wtorek, 29 września 2020

Jacek Piekara - Trylogia Ruska i Świat Inkwizytorów

 Dawno dawno temu, kiedy jeszcze Wydawnictwo Bauer udawało dobrego Niemca, istniało ich pismo komputerowe "Click!". Na początku miało fajną formułę, która przyciągnęła mnie do siebie, mimo iż byłem zagorzałym czytelnikiem CD Action. Z czasem jak pismo się rozwinęło, to w 2002 r wyszedł do niego numer specjalny zatytułowany "Click! Fantasy". Był to magazyn poświęcony fantastyce, sci-fi i szeroko pojętej popkulturze. W sumie chyba próbowano zrobić odświeżoną i lżejszą  wersję magazynu "Nowa Fantastyka". Ta pozycja zdobyła pewną popularność, dzięki czemu ukazywała się przez kilka lat. Jej redaktorem naczelnym uczyniono Jacka Piekarę. A on dzięki tej pozycji, mógł bezczelnie promować swoją twórczość, jako że "Fantasy" zamieszczało również opowiadania. I to właśnie tutaj, w tym pierwszym numerze przeczytałem świetnego "Sługę Bożego", czyli pierwszy tekst ze świata Inkwizytorów. Mi się bardzo spodobała przedstawiona postać Mordimera Madderdina i świat który go otaczał. Dlatego ucieszyłem się, gdy autor pociągnął temat dalej i w kolejnych numerach wychodziły kolejne części przygód, które z czasem przybrały formę książkowych zbiorów. Zabawnie też było czytać ich recenzje w tym samym magazynie, gdzie redaktorzy starali się zabawnie oceniać pracę ich szefa.

I tak wszystko ładnie się rozwinęło, powstały 4 tomy, akcja się skomplikowała, wszystko zmierzało do implozji i zakończenia losów postaci w ostatnim tomie "Czarna Śmierć". On miał się ukazać gdzieś w 2007 roku. Jakieś 13 lat temu. Tylko w międzyczasie wyszło, że Morddimer stał się dość popularny w naszym kraju. Zaczął przynosić spory zysk autorowi i wydawnictwu. Przez to, mimo iż Piekara sam z siebie stworzył fatalistyczną kulminację, która mogła się potoczyć, tylko w jednym kierunku, postanowił się wstrzymać z rozwiązaniem i zacząć pisać prequele. Bo przecież nie zarzyna się kury znoszącej złote jajka. Oglądał ktoś serial "Castle" z Nathanem Fillonem? Tam głównym bohaterem też jest pisarz. On często grywał w pokera ze swoimi kolegami po fachu. I w jednym odcinku padały zabawne kwestie, że oni nigdy by się nie zdecydowali na zabicie swoich sztandarowych postaci, bo one będą ich utrzymywać do śmierci. Najwyżej można by ich wysłać na emeryturę, albo ewentualnie uczynić kaleką. Ale nigdy zabić. I taką filozofię chyba przyjął właśnie Jacek Piekara.

Byłem sceptycznie nastawiony, bo nie lubię originów i prequeli. Przecież te wszystkie wydarzenia można by wpiąć do aktualnych losów postaci, jak choćby było to w "Ogrodach pamięci". Na marginesie - jak sobie przypomnę tamto opowiadanie, w związku z tym co się teraz odwaliło w Trylogii Ruskiej, to mnie teraz pusty śmiech ogarnia. Tyle że wobec samozapędzenia się w scenariuszową ulicę jednokierunkową to było jedyne wyjście, by jeszcze dobudować świat przedstawiony, przed jego ostatecznym, całkowitym przemodelowaniem. Tak czytaliśmy wcześniejsze przygody naszego Inkwizytora, tyle że nie miał on ani Anioła Stróża, ani Kostucha, ani bliźniaków. Sprawy były jeszcze bardziej przyziemne, mniej było magii stosowanej przez Mordimera (bo przecież nie mógł nią szafować, bo niby był mniej doświadczony). Najbardziej mnie chyba wkurzały coraz to nowe uzasadnienia wnikania do Nie-świata bez bólu. A przecież wcześniej było mówione, że jego odwiedziny zawsze wiązały się z bólem. Co gorsza, nawet teraz było tak to opisane, choć przecież przeczy to treści "Bicza Bożego" i sytuacji z Boginią.

Dobra, myślałem sobie. Piekara napisze szybko trzy prequelki i wróci do głównej osi fabularnej. Gdzie tam! Napisał 3 części i potem napisał czwartą, czyli "Głód i Pragnienie". I już, już myślałem, że dopnie. Uzyskanie licencji było coraz bliżej. Tyle, że piąty prequel "Kościany Galeon" wywiózł nas daleko na północ, znowu oddalając od tego co czytelnika interesuje najbardziej. A i tak to nic nie dało, bo znowu autor stanął przed ścianą. I już całkiem zaczął mieszać w chronologii, bo sąsiedni cykl "Płomień i krzyż" przeniósł w jakiś sposób spotkanie Mordimera z wampirem. Przecież to było już po uzyskaniu licencji, więc jak może być to zgodne z tym co się dzieje w "Kościanym Galeonie" gdzie tej licencji dalej nie ma? Logika i spójność w ogóle poszły już w odstawkę, bo teraz została nam przedstawiona Trylogia Ruska. Teraz będę spoilerował treścią najnowszych części, więc kto nie czytał, niech czuje się ostrzeżony. 

Piekara postanowił wyjąć z życia Madderdina cały rok i przenieść go z Cesarstwa na Ruś, żeby jeszcze bardziej dokleić mu przeszłość, z której będzie korzystał gdy powróci do "Czarnej Śmierci". Taki jest w ogóle zamysł tych wszystkich powieści - po wojnie z Palatynatem inkwizytor nie miał gdzie uciekać i nie miał kto mu pomóc. Po kolejnych 10 latach pisaniny teraz ma. "Przeklęte Krainy" były zwyczajnie nudne. Tony ekspozycji przedstawiającej nam dziki wschód, zdobywanie miłości, malowanie obrazu itp. W "Przeklętych kobietach" wreszcie coś się ruszyło, bo i walka z demonem była (choć dla mnie to wyglądało na kolejnego potwora tygodnia) i wyprawa wojenna. W ogóle cała akcja była zaburzona, bo najpierw tylko siedział w twierdzy (raz bagna odwiedził), a potem już głównie bywał poza nią. Ale dobra, niech już autorowi będzie. Zrobił jak zrobił, niech mu będzie. Tyle że w trzecim tomie "Przeklęte Przeznaczenie" to wszystko się całkiem posypało. Zbudowane postacie zaczęły się zachowywać jak wariaci, całkowicie niezgodnie z ich charakterem, który był budowany wcześniej. Autor pisze w Posłowiu, że takie były od początku. To moim zdaniem kurde słabo to pokazał. A jego pomysłem na zakończenie stało się zabicie wszystkich. Natasza wpada  w jakiś szał i ich po prostu zabija. Ludmiła nagle rzuca debilne "żarciki". Mateczka Olga staje się krwiożercza. Ruda czarownica oczywiście zdradza i zabija, ale zupełnie z tyłka. Akcja staje się cięta jak tasakiem. W jednej chwili Mordimer i Natasza się sekszą, w drugiej już wołoch stoi z nożem przy jej gardle. Jak? Gdzie? Kiedy? Dlaczego? Ostatnie 1/3 "powieści" to ostry zjazd w dół bez trzymanki, po kamienistym zboczu, na golasa. A na koniec, na koniec nagle wpada oddział Inkwizytorów paląc i zabijając wszystkich. Kompletnie znikąd. Potem cyk  - dajemy amnezję głównemu bohaterowi, ściemnienie i czekamy na kolejny tom. Komedia

Co najśmieszniejsze autor w jednym akapicie pisze, że to wcale nie było Deus Ex Machina, bo były starania i jakieś listy pisane. Bzdura. Dokładnie to było to. Gdyby były jakieś listy, to by pisma dochodziły do Peczory. A guzik przyszło. Po prostu bohater był kompletnie sam, bez wyjścia i możliwości ucieczki, póki skrypt scenariusza nie zaskoczył i na środku bagna cudem teleportuje się oddział zbrojnych, który czyści wszystko i wszystkich. Największa beka jest właśnie w Posłowiu, gdzie autor jedzie po konkurencji, która mu kasę odbiera, pisząc, że to nie jest takie hop siup napisać powieść. Przytoczę ten fragment w całości.

