stoją w drzwiach gabinetu Canninga. Normalnie rechotałem pełną gębą podczas ich rozmów. Michael J. Fox mimo swojej choroby jest genialnym aktorem.

Poza tym na wszystko trzeba czekać, bo akcja rozwija się jak zwykle bardzo wolno. Kalinda w obronie Carriego (do którego chyba naprawdę coś czuje) dopiero pokaże pazurki. Bishopa nie da się pokonać z marszu. Trochę zabrakło w odcinku tego byłego księgowego w okularkach. Spora część odcinka kręciła się wokół szukania pieniędzy na kaucję, więc byłby na miejscu. Mam nadzieję, że nie wyrzucono tej postaci z serialu.


Madam Secretary 1x01
Tego samego dnia (godzinkę wcześniej) wystartował nowy serial. Lubię politycale, bo interesuję się tym co się na świecie dzieje. I z czego to wszystko wynika. Choć jeszcze nie skończyłem "West Wing" to z optymizmem wziąłem się za kolejną tego typu produkcję.

No i do końca odcinka siedziałem z uśmiechem. Po pierwsze - to nie jest Sorkin. Trochę szkoda, ale co zrobisz. Trzeba poczekać do listopada na zakończenie "The Newsroom", a na razie oglądać to co jest. Dopiero po kwadransie gapnąłem się co tym razem jest plagiatowane. Twórczyni serialu Barbara Hall chyba obejrzała sobie "Grę o Tron" i "House of Cards" i stwierdziła, że tamte seriale są seksistowskie. Postanowiła więc stworzyć ich kobiecą wersję, w której to płeć piękna jest bohaterem i podmiotem akcji, a nie tylko obiektem seksualnym do ruchania na ekranie. Przynajmniej takie jest moje zdanie i odczucia.

Bo akcja zaczyna się od przedstawienia spokojnego życia Elizabeth Faulkner-McGill, która jest wykładowcą powojennej historii na Uniwersytecie Georgetown. Ma dzieci i kochającego męża (też profesora) i jest szczęśliwa. Nagle, w wypadku lotniczym ginie sekretarz stanu (amerykański odpowiednik Radka Sikorskiego, ministra spraw zagranicznych) i Prezydent Stanów Zjednoczonych (król Robert), przybywa z całym orszakiem na farmę Elisabeth (Winterfell) i oferuje jej puste (po śmierci Johna Arryna) stanowisko (namiestnika). Ona, nie jest do końca przekonana. Ale po namyśle przyjmuje tą propozycję nie do odrzucenia i wyjeżdża do stolicy, gdzie typowo po babsku tęskni za domem. Oczywiście okazuje się, że za śmiercią jej poprzednika kryje się jakiś spisek, który w późniejszym czasie trzeba będzie wyjaśnić.

A reszta odcinka pokazuje co by było, gdyby żeński, "dobry" odpowiednik Franka Underwooda został jednak sekretarzem stanu i zmieniał politykę na lepsze. Nie wiem czemu ale CBS ciągle kojarzy mi się z republikanami. W premierze tego odcinka daje prztyczka w nos demokratom. Obama koncertowo zepsuł sytuację w Syrii. Napiszmy więc scenariusz, w którym inna pani sekretarz daje nauczkę reżimowi. A wszystko dzięki znajomościom jakie uzyskała podczas pracy w CIA na stanowisku analityka. Jakie to wszystko proste. Uśmiechałem się coraz szerzej gdy najpierw widziałem scenę w której dyktuje warunki "rekompensaty" przez telefon, a potem upomina despotycznego króla małego państwa o epidemii AIDS i prawach kobiet. I wszyscy się słuchają. Jeju jaka prosta jest ta polityka zagraniczna. :))))) A na koniec jeszcze uszczypnęli Hilary Clinton parodiując jej styl ubierania. Odechce im się śmiechu jak ona wygra wybory w 2016. 

Dużą zaletą serialu jest prawdziwy wysyp znanych z seriali aktorów z Żelkiem (wiem że nazywa się Żelijko) Ivankiem. Ostatnio mam wrażenie, że facet gra we wszystkim. W Banshee był, w Revolution był, w Suits był, oglądałem stary mini serial o Johnie Adamsie, a on tam też był. I zajmuje typową dla siebie rolę wysoko postawionego, aroganckiego urzędasa, w tym wypadku szefa sztabu prezydenta. Trochę to zbyt oczywiste, ale pewnie ma swój udział w tym głównym spisku.Sama Tea Leoni też jest znana i lubiana, choć niekoniecznie przeze mnie.

Trochę to wszystko głupiutkie i naiwne, ale da się oglądać. Oby tylko unikali tego taniego patosu (scena na lotnisku) i będzie dobrze. Ciekawe jak wypadnie w konkurencji ze State of Affars? 

czwartek, 11 września 2014

Daredevil: Guardian Devil - WKKM #47

Ostatnio trochę poczytałem sobie narzekań na Kolekcję wydawaną przez Hachette. Że ich okładka wcale nie jest twarda, że strony nie są szyte a tylko klejone, że tytuły są słabe i nie umywają się do konkurencji a Egmont to ho ho. Co prawda jest on droższy, ale oprawa jest naprawdę twarda, szycia nie do zdarcia i w ogóle całość 10 razy lepsza od tandety Hachette. Oczywiście śmieję się z tej "elyty", bo obiektywne fakty (cena, trwałość wykonania, światowe uznanie dla większości zamieszczonych tytułów) IMHO stawiają ich na straconej pozycji. Teraz wyszedł ponownie "Diabeł Stróż" i.... Szach-mat egmontowcy, gdyż to wasze wydawnictwo, pierwszy raz zaprezentowało ten tytuł w Polsce.
Ech, ja nie narzekam na Egmont, bo nie mam nic innego i lepszego do roboty. Sami spójrzcie na różnicę - 10 lat temu potrafili wydać niemal na raz Ultimates, Marvel 1602 i właśnie Daredevila. Trochę drogo, mimo miękkich okładek, ale ledwo parę lat po premierze w USA. Był też Dobry Komiks od Axel Springer Polska i Mandragora, mimo upadku TM-Semic/Fun Media rynek komiksowy w Polsce żył. A co zrobił Egmont gdy jego konkurencja sama się wykończyła? Zamiast to wykorzystać i zdominować całkiem rynek, to się zwinęli. Ich komiksy zniknęły z kiosków i przeniosły się do internetu. Wybór tytułów stał się uboższy a ceny wyższe. Jak można popierać coś takiego?
Co do "Daredevil: Guardian Devil" (podoba mi się brzmienie oryginalnego tytułu) mam mieszane uczucia. Ogólnie jestem na tak i polecam go każdemu fanowi. Niezdecydowanym też, bo jest przyswajalny treściowo i naprawdę ładnie rysowany. Quesada i tuszujący go Palmiotti odwalili naprawdę dobrą robotę. Kolory są ciepłe jak lubię, a postacie komiksowe, ale nie aż tak bardzo kreskówkowe jak postacie Mike Wieringo w "Fantastic Four: Unthinkable". Uwagę mam może tylko, że Black Widow jest zbyt podobna do Scarlet Johanson. I to na 14 lat przed premierą filmu "Avengers 1". :)
Tak stara, przechodzona na wszystkie strony postać nie powinna wyglądać jakby uczyła się jeszcze w collegu. I tak, oczywiście wiem, że w przeszłości zażywała jakieś substancje powstrzymujące starzenie, ale nawet Photoshop nie umywa się do liftingu zrobionego jej przez Joe Quesadę. Z kolei Karen Page ( przynajmniej na obrazku poniżej) wygląda jak sex-lala. Jasne, ona zawsze była głupią blondynką i ciekawe jak Jessica z True Blood wypadnie w tej roli w serialu Netfixa. Ale jej wszystkie negatywne cechy dla mnie  zostały za bardzo uwypuklone. Ostatni niepodobający mi się kadr, to końcowe ujęcie Daredevila z tym obleśnym/szalonym uśmieszkiem. Na koniec tej opowieści w ogóle tu nie pasował. Poza tym praca rysownika jest świetna. Tylko sama jego osoba niedawno mi podpadła, gdyż razem z Loebem maczał palce w ostatnich dość nieudanych serialach animowanych Marvela: Avengers Assemble czy Hulk and the Agents of SMASH. Całkowita zmiana targetu na najmłodszych odbiorców, spłycenie fabuły i slapsticowe żarty położyły w moich oczach ich twórców. Na szczęście 3 sezon Ultimate Spider-Man daje powody do delikatnego optymizmu, co do przyszłości tych serii. 

Jako, że Daredevil jest najbardziej katolickim bohaterem w tych heretyckich, protestanckich Stanach Zjednoczonych, :) to od pierwszych stron mamy sceny nawiązujące do Bibli i religii. W szpitalach giną noworodki a samotna, nastoletnia matka i jej niemowlę musi uciekać przed prześladowcami. W tym czasie Matt Murdock spowiada się księdzu w konfesjonale. Skojarzenia są oczywiste. Fabułę napisał znany nam skądinąd Kevin Smith, który zasłyną głównie stworzeniem filmu "Sprzedawcy" i produkcji mu pokrewnych. I to czuć w tym komiksie. Przez pozorną pochwałę i nawiązywanie do Pisma Świętego autor wykpiwa wiarę pokazując jej niedorzeczności. Nic dziwnego, że niemal równocześnie (gdy w USA wychodziły ostatnie zeszyty "Diabła Stróża") odbyła się premiera "Dogmy", komedii w której koncept fabuły i satyry jest niemal ten sam.
Mi ta konwencja nie przeszkadzała. W dzisiejszych czasach kwestionowanie i krytyka religi katolickiej jest dość powszechna. Dziwne (i obnażające jednocześnie prawdziwe, tchórzliwe oblicze tych wszystkich krytyków), że nie widziałem jeszcze takiego ataku na islam czy choćby judaizm. Ale cóż łatwo obrzucać kogoś błotem wiedząc, że ten nie odda. To czym Smith u mnie plusuje to zaprezentowanie w praktyce dlaczego warto znać teorię "Brzytwy Ockhama". Jasne, Daredevil nie jest do końca sobą podczas tych wydarzeń. Ale mimo końca XX w. (wtedy) Matt od razu skłania się do odniesień zawartych w wierze, mistyce, Bogu i innych bytów nadprzyrodzonych. Dopiero czarodziej musi mu podsunąć pod nos bardziej oczywiste rozwiązania, na które choćby taki Batman wpadłby od razu.
Drugą zaletą Smitha jest jego humor zawarty na stronach tej historii. Może nie są to moje ulubione onelinery, wydzierające się z co drugiej strony. Dowcipów jest mniej ale za to naprawdę zabawne i rozbrajające. Czarna Wdowa jak w starym dowcipie daje się namówić na seks, by po chwili zorientować się, że Mattowi chodziło o wrobienie jej w opiekę nad dzieckiem. Albo odzywki Wonga. Albo klasyczne "Thnx Dock", rzucone do Stephena Strange. W ogóle to już drugi z kolei tom, w którym bohaterowie lecą na wyścigi do Dr Strange'a, bo myślą, że czary im pomogą. I nie ostatni, bo za 2 tygodnie w WKKM #48 też będzie to samo. Jak trwoga to do doktora albo księdza. 

Podobało mi się też pojawienie się Spider-Mana, bo bardzo lubię tę postać. Miało to też dobre uzasadnienie fabularne, gdyż obaj bohaterowie mieli podobne przeżycia. Wejście Bullseya naprawdę przypomniało nam, że to są przygody Daredevilla. Był taki jak zawsze - zły, okrutny i nie liczący się z niczym. Kurczę ten łotr ciągle prześladuje Matta i ciągle unika prawdziwej sprawiedliwości.
Ale znalazło się też parę wad. Te listy od Karen były nudne i głupie, wspaniale pasujące do jej postaci, a przez to irytujące. Także monologi wewnętrzne Murdocka to nie była fascynująca lektura. Tak smuci i smuci o Bogu i swym parszywym losie. I nie wie biedaczek, że za to wszystko powinien obwiniać Franka Millera, który tak zmienił charakter jego przygód, a Kevin Smith w dużym stopniu nawiązuje do tamtych czasów.

Ale najgorsze, najgorsze był rozwiązanie całej intrygi. Jasne, w ogóle się tego nie spodziewałem. Ale nie spodziewałbym się też hiszpańskiej Inkwizycji. Tak jak to powiedział Fisk "Kto by przypuszczał, że stoi za tym trzeciorzędny zbir?" (i to w ogóle nie z tej bajki). W Monty Pythonie absurdalne rozwiązanie śmieszy, tutaj jego brak sensu i logiki rozczarowuje i osobiście mnie nieco złości. Czuję się jak bohaterowie "South Parku" po wyjściu z seansu "Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki". Może zamiarem Smitha było pokazanie, że religia też nie ma sensu? Nawet jeśli jest tu drugie dno i tak mi to nie odpowiada. Aż chciałoby się, żeby naprawdę Mephisto za tym stał. Albo choć Owl czy Purple Man, do których bardziej by to pasowało, mimo kopiowania ruchów Kingpina z opowieści Millera.

Poza tym wydanie Hachette jak zwykle jest bardzo dobre. Fajnie, że lakierowany rysunek, tak jak przy "Demonie w Butelce", wychodzi poza ramkę, przez co jest bardziej dynamiczny. Osiem zeszytów daje ponad 200 stron komiksu, plus notki o scenarzyście, rysowniku i galeria łotrów i okładek. Akurat z nich tylko 4 fronty przypadły mi do gustu. Te co dał Egmont w swoim wydaniu, ta z krzyżem i ta ze Spider-Manem. Reszta była taka sobie - podnoszenia niemowlaka ala "Król Lew" mogli mi oszczędzić. Dziwi też bardziej szorstki papier niż w "Marvel 1602". Czy to chodzi o oszczędności, czy o to, że większość czytelników nie lubi gładkich i śliskich stron? A może to tylko mój egzemplarz tak ma? Nie wiem, ale wspominam o tym. Życzę też dobrej zabawy przy lekturze.

P.S. Recenzję można komentować pod tym blogiem. Nawet anonimowo. :)