Niektórzy narzekają na nadmiar
tomów z Avengersami, mutantami i Spider-Manami w WKKM. To teraz proszę bardzo –
dostaliśmy Doktora Strange’a, by paleta bohaterów była bardziej urozmaicona.
Do samodzielnych przygód Sorcerer
Supreme mam stosunek neutralny. Mogę je przeczytać, ale poza drobnymi występami w innych tytułach, nigdy
nie byłem jego fanem. Tom „Przysięga” posiadam na półce, tylko dlatego, ze
otrzymałem go w prezencie. Na spokojnie podszedłem do „Bezimiennej
Krainy Poza Czasem”. Oczywiście lubię Steva Ditko – któż go nie lubi? Za
współstworzenie postaci Petera Parkera, dawno już powinien mieć postawiony
pomnik. Ale jako człowiek był trochę dziwny. Do dziś nie rozumiem czemu odszedł
z Marvela. Jasne - miał konflikt ze
Stanem Lee, o rozwój postaci i o pieniądze. Ale przecież chyba mógł tworzyć
wtedy jednocześnie dla Marvela i DC, jak to robił Neal Adams parę lat później?
No i kto według niego miałby się kryć pod maską Zielonego Goblina, jeśli nie
Osborn?? Bo tej kwestii „Niezwykła Historia Marvel Comics” już nie wyjaśniła.
Historia opowiada o starciu Dr
Stange’a ze swoimi dwoma największymi wrogami – Dormammu i Baronem Mordo. Tzn.
tak jest napisane w zajawce, na tylnej okładce. Bo skąd ja mogę wiedzieć jakich
wrogów miał ten bohater, skoro tak mało go znam? Fajnie, że przedstawiono w Dodatkach
galerię kilku innych przeciwników. Ale same rysunki nic mi nie powiedzą. Przydałyby się choć krótkie ich opisy. No
dobra – Dormammu znam, bo wystąpił w kreskówce Spider-Man TAS. Ale to tyle.
I ci dwaj wrogowie łączą swoje
siły by pokonać doktorka. A wygląda to w ten sposób, że początkowo Dormamu siedzi w
swoim wymiarze, związany przysięgą. Obiecał, że nie zaatakuje Ziemi swoją mocą, ponieważ wcześniej Strange pomógł mu obronić jego własny wymiar. Dlatego teraz chce on zabić czarodzieja, aby mieć wolne ręce. Wymyślił więc,
że napompuje swoją mocą Barona Mordo, który wykorzysta ją by ostatecznie
zwyciężyć ich największego wroga. I w ten sposób możemy śledzić te początkowo
bardzo nierówne zmagania.
I cóż można napisać więcej, by za
bardzo nie spoilerować? Dziś jest to opowieść dość schematyczna. Bohater jest
zaskakiwany, przez zwiększoną potęgę swoich przeciwników. Ale ci nie zabijają
go, on ucieka... i reszty można się domyśleć. W latach 60-tych pewnie mniej
to raziło. Jednak kiedyś te schematy musiały się narodzić, a Silver Age to czas w
którym wytworzyły się zasady komiksowe często obowiązujące do dziś. Jak choćby „iluzja
zmiany”, czy też słynny monolog w którym vilan wyjawia bohaterowi wszystkie
swoje tajne plany. Niby robi to tuż przed tym jak planuje go zabić, ale
wiadomym jest, że dobra postać zawsze uwolni się ostatniej chwili. Fabuła
pewnie spodobała by się Jerememu Clarksonowi, bo dużo się mówi o mocy. O jej
posiadaniu i dysponowaniu nią. A wiadomo, że „Power is everything”.
Podczas lektury widać, że
rzeczywiście Ditko stosował w swojej pracy teorię obiektywizmu Ayn Rand. Postacie są albo
dobre albo złe, nie ma odcieni szarości. I w sumie mi to się podobało, bo
obecnie charaktery niejednoznacznie moralne są powszechne jak chwasty na polu.
A mnie wkurza gdy badguye nagle zmieniają swoje postępowanie, w 5 minut
wybacza się im wszystkie zbrodnie i przechodzi nad nimi do porządku dziennego.
Choćby ciągłe "schadzki" Magneto i X-Men albo ułaskawiony przez prezydenta USA Norman Osborn. Tylko
Hawkeye jest chlubnym wyjątkiem - zresztą nie popełnił on szczególnie wielkich przestępstw.. U Ditko nie
ma takich numerów – źli pozostają źli, a Doktor nie skusi się by przejść na
stronę Dormamu czy Rasputina. Nie wezwie też innego demona by osiągnąć swój cel,
jak to zrobiono podczas World War Hulk.
Rysunki są naprawdę dobre a
odmienne wymiary psychodeliczne i odpowiednio zakręcone. Choć ja z dystansem podchodzę do
tej graficznej zapowiedzi ery disco w nadchodzących latach 70-tych. Największe wrażenie wywarły na mnie
chyba rysunki gdy Strange używał trzeciego oka. Wyglądał wtedy naprawdę
obłędnie. I jeszcze ten żółty promień który z niego wypływa, gdy hipnotyzował
ludzi. Można różnie to odczytywać. Małym minusem są trochę pustawe tła, które
wypełniono różnymi odcieniami niebieskiego.
Zawsze dużą wagę przykładam do
humoru zawartego w komiksach. Bo ich funkcja rozrywkowa jest dla mnie podstawową
zachętą do czytania. I tutaj trochę mi tego zabrakło. Jasne – jest spora doza
pompatyczności i przeegzaltowania postaci. Ale nie jest to tak komiczne jak w
„Zmierzchu Mutantów”. W sumie dobrze oddano zamysł autorów – poważne
starcie o losy świata. Moim zdaniem przydałoby się jednak więcej chwil odprężenia i
odreagowania stresu. Bardzo spodobała mi się scena gdy Doktor się
multiplikował. W tym garniturze przypominał mi trochę Agenta Smitha, który
robił to samo w Matrixie Reaktywacji. Znamienna była też scena zebrania władców
różnych wymiarów. Po czymś takim, wcale nie jest dziwne, że Strange uznał się
za godnego dołączyć do Iluminati by kierować sprawami planety. Bo już nie takie
rzeczy robił. Miło też było popatrzeć na fantastyczne okładki czasopisma "Strange Tales", które doktorek dzielił najpierw z Thingiem i Human Torchem, a potem z Nickiem Furym. Mamy mały wgląd jakie przygody mieli wtedy inni popularni herosi.
Dlatego ja mam stosunek neutralny
do tego tomu. Zły oczywiście nie jest i przyjemnie było poznać klasyczną
opowieść o Doktorze Strange’u. Polecam go miłośnikom tej postaci. Ja zachwycony
jednak nie jestem.