Dzisiaj pisanie opowiadań nie jest tak popularne jak w czasach mojego literackiego debiutu. Niektórzy młodzi autorzy chętnie od razu zabierają się do powieści (a najlepiej od razu do trylogii) i niestety, ich brak technicznego przygotowania wyraźnie widać. Po prostu nie powinno się biegać maratonu bez wcześniejszego treningu, a powieść jest właśnie takim maratonem. Oczywiście zdarzają się talenty, którym niestraszny bez treningu nie tylko maraton, ale wręcz zawody Ironman, lecz nie każdy dysponuje takimi wyjątkowymi zdolnościami. 

Pisanie powieści wymaga dyscypliny fabularnej, konsekwencji w prowadzeniu akcji oraz bohaterów, odpowiedniego rozłożenia akcentów oraz, oczywiście, stosowania się do zasad logiki. Mówię tu o powieści klasycznej, nie eksperymentalnej, w której można wszystko (chociaż zauważcie, że zanim Picasso zaczął tworzyć swoje koślawe potworki ;) umiał malować perfekcyjne, nienaganne technicznie „zwyczajne” obrazy). Kiedy czasami czytam opinie na temat książek (nie tylko moich), zdarzają się tam zdania takie jak: „Widać, że autor się spieszył”. Otóż warto wyjaśnić, że sprawy w ten sposób nie wyglądają. Przynajmniej w moim wypadku. Dlaczego? Ano dlatego, że nie piszę powieści w takiej kolejności, w jakiej ją czytacie. Rzecz bowiem wygląda raczej jak przy powstawaniu filmu. Na przykład jednego i tego samego dnia kręci się scenę z pierwszej minuty, z siedemnastej i ze sto czwartej. 

Autor nie zachował żadnej z przedstawionych zasad w "Przeklętym Przeznaczeniu". Co śmieszniejsze fragmentaryczność i wyraźne brakoróbstwo uzasadnił swoim "procesem twórczym". A koronnym argumentem stało się "Jak ci się książka nie podoba, to jej nie czytaj". BEKA.

Ja doskonale sobie zdaję sprawę z fragmentaryczności procesu twórczego. Tylko na sam koniec trzeba to wszystko jeszcze umiejętnie połączyć. Żeby fabuła miała tą dyscyplinę i logikę. Tutaj tego nie było. Zostały okropnie pochlastane fragmenty, nie uzasadnione konsekwencją zdarzeń. Skończyło się tak jak się miało skończyć od początku, bo wiadomo, że trzeba przeskoczyć nad 5 książkami, które niby dzieją się później. Strasznie to wyszło. Chyba gorszego zakończenia tej całej eskapady na Wschód nie mogłem sobie wyobrazić. I pisze to jako fan universum. Przecież właśnie to powinno się skończyć spotkaniem z Czarnym Bogiem i jego powrotem w "Czarnej Śmierci". Tutaj natomiast ja mam wrażenie, jakby Piekara zmienił całą koncepcję na 5 minut przed dedlaine'm oddania książki do wydawnictwa. Rozpisał więc na kolanie to pokraczne, fragmentaryczne zakończenie (np. w jednej chwili rozmowa z Tamarą, dwie sekundy później ona już nie żyje bo ktoś inny ją zabił teleportując się za jej plecy) i jeszcze walnął piękne posłowie, że może se robić co chce i nikomu nic do tego. Jest to idealny przykład splunięcia czytelnikom w twarz i wmawiania im, że to deszcz pada.

O ile jeszcze "Przeklęte Kobiety" rokowały jakieś nadzieje na uratowanie tego wątku Cyklu Inkwizytorskiego, bo była to lepsza część, niż choćby 3 tom "Płomienia i Krzyża", tak "Przeklęte Krainy i "Przeklęte Przeznaczenie" grzebią to wszystko w nomen omen bagnie. I choć zapewne te wspomnienia odegrają rolę w dalszych tomach, to szczerze nie polecam i odradzam czytanie tego komukolwiek. Trylogia to kompletne dno i 10 metrów mułu. Jest to typowy przykład grafomaństwa czasów pandemii. Autorzy siedzieli zamknięci w domach i na siłę pisali co im ślina na język przyniosła.  I teraz wydawnictwa wypuszczają te wypociny, których nie da się normalnie czytać. Sam czekam na ciąg dalszy, ale łudzę się, że autor widzi jaką fuszerkę odwalił i może się trochę poprawi. Czego sobie i państwu życzę. 


Ocena: 2/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz