poniedziałek, 2 listopada 2020

"Polot"

Ja wiedziałem, że poziom polskiego scenopisarstwa filmowego leży i kwiczy. Albo na filmówce w Łodzi nie umieją wpoić studentom choćby podstawowych zasad i cech chociaż średniego scenariusza. Albo wykładowcy sami nie umieją pisać i nie wiedzą jak wygląda dobry scenariusz. Albo absolwenci olewają wszystkie nauki i piszą te swoje gnioty. Albo w ogóle nie mają w ogóle żadnej wiedzy i talentu by napisać cokolwiek, o dobrym scenariuszu filmu pełnometrażowego nawet nie wspominając.




Od ponad dwóch lat (Exterminator, Zimna Wojna) ja nie widziałem dobrego polskiego filmu z przyzwoitą fabułą. Kiedyś nasi filmowcy klepali na potęgę lektury szkolne (szkoły pójdą), a teraz królują albo bieda filmy historyczne, albo biografie, które wymagają tylko adaptacji. Oryginalne pomysły leżą i kwiczą.

Przy "Polocie" sprawdza się kolejny raz zasada, że jak Polak jest jednocześnie scenarzystą i reżyserem filmu, to wychodzi gniot. Nie będę się bawił w żadne spoilerowanie, tylko opowiem wam te parę zdań, którymi streszcza się wszystkie wydarzenia w tej produkcji. Najkrócej mówiąc wyszło gówno i to jeszcze rzadkie, bo wcale nie chce się trzymać kupy.


Jak podaje Filmweb autor Michał Wnuk ukończył reżyserię filmową na Wydziale Radia Telewizji Uniwersytetu Śląskiego. Nie scenopisarstwo i to od razu widać, bo znowu mamy w sumie sfilmowany tylko sam pomysł i tytuł. Szkic na 5 kartek którego nie dało się dobrze zrobić. Moja rekonstrukcja zdarzeń to przypuszczenie, że pan Wnuk rzucił do żony - "Wiesz co kochanie? Jak brałem prysznic, to przyszedł mi do głowy pomysł napisania filmu o budowie nowego typu sterowca. A tytuł będzie brzmiał "Polot", żeby pasowało do tematu (i tak dobrze, że nie jest rymowany). Pomożesz mi dopisać szczegóły? I chyba na to dopracowywanie poświęcili ze dwa wieczory przy lampkach wina. Wyszło dzieło dosłownie niedorobione, bez sensu, składu i logiki. Pan Michał albo niczego się na UŚ nie nauczył, albo tam słabo uczą filmowego fachu, albo przyniósł wielki wstyd swojej alma mater.


Historia opowiada o synu pilota, którego ojciec ginie w wypadku lotniczym awionetki, zabijając siebie i kursanta. Karol i jego matka pozostają bez grosza przy duszy, bo tata wszystkie ich pieniądze ładował w wynajem wielkiego hangaru, plany budowy nowego typu sterowca. Robi model i z dwoma kolegami postanawia zbudować spółkę, która stworzyłaby pełnowymiarowy statek powietrzny. Tylko oczywiście nie mają kasy i szukają inwestora. Znajdują go w bracie zabitego przez ojca Karola kursanta. 

Dalej jest już klasycznie i sztampowo - miłe złego początki, potem jeden rozłam, drugi, trzeci aż do ostatecznego triumfu. Tylko tutaj naprawdę nic się nie trzyma żadnego nawet prawdopodobieństwa, o realizmie nie wspominając. Dyletant w ogóle nie znający się na lotnictwie, awionice i lataniu, próbuje nam wcisnąć swoje wyobrażenie przeprowadzenia takiego projektu. Tak więc bohater szybko buduje model, który przekonuje kanadyjskiego bogacza. Tworzy się więź między dwoma ludźmi, których połączyła tragedia. Tyle że dość szybko okazuje się, że pełnowymiarowy statek nie może być zbudowany, bo robi się za ciężki. Pada określenie - "nie da się tego wszystkiego zaplanować przy biurku". No właśnie ku#$@ da się. To jest matematyka - można obliczyć wagę materiałów - wiadomo ile waży aluminium z którego miał być szkielet, ile wyporności ma hel, jaką szczelność ma materiał poszycia. A tu nam się próbuje wmówić, że się tego nie da zrobić. Zresztą Karol niby ma talent i jest świetnym konstruktorem, ale zrobiono z niego człowieka, który nie ukończył Politechniki, ani nie zdobył licencji pilota, choć "mieszka na lotnisku". Hęęęęę??



I od razu relacja siada między bohaterami siada, bo wszyscy z miejsca zaczynają się kłócić i zachowywać jak małe dzieci. W ogóle nie potrafiono pokazać przyjaźni trzech kumpli ani zaufania z nowym człowiekiem. Suche dialogi mówią że są na zabój i tyle. A w oczach mają do siebie tylko wkurw i weź spierdalaj. Na szczęście momentem "przełomu" jest to, że bohater bawi się folią bąbelkową i go olśniewa, że pod powłoką sterowca tak trzeba umieścić hel - w nieprzepuszczalnej foli. No to jest po prostu genialne. Nigdy bym na to nie wpadł. Budują na wariata większy model, bez żadnych testów i prób - ot tak na żywioł. Tyle że na prezentacji na jakimś festynie oczywiście to nie chce działać i rozwala się na jakimś drzewie. Wszyscy opuszczają Karola. 5 minut później przychodzą dwaj wysocy oficerowie i pytają go czy naprawi ten sterowiec. On mówi, że tak, że nie ma problemu, zszywa poszycie i dokładnie ten sam statek powietrzny zaczyna działać jak ta lala, nawet pod obstrzałem z pistoletu. Karol dostaje kontrakt wojskowy na 120 sterowców do Afganistanu i film się kończy. Happy end ku#$@ mać.

Normalnie osłupiałem jak mi się znienacka pojawiły napisy końcowe, po 3 akcie trwającym 10 minut. JAK?! Kto to w ogóle zatwierdził? Kto wyłożył pieniądze na taki absurd?? Szybkie spojrzenie w net i oczywiście mamy PISF jako współproducenta. Jak dodamy jeszcze, że Michał Wnuk jest w zarządzie Stowarzyszenia Filmowców polskich, to już wszystko staje się jasne. Nie trzeba mieć talentu i umiejętności, wystarczą plecy i znajomości. W ten sposób można przewalać sobie publiczne pieniądze na własne poronione projekty, kosząc na tym grubą kasę. Nawet w dialogach pada pytanie, czy to jest wałek (ten projekt sterowca a nie film :) ), oraz że liczy się najbardziej stały przelew. I taka jest smutna prawda o tym "filmie".


Oprócz ledwie zarysu bezsensownej głównej fabuły, mamy też szkice postaci drugoplanowych. Tylko narzekająca matka, której wątek się urywa jak wylatuje na paralotni do Krakowa. Kuna w porównaniu z grą Kuleszy w "25 latach niewinności, to niebo a ziemia". Najlepsi przyjaciele, którzy w ogóle na takich nie wyglądają, kłócą się z głównym bohaterem i ich przyjaźń nie zostaje naprawiona. Wątek miłosny który jest żałosny. Przypadkowe spotkanie, rodząca się wielka miłość, tajemnice przeszłości, niby potężne uczucie... które oczywiście się kończy przy pierwszej kłótni o to, że Karol traci pracę. I też do siebie nie wracają. Fajna była tylko scena seksu w hangarze, bo aktorka mimo, że ma garbaty nos, to ma ładny biust. O relacji z Polakiem z Kanady już pisałem - zwroty o 180' bo tak nakazuje scenariusz, gdyż nie ma logiki w ciągu wydarzeń.





Rozpisałem się o tym czymś, bo mnie w kinie zatkało z oburzenia. Jak można chcieć pieniędzy za bilety na obejrzenie tego czegoś?? To się nawet nie nadaje na pracę dyplomową, nawet chyba na śląskim wydziale filmowym. Totalne dno. Zero na sześć. proszę się trzymać jak najdalej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